Myślałam, że Bóg jest tyranem. Jak się z Nim pogodziłam?

(fot. shutterstock.com)

Wyszłam od obrazu Boga, będącego zrostem moich rodziców: nieobliczalnego tyrana, na którego lepiej nie liczyć, bo i tak nie pomoże, zawiedzie. Lepiej też nie wyjawiać mu swoich marzeń i planów, bo na pewno urządzi świat tak, żeby nic z nich nie wyszło.

W AA mówią: Przestaliśmy walczyć z kimkolwiek i czymkolwiek, nawet z alkoholem… Przez całe lata podejmowałam działania, które miały mnie uratować. Niemal zawsze zabierałam się do tego pod hasłem: rzucanie, zrywanie, kończenie. Zawsze bolało. Szarpałam się jak zwierzę we wnykach, ostry drut wrzynał się w ciało, raniąc do krwi. Rzadko wychodziłam z takich potyczek zwycięsko. A nawet jeśli, było to gorzkie zwycięstwo, które zresztą przeważnie okazywało się zwycięstwem pozornym i krótkotrwałym. Wymuszone na sobie zmiany, bez głębszej przemiany w świadomości, kończyły się powrotem do dawnych zachowań.

Językowe wyrafinowanie nie ratuje życia

DEON.PL POLECA

W AA określają to mało finezyjnym określeniem - dupościsk (w AA mało jest raczej miejsca na finezję, elegancję i językowe wyrafinowanie - doświadczenie pokazuje, że te delikatności nie są niezbędne, to nie one ratują życie). Można na dupościsku zrobić wiele, można ujechać spory kawałek życia, ale koszty takiej podróży są nieadekwatne do efektów i zawsze pozostaje ryzyko, że nawet drobiazg, jedno ziarenko piasku za dużo, jedna kropelka ponad miarę i siłę, uruchomią lawinę i zniweczą wieloletnie starania i wyrzeczenia. A im dłuższy czas spędzony w takim nałożonym własnoręcznie kieracie, tym wybuch nieakceptowanego zachowania czy myślenia groźniejszy. Trzeba przecież nadrobić stracone lata obowiązywania zakazu, trzeba wynagrodzić sobie ten trud, a jednocześnie osłodzić i zatuszować klęskę, bo złamanie zakazu jest przecież klęską.

Gdy alkoholicy wracają do picia po latach takiej wymuszonej trzeźwości (mówi się o takich - suchy alkoholik), zamieniają się w prawdziwe bestie, w szaleńców, którzy nie mogą przestać, muszą nawodnić pustynię, a potem jeszcze zebrać zapasy, bo przecież trzeba będzie wrócić do abstynencji, kiedyś, ale jeszcze trochę, jeszcze nie dziś. Niektórym nawet się to udaje.

Dupościsk nie dotyczy tylko niepicia. Pierwszy raz w taki sposób rzucałam palenie. Po kilku dniach ciężkich zmagań wygrała naprędce wyhodowana racjonalizacja: Chyba lepiej żebym zapaliła, niż poszła pić?! Jakby ktokolwiek stawiał mnie przed takim wyborem. Tak zrywałam z nieodpowiednimi mężczyznami, niekiedy wielokrotnie. Tą metodą próbowałam nie używać licznych wad. Udało się dopiero dzięki małym i większym duchowym poruszeniom, dzięki pomocy z zewnątrz (powinnam napisać Pomocy, bo nie łączyła się w takich chwilach z żadną znaną mi rzeczywistą, widzialną i namacalną siłą). Udało się dopiero wtedy, gdy przestałam walczyć, szamotać się i targować. Wystarczyło popatrzeć na koszty. Wystarczyło zadać pytanie: Czy tak postąpiłby porządny człowiek?

Wreszcie pogodziłam się z Bogiem

Pogodziłam się wreszcie z Bogiem. Podjęłam najpierw wysiłek określenia Go, stworzenia choć zbliżonych zarysów. Anonimowi Alkoholicy mówią o konieczności odniesienia się do Boga, jakkolwiek każdy z nas Go pojmuje. Jakkolwiek nie znaczy byle jak, dotyczy raczej różnorodności podejść do istoty Boskości. Przez większość życia Bóg to był po prostu Bóg. Lepiej było w tym nie grzebać, nie zaglądać, nie doszukiwać się. To groziło co najmniej nieprzyjemnościami. Ale bez dotarcia do moich o Bogu przekonań i wierzeń, mojego Doń stosunku, nie byłam w stanie ruszyć z miejsca, nie mogłam też w pełni korzystać z Jego pomocy.

Wyszłam od obrazu Boga, będącego zrostem moich rodziców: nieobliczalnego tyrana, na którego lepiej nie liczyć, bo i tak nie pomoże, zawiedzie w najtrudniejszym momencie. Lepiej też nie wyjawiać mu swoich marzeń i planów, bo na pewno urządzi świat tak, żeby nic z nich nie wyszło. Ukryć pragnienia, bo ze zwykłej złośliwości ustawi wszystko na odwrót, odbierze ukochaną zabawkę, która mogła przynieść ulgę. Lepiej siedzieć cicho, może zapomni, nie zwróci uwagi, może uda się przemknąć, przemycić jakąś drobną radość, mały ochłap na pocieszenie w tym skazanym na ponurość i cierpienie kiepskim życiu.

