Położna: Kobieta, która chciałaby mieć ślad po straconym dziecku, może zabrać jego odbite stópki do domu [WYWIAD]

Położna: Kobieta, która chciałaby mieć ślad po straconym dziecku, może zabrać jego odbite stópki do domu [WYWIAD]
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. depositphotos.com/pl)

Kobieta, która chciałaby mieć jakikolwiek ślad po straconym dziecku, może zabrać jego odbite stópki do domu. To ważne z punktu widzenia psychologicznego, bo świadczy o uznaniu dziecka, jego obecności, pozwoleniu sobie na pamięć o nim i na odbycie żałoby - mówi Anna Stachulska, położna, specjalistka pielęgniarstwa rodzinnego ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach.

Katarzyna Kachel: „Nie ma stópki zbyt małej, by nie mogła zostawić śladu” – to motto, które zapisujecie na kartce dla rodziców dzieci utraconych. Kiedy pani zrozumiała, jak ważne są takie ślady?

Anna Stachulska: - Może miałam szczęście, ale kiedy zaczęłam pracę w 1991 roku, w moim szpitalu rodzice mogli pożegnać stracone przedwcześnie dzieci. Nie było karteczek ani motta, nie było śladów stóp, które dziś robimy, ale praktyka – choć nie taka powszechna – już istniała. Wciąż jednak dochodziło do sytuacji, które nie były wspierające dla kobiet. Pracowałam na bloku porodowym, gdzie rodziły zarówno matki zdrowych dzieci, jak i kobiety, które dziecko straciły. Dawaliśmy wtedy – zarówno my, jak i lekarze – wiele nietrafionych pocieszeń. I choć wszyscy mieliśmy dobre intencje, taka forma towarzyszenia nie była dobra. To były zdania typu: „dobrze, że dziecko zmarło, bo miało rozległe wady” lub: „przynajmniej pani wie, że może zajść w ciążę”. Żadna kobieta, której zmarło dziecko, nie powinna tego usłyszeć. Wtedy o tym nie wiedziałam.

Czego potrzebuje kobieta, kiedy trafia do szpitala z diagnozą ciąży obumarłej?

- Potrzebuje na pewno informacji i klarownych instrukcji, które zostaną jej podane w spokojny sposób. Wiele kobiet jest w szoku, są przerażone, zdezorientowane, zrozpaczone, bo starały się o dziecko od lat. I tych pierwszych informacji udziela lekarz. Kiedy trafiają na blok porodowy, mówię na początku, że jest mi bardzo przykro. Podkreślam, że może sobie pozwolić na wszystkie emocje, bo często widzę, że je powstrzymuje, nie pozwala sobie na szloch czy krzyk. Pytam, co wie o swojej sytuacji, czy ktoś z nią rozmawiał, co usłyszała i co zrozumiała, bo to nie do końca musi być tożsame. Często mówię: spróbujmy to sobie ułożyć po kolei. Kiedyś my, położne, same pisałyśmy wszystkie informacje, ale już od wielu lat mamy ulotki, przygotowane m.in. przez portal Poroniłam.pl, Fundację Tęczowy Kocyk czy Fundację Medycyny Prenatalnej im. Ernesta Wójcickiego, i możemy je kobiecie przekazać. To ważne, by dostała coś, co może sobie spokojnie poczytać, poznać wszystkie możliwości. Zawsze pytam, czy ktoś kobiecie towarzyszy – wtedy tłumaczę to także osobie, która jest z pacjentką. Panie często są w szoku, nie myślą racjonalnie, dlatego tak ważna jest obecność drugiego człowieka, który potrafi to zracjonalizować i powtórzyć.

Co z kobietami, które nie trafiają do szpitala, a ronią w domu?

- To są czasami dramatyczne historie, kiedy kobiety po latach starań wreszcie zachodzą w ciążę, jeszcze rano się cieszą, a wieczorem czują się gorzej i nagle na ich dłoń wypływa pięciocentymetrowe ciałko. I z nim przyjeżdżają do szpitala roztrzęsione, w szoku. Tutaj staramy się, by cała procedura – trudna przecież – była jak najbardziej humanitarna, choć nie ma idealnych rozwiązań. Kobiety dostają pojemniczek, w którym umieszczają to maleńkie ciałko. Staramy się pobrać materiał do badań, ale także przygotowujemy do pochówku, jeśli taka jest wola pacjentki. Zdarza się, że kobiety ronią do toalety i nie mogą sobie później tego wybaczyć. To, co najważniejsze z naszej strony i co należy starać się robić, to nie oceniać i każdym gestem, ruchem, potraktować je z uznaniem i szacunkiem. Dla jednej kobiety to, co się stało, będzie poronieniem, dla drugiej śmiercią dziecka; jedna będzie chciała je pożegnać, druga oddać szczątki do badań, kolejna nie będzie chciała niczego. I trzeba starać się do tego dostosować z pełną akceptacją.

