Droga życia
"Droga życia" to film o miłości, potrzebie posiadania oddanych przyjaciół i umiejętności dostrzegania w każdym człowieku zalet ukrytych pod niespecjalną powierzchownością. Banał? Może, ale głęboko za takim światem tęsknimy.
Pamiętam lekcję pielgrzymowania, której niegdyś w małym włoskim miasteczku udzieliła mi właścicielka pewnego hotelu. Było późno, a ja nie miałem gdzie spać. Zaznaczona na mapach plebania okazała się opuszczonym kościołem, w którym zaledwie raz na dwa tygodnie zjawiał się ksiądz, by odprawić mszę. Nieco zdesperowany udałem się do jedynego hotelu, prosząc o zgrzebną pielgrzymią podłogę i miejsce do mycia. Dostałem nieskazitelnie czysty pokój z białymi hotelowymi ręcznikami, marmurową łazienką z olbrzymią wanną i zapewnienie, że dla pielgrzymów noclegi są w tym domu za darmo.
Tu krew wzburzyła się we mnie i broniąc etosu prawdziwego pielgrzyma, który, jak wiadomo, w czasie drogi nie skala się czystym ręcznikiem i wygodnym łóżkiem, zacząłem głośno oponować i przekonywać, że brudny i oblepiony kilku-dniowym potem mało pasuję do tak eleganckich wnętrz. I wtedy zostałem skarcony. Właścicielka ze spokojem i znawstwem zacytowała fragment Listu do Filipian świętego Pawła: "Umiem cierpieć biedę i umiem obfitować", po czym wbiła we mnie wzrok i zapytała, jaki ze mnie pielgrzym, skoro nie potrafię przyjąć tego, co inni dają z serca. Trafna uwaga zapiekła i lekko ścięła z nóg. Od tej pory wiem, że w pielgrzymowaniu wszystko jest możliwe, jednego dnia karimata na betonie, w towarzystwie "bad bugs", a drugiego ciepła woda i przestronna łazienka.
Santiago, czyli tam i z powrotem
Wiele takich paradoksów znajdziemy w filmie. Droga życia w reżyserii Emilia Esteveza opiera się na klasycznym motywie wędrówki do miejsca świętego. W filmie jest nim hiszpańskie Santiago de Compostela, a oryginalny tytuł filmu The way lepiej oddaje istotę tego opowiadania. Oto cztery przypadkowe osoby z różnych krańców świata spotykają się na "drodze" czyli słynnym camino do grobu świętego Jakuba apostoła, na północy Hiszpanii. To właśnie tam, każdego roku wędrują z całego świata setki tysięcy pielgrzymów, którzy mierząc się ze swoją słabością, dają się porwać słynnej maksymie - najważniejsze nie jest to, żeby pokonać drogę, ale żeby droga pokonała ciebie. To znaczy, że nie tyle ważne jest miejsce, do którego idziemy, ale raczej powolne i niespieszne zbliżanie się do niego - trud samej drogi i rezygnacja z wygód. To w zderzeniu z przygodami, przykrymi niespodziankami, które niesie codzienność, i zmęczeniem - coraz większym z każdym następnym kilometrem - odsłania się pielgrzymowi kolejny fragment jego życia: kim jest, czego do-świadczył, jak myśli o sobie, jak postrzega świat i Boga.
Co ciekawe, mimo że mowa o pielgrzymce do grobu świętego, statystyki publikowane co roku przez biuro pielgrzymów w Composteli pokazują, że tylko część z docierających na miejsce deklaruje jako motyw wyruszenia w drogę "powody religijne". Bywa, że kierują się względami turystycznymi, krajoznawczymi czy zwyczajnie - towarzyskimi. Dość powiedzieć, że dla wielu fanów muzyki Edith Piaf jej grób na Père-Lachaise w Paryżu jest równie ważnym miejscem pielgrzymkowym, jak Ziemia Święta dla chrześcijan. Dlatego nie powinno nas dziwić, że podobnie jest z bohaterami filmu. Blondwłosa kanadyjka Sarah idzie po to, żeby rzucić palenie.
Korpulentny Holender Joost chce stracić zbędne kilogramy, neurotyczny Irlandczyk Jack liczy na to, że odzyska wenę pisarską. A Tom robi to dla uczczenia pamięci syna, którego utracił w dramatycznych okolicznościach. W finale okaże się jednak, że każdy z bohaterów odkrył prawdziwy motyw, zaskakująco inny od początkowych wyobrażeń. A wszystko to na tle hiszpańskich krajobrazów Galicji i Kastylii, gdzie późne lato przechodzi w jesień.