Pod wpływem starań, ćwiczeń i lektur udało mi się zmienić nieco ten surowy, a wręcz karykaturalny wizerunek na bliższy posoborowemu miłosiernemu Bogu. Tak, Bóg mnie kocha, dba o mnie, troszczy się. Nie chce dla mnie źle, to wszystko dla mojego dobra. Nawet te nieszczęścia, nawet ta dotkliwa samotność, ona też na pewno jest dla mojego dobra. Trochę tego nie rozumiem, ale cóż ja… Kim ja jestem, żeby rozumieć. Dobry Bóg Przyjaciel. Zmiana jakościowa była ogromna i chciałam jak najdłużej grzać się w jej cieple. Popełniłam jednak błąd, nie do uniknięcia w moim położeniu, z moją konstrukcją psychiczno-emocjonalną.

Przyjaciel zamienił się w kumpla

Mogłam do woli używać tych ciepłych, mięciutkich, puszystych i kojących słów: troszczy się, dobry, kocha, przyjaciel, tyle że przecież one nie miały żadnego sensownego zaczepienia w rzeczywistości. Jeśli dodać do tego wrodzoną skłonność do wybierania łatwiejszych rozwiązań i szukania dróg na skróty, nie trudno przewidzieć do jakich wypaczeń tej miłej i obiecującej idei Boga doszło. Dość szybko przyjaciel zamienił się w kumpla, a wiadomo, co robi się z kumplem. Z kumplem można się umówić, a potem odwołać spotkanie, nawet w ostatniej chwili, kumpel zrozumie, zwłaszcza jeśli jest wszechogarniająco wyrozumiały i tolerancyjny. Dla kumpla można nie mieć czasu. Kumpla można nawet troszeczkę lekceważyć.

Na szczęście dość szybko się zorientowałam, że coś tu idzie nie tak. Nie, nie jesteśmy kumplami. Nie mogę być równa Bogu, już kiedyś byłam, już kiedyś Go wymazałam i zajęłam Jego miejsce, i wiem, jaką cenę trzeba za to zapłacić. Potrzebny mi był Bóg, na którym mogę się oprzeć. Z mocy którego mogę czerpać, który użyczy mi swojej Siły, tchnie we mnie swego Ducha i popchnie do życia. Potrzebowałam potężnego Boga, przed którym będę czuć respekt, którego zamiary choć w minimalnym stopniu będę w stanie pojąć i uznać, po to, by chcieć brać udział w Jego dziele, w Jego planie, by chcieć pełnić Jego wolę. Bo już wiedziałam, że to nie tylko mi się opłaca, ale że jest jedynym wyjściem. Inne już sprawdziłam. Nie chciałam i nie mogłam do nich wrócić.

Co jakiś czas zaglądam do wirtualnego pudełka z ukrytym boskim wizerunkiem. Sprawdzam. Muszę to robić. Żeby nie wpaść w kłopoty. Żeby sobie znowu nie uroić. Zawsze jest inaczej, zawsze coś się zmienia, a ja muszę nazwać tę zmianę. Z dawnych określeń niewiele zostało, a te nowe nie mają wiele wspólnego z ludzkim, popularnym pojmowaniem rzeczy. Za każdym określeniem kryje się niezgłębiona, mistyczna przestrzeń, jakiś cień, którego nie potrafię doprecyzować. I nie staram się już, przyjmując, że jako człowiek nie wiem i nie widzę wszystkiego, bo nie jestem w stanie. Potężny. Sprawiedliwy. Opiekuńczy. Hojny. Nieograniczony.

Wspólny. Dlaczego wspólny? Skąd mi się to wzięło? Czuję, że jest bardziej wspólny niż osobisty i prywatny. Że więcej daje wszystkim, jako całości, niż pojedynczym stworzeniom. Zawsze mnie dziwiło i nawet irytowało, dlaczego pasterz porzucił całe stado i czemu to całe stado czekało na powrót pasterza z zagubioną owcą.

Zostałam przywrócona światu

Bo może razem stanowiły większą wartość, może całość stada była niezbędna? Coś się dzieje, uruchamia, gdy zawiązuje się wspólnota, gdy dwóch lub trzech spotyka się w imię Jego, gdy jeden alkoholik mówi do drugiego, dzieląc się swoim doświadczeniem, siłą i nadzieją… Dlatego Ojcze nasz… I może nie Ojciec jest tu najważniejszy, tylko nasz. Wspólny, nie pojedynczy, nie tylko mój i dla mnie, i rób mi Panie Boże, daj mi, spraw mi… Jeśli moje plany obejmują innych, to powinno się udać. Jeśli robię coś dla innych, dla współbraci, i z nimi. Zatem potrzebuję wspólnoty, bo tylko tam odbywa się coś istotnego.

Gdy staję się częścią całości mogę czerpać z mocy. Samotna, inna, sama, pojedyncza, oddzielna - a taki jest każdy pijący alkoholik, a także wielu już niepijących - byłam na straconej pozycji. Weszłam najpierw do tej małej, mocno niedoskonałej wspólnoty ludzi, którzy próbowali i wciąż próbują uratować się przed śmiercią, dosłowną, fizyczną, ale też podskórną, duchową. Potem nauczyłam się, jak mogę być częścią wspólnoty ludzkiej, jak w niej funkcjonować, żeby nie tylko nie bolało, ale żeby było nieprzeciętnie dobrze. Najnormalnie. W ten sposób zostałam przywrócona światu.

Fragment pochodzi z książki "Alkoholiczka" autorstwa Miki Dunin.

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Myślałam, że Bóg jest tyranem. Jak się z Nim pogodziłam?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.