Jak kobiety reagują na możliwość pożegnania?

- Wszystko zależy od tego, w jakim środowisku żyła dana kobieta, jakie ma doświadczenia w rodzinie i wśród znajomych. Czy śmierć dziecka była tematem tabu, nigdy nieporuszanym, czy oswojonym. Dla większości pań jest to coś nowego i bywa, że szokującego. Mimo działania różnych organizacji, zmian na poziomie prawnym, wciąż nie ma powszechnej wiedzy o tym, że każda kobieta ma możliwość pożegnania poczętego dziecka niezależnie od tego, w którym tygodniu czy miesiącu je straciła. I większość pań – mimo początkowego zamętu – chce to zrobić. Są osoby, które boją się kontaktu z martwym ciałem, w którym już widziały swoje dziecko; wtedy trzeba dać im czas, przestrzeń, spokój. Proponuję wówczas, by sobie to przemyślały, porozmawiały z bliskimi i zdecydowały o formie, w jakiej chciałyby to zrobić. Kiedy same nie chcą dotykać ciała, dziecko podczas pożegnania może trzymać położna. Czasami kobiety wyciągają dłoń w stronę dziecka i wypowiadają słowa pożegnania. Robią to na swoich warunkach.

Mówi im pani o swoich doświadczeniach?

- Mówię, że z psychologicznego punktu widzenia pożegnanie jest dobre i ważne, choć to nadal jedynie propozycja i możliwość. Wiem, że niektóre kobiety później żałują – czasami nawet po długim czasie – że nie zdecydowały się na taką opcję. Dlatego staramy się, by to pożegnanie wypadło jak najmniej dramatycznie, by koiło. Przygotowujemy maleństwo, myjemy, okrywamy tak, by nie było widać niedoskonałości i wad. Ale jeśli kobieta zechce, może odwinąć becik, zobaczyć rączki i nóżki. Przygotowane ubranka i rożki ułatwiają pożegnanie, przytulenie dziecka. Cieszę się, że jest to możliwe, bo wiem, że dawniej – piętnaście, dwadzieścia lat temu – wiele kobiet chciało pożegnać swoje nienarodzone dziecko, ale nie wiedziały, czy mogą, bały się nawet zapytać. Nie dopuszczały do siebie swoich pragnień, obawiając się, że ktoś je wyśmieje, powie, że chyba zwariowały. A dziś często dziękują za to, że ta możliwość istnieje. I potrzebna jest wiedza, że kobiety mają takie prawo. Słyszę czasem: „myślałam, że jak o to poproszę, to będą mieli mnie za wariatkę”. Tak więc, jeśli pani pyta, jak reagują, to bardzo różnie, w zależności od tego, z jakimi przekonaniami i doświadczeniami przychodzą. To temat trudny i wciąż niedopowiedziany, nie na okładki lifestyle’owych gazet.

Wasza praca przypomina pracę douli umierania – towarzyszycie ludziom w momencie śmierci i pożegnania z bliskimi. Ilu psychologów was wspiera?

- W szpitalu jest trzech psychologów, którzy pracują z pacjentkami. Dwóch z nich częściej konsultuje ginekologię i położnictwo, w tym kobiety po stracie dziecka. Psycholog jednak psychologowi nierówny – tu też widzimy pewnego rodzaju specjalizację. Towarzyszenia w sytuacjach granicznych trzeba się nauczyć, ponieważ to bardzo wymagająca rola. Wszystkim kobietom proponujemy psychologiczne wsparcie, ale też go nie narzucamy. Wiele pań chce ten czas w szpitalu przetrwać i jak najszybciej wrócić do domu – nie pozwalają sobie, by robić tutaj cokolwiek więcej od tego, co muszą. Prawda jest jednak taka, że to, co zadzieje się w tym pierwszym momencie, właśnie u nas, jest niezmiernie istotne; od tego, jakie kobieta dostanie wsparcie, zależy, czy wyjdzie z traumą, czy poczuje się na tyle bezpieczna i przyjęta ze wszystkimi swoimi emocjami i uczuciami, że da sobie prawo do żałoby, a w konsekwencji lepiej poradzi sobie w domu i w powrocie do równowagi. Kiedy tego nie dostanie, zawsze będzie postrzegała szpital jako miejsce złe, straszne i okrutne.

Pytacie kobiety o to, czy opieka, którą im stworzyłyście, była taka, jakiej oczekiwały?