Człowiek z szafą
By nie być gołosłownym i spróbować określić, co jest najważniejsze w doświadczeniu każdej pielgrzymki, bez wahania powiedziałbym jedno: Chodzi o prawo pielgrzyma sformułowane przez jednego z najsłynniejszych pątników do Composteli - świętego Franciszka z Asyżu. W swoim przesłaniu do braci podkreślał, by w misji ewangelizacyjnej kierowali się dewizą braku i ubóstwa. To one miały im wystarczyć za narzędzia do głoszenia Dobrej Nowiny i stać się ich stylem życia. I choć przypomina to opis życia zakonnego, świetnie sprawdza się w drodze, o czym sam się przekonałem.
Kiedy pierwszy raz wybrałem się do Santiago, miałem plecak pełen "duchowych przyborów". W końcu tak podpowiadała logika i romantyczne wyobrażenia o wędrówce po świętego Graala. Oprócz brewiarza zabrałem też Pismo Święte, notatnik w tekturowej okładce, by dodawał smaku moim obowiązkowym, codziennym zapiskom. A na dokładkę pobożną lekturę słusznych rozmiarów, która miała być wytchnieniem w chwilach odpoczynku od marszu. Po dwóch dniach dźwigania mojego dobytku, przeklinania siebie i własnej głupoty, skorzystałem z okazji i odesłałem wszystko na adres poczty w Composteli z adnotacją "do odbioru za dwa tygodnie". Do książki nawet nie zaglądnąłem, z Pisma korzystałem zwykle w kaplicach przy pielgrzymich schroniskach, a notatki… cóż, te zrobiłem po powrocie do Polski. Boleśnie doświadczony otarciami szelek ciężkiego plecaka i zdartymi stopami zrozumiałem, o co chodziło Franciszkowi w sformułowaniu "prawa". Na pielgrzymkę nie można brać ze sobą szafy. Choćby były w niej same najpotrzebniejsze rzeczy, bez których na co dzień nie da się funkcjonować. Podczas pielgrzymowania trzeba przyjąć inne zasady funkcjonowania i, o zgrozo, odkryć, że tak niewiele nam trzeba. I tak niewiele przynosi poczucie spełnienia i satysfakcję.
Od tego czasu nieco inaczej patrzę na zestaw rzeczy niezbędnych, o którym można przeczytać we wszystkich przewodnikach o camino, zamknięty w matematycznej proporcji - jeden do dziesięciu. To znaczy, że ekwipunek pielgrzyma ma ważyć nie więcej niż dziesięć procent wagi ciała. Sam mam listę rzeczy niezbędnych. I traktuję ją jak prywatny dekalog.
Ale prawo pielgrzyma to też anonimowość. Bo wchodząc na drogę, decydujemy się na odosobnienie - nie tyle od ludzi, co od świata, który znamy. Jest to świat nam bliski, ale najczęściej nie ma w nim zbyt wielu okazji i czasu na duchowe poszukiwania. Taki charakter ma droga do Santiago, którą odbywamy w małej grupie lub w samotności. Każdy krok oddala nas od tego, czym wypełniona była nasza codzienność. Na drugi plan schodzi dom, rodzina, praca i obowiązki. Z upływem czasu stajemy się "jednym z", a nasze kierownicze, dyrektorskie, księżowskie czy inne tytuły przestają mieć znaczenie. W drodze wszyscy jesteśmy sobie równi i wszyscy zdani na siebie w przeżywaniu trudności.
Skąd pielgrzymi wracal
O tym jest ten film. Zdaję sobie sprawę, że ekranowi puryści, malkontenci i ci wszyscy, którzy pielgrzymowali do Composteli, mogą narzekać na szczegóły i kręcić nosem, mając w pamięci własne doświadczenia. Że fabuła rozwija się zbyt szybko, że zbyt łatwo mija bohaterom droga. Brakuje potu, wycieńczenia i chropowatości schroniskowych łóżek. Albo na to, że miejsca pobytu nie są ułożone chronologicznie, obrazki z Astorgi mieszają się z tymi z Burgos, a sama Hiszpania przypomina czasem kiczowaty oleodruk. W końcu, że za mało w tym filmie lokalnej galicyjskiej muzyki, a zamiast tego Coldplay, Alanis Morissette czy James Taylor jako muzyczne ilustracje. Może i tak, ale śmiem twierdzić, że nie o to chodzi w tym filmie.
Niezwykłą siłą Drogi życia jest trafnie oddany specyficzny klimat panujący na camino. I śmiech mieszający się ze wzruszeniem. Sprawy poważne z zabawnymi. Tonację serio wspiera tonacja żartobliwa. Dystans niweczony jest przez zaangażowanie, a sentymentalizm wspomaga ironię. Bohaterowie, bez wyjątku, ryzykują, cierpią, ponoszą klęski, ale zawsze podnoszą się po nich z głębokim przeświadczeniem, że warto było podjąć wysiłek, ponieważ w ostatecznym rozrachunku zostanie on jakoś nagrodzony. Bo, jak usłyszymy w filmie, życia się nie wybiera, życie się przeżywa.
Martin Sheen, Deborah Unger, a przede wszystkim Yorick van Wageningen w roli Holendra Joosta dają swoim bohaterom tyle naturalności, że bardzo szybko zaczynamy ich lubić i sami chcielibyśmy mieć ich za towarzyszy podróży.
Droga życia to film o prawdziwej miłości, potrzebie posiadania oddanych przyjaciół i umiejętności dostrzegania w każdym człowieku zalet ukrytych pod niespecjalną powierzchownością. A bohaterowie, choć pełni wad, słabości i śmiesznostek, w godzinie próby nieraz pokażą swoje lepsze ja. Banał? Może, ale głęboko za takim światem tęsknimy.
Kiedy w końcowej scenie wielkie kadzidło - nieodłączny atrybut pielgrzymiej mszy w Santiago - rozpoczyna swój taniec pod sklepieniem katedry, a my patrzymy w spełnione twarze bohaterów, niejeden z nas z pewnością zastanowi się, czy nie warto skosztować camino samemu, by doświadczyć podobnych emocji i z podobnym wzruszeniem odebrać słynną kompostelkę - poświadczenie odbycia pielgrzymki - Hoc sacratissimum Templum pietatis causa devote visitasse. I z równą nieporadnością tłumaczyć się pracownikowi biura ze swych pątniczych motywów. Bo czy ktoś uwierzy, że tym motywem była chęć zrzucenia zbędnych kilogramów?
Czwarta nad ranem
Piszę to wszystko jako dwukrotny pielgrzym do Santiago, zastanawiając się, w którym miejscu położyłbym swój osobisty akcent camino. I chyba wiem, bo mój ulubiony moment pojawia się tak wcześnie, że wielu go nie zauważa. To noc przed pierwszym dniem marszu, w otoczeniu tych, którzy maszerują najczęściej od wielu dni, dla których jestem nowicjuszem, w ciuchach jeszcze pachnących płynem do płukania. Nim zasnę, patrzę w twarze moich jutrzejszych towarzyszy drogi. Widzę, jak pakują swoje plecaki, przygotowują rzeczy tak, by zgrabnie zebrać je rano i jak najszybciej wyruszyć. Słyszę, jak żartują z tych, którzy rozciągają obolałe mięśnie i w skupieniu wcierają przeciwbólowe maści. Patrzę na tych, którzy zapisują przemyślenia na skrawkach wyrwanego z zeszytu papieru. Widzę w końcu innych nowych, podobnych do mnie, którzy jutro rozpoczną swoją przygodę. Młodzi i starzy, z różnych zakątków świata. Rejestruję z uwagą, kto z kim przywita się naprawdę, znajdzie chwilę, by za-mienić parę zdań, o tym, skąd pochodzi i gdzie zamierza jutro dotrzeć. Myślę o tym, bo sam już nie mogę wytrzymać i chętnie bym skrócił noc i ruszył jak najszybciej, choć zmęczenie podróżą samolotem do miejsca startu skutecznie studzi mój zapał. To taki moment, w którym tak naprawdę jeszcze nic się nie wydarzyło. Patrzę na twarze dookoła i próbuję w nich wyczytać ukryte emocje. Cieszą się? Zmagają? Skoczyła im adrenalina? Może się modlą? Szukają chwili dla siebie? Szybują myślami daleko stąd, do domu?
Siedząc między nimi, sam próbuję rozpisać swoją drogę. Wyobrażam sobie jutrzejszy etap. Czy będzie padać, a może upał dociśnie do asfaltu? Czy dobrze się spakowałem i która z zabranych rzeczy okaże się nieprzydatna.
Myślę też o dobrej kawie w małym barze, gdzieś na zapadłej prowincji, gdzie koty chodzą po trotuarze, a mieszkańcy, siedząc przed domami, oglądają codzienny spektakl. Wszystko to na kilka godzin przed startem.
Wraca do mnie scena finału Butch Cassidy i Sundance Kid, kiedy Redford i Newman patrzą na siebie wymownie, nabierają głęboko powietrza przed wielkim skokiem, odbijają się od ściany i wybiegają w oślepiające słońce, a kadr zastyga nieruchomo. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystko przede mną i kiedy tyle może się zdarzyć… i już, nagle koniec snu i nocy, dzwoni cicho dzwonek w komórce. Już wychodzą pierwsi pielgrzymi. Plecaki na ramionach, małe latarki w dłoni lub na głowie. Już nie śpią. Wychodzą w ciszę poranka. Buen camino.
Roman Bielecki - ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze". Mieszka w Poznaniu.
Skomentuj artykuł