- Ciężko wymagać, by w tak dramatycznych okolicznościach dopytywać, czy im się „podobało” i co myślą. Jest możliwość wyrażenia opinii w ankiecie szpitalnej czy na stronie Facebooka. Przed czasem mediów społecznościowych mieliśmy kronikę, która przez lata leżała na szafce w sali połogowej. Oczywiście nikomu nie przyszłoby do głowy proponować kobiecie po stracie wpis do kroniki, ale okazało się, że niektóre panie robiły to spontanicznie. Zaskoczyło nas, kiedy na wielu stronach znalazłyśmy podziękowania w obliczu trudnego macierzyństwa. Stąd wiemy, że to, co robimy, jest dobre. Znam na pamięć jeden wpis, który brzmiał: „Dzisiaj na świat przyszedł mój synek Lesiu, był bardzo, bardzo malutki, a jego duszyczka tańczy teraz z aniołkami, moje kochane maleństwo”. Jeśli ktoś po martwym porodzie napisał w ten sposób, to znaczy, że otrzymał od nas prawidłowe wsparcie. I to jest balsam na serce położnej i znak, że idziemy w dobrym kierunku. Mamy pacjentki, które wracają do nas. Czasami dzwonią wcześniej i mówią: „pani Aniu, pewnie pani nie pamięta, byłam u was trzy lata temu i było trudno, ale teraz chcemy u was urodzić zdrowe dziecko”.

Wy, jako położne, jesteście w najtrudniejszej sytuacji, bo macie kontakt niemal w tym samym czasie zarówno z pięknymi porodami, jak i z tymi najtrudniejszymi. Gratulujecie, a pięć minut później towarzyszycie kobiecie, która przeżywa stratę dziecka.

- Przeżywamy narodziny, by chwilę później czuwać przy kimś, komu właśnie załamał się świat, marzenia legły w gruzach. Pamiętam, jak przy okazji spotkania w radiu promującego książkę Witraże w ciemności, czyli o przedwczesnej śmierci dziecka jej autorka, Renata Kleszcz-Szczyrba, powiedziała, że z punktu widzenia psychologicznego my, położne, jesteśmy w najtrudniejszej sytuacji. Musimy dostosować się do procedur medycznych, by o niczym nie zapomnieć i odciąć się od emocji, a z drugiej strony, aby wesprzeć kobietę, musimy się z tymi emocjami skonfrontować – i to jest balansowanie na linie, czasami wykańczające. Na dyżurze opiekuję się kobietami, które rodzą i są najszczęśliwsze na świecie. I to są głośne porody. A za pięć minut mam poród w ciszy i płaczu. Czy jest więc w tym coś dziwnego, że lekarze i położne próbują chronić siebie i odcinać się? To naturalny mechanizm. Lata temu poproszono mnie, bym pojechała do pewnego szpitala opowiedzieć personelowi o tym, jak powinniśmy się zachowywać, kiedy trafiają do nas kobiety z obumarłą ciążą. Ordynator, starszy człowiek, bardzo nieprzyjemnie nas potraktował – burknął, że mamy się zmieścić w dwudziestu minutach, i uciekł. Pracownice oddziału były zdziwione, skąd w nim tyle złości, skoro to człowiek po stracie dziecka. Wtedy zrozumiałam jego reakcję. Domyśliłam się, że w tamtym czasie, kiedy stracił dziecko, nie został prawidłowo zaopiekowany i musiał sobie poradzić z tym sam. Dlatego być może to, co się teraz dzieje, uważa za fanaberię i przesadę. I nie jest jedyny, bo przecież słowa: „daj spokój”, „przestań płakać”, „otrząśnij się” nie były niczym wyjątkowym, i smutne, że nadal tak bywa.

Od kogo kobiety słyszą takie rady?

Ogólnie rzecz biorąc, od społeczeństwa. Znajomych, nieznajomych, rodziny, czasami od matek, które mówią to, co usłyszały od swoich. Padają więc takie wskazówki, jak: „przestań wydziwiać”, „weź się w garść”, „wrócisz do pracy, to ci przejdzie”, „idź do fryzjera”, „jesteś jeszcze młoda, urodzisz niejedno”. We wspomnianej wcześniej książce Dziecko, które odwróciło się na pięcie autorka cytuje listy od kobiet, nawet siedemdziesięcioletnich, które dopiero w tym wieku pozwoliły sobie na domknięcie żałoby. Jest tam też przejmujący tekst, który często przytaczam, ponieważ pomaga poczuć i uzmysłowić sobie, z jakiego rodzaju stratą mamy do czynienia. Uświadamia, że to nie jest tylko tu i teraz, to nie jest strata tylko dziecka, które ma kilka tygodni, ale jednocześnie też dziecka, któremu już wybraliśmy imię, szkołę, i któremu już w marzeniach w tym przyszłym życiu towarzyszyliśmy.

Zacytujemy?

- Tak. „Dla świata to żadna strata. A dla nas? Przecież straciliśmy nie tylko niemowlę czy małe dziecko. Ja straciłam dwumiesięczną Natalię. Tracąc ją, straciłam również roczniaka chwytającego się łóżeczka, by postawić pierwsze kroki. Straciłam trzylatkę pedałującą na rowerze. Straciłam siedmiolatkę wysuwającą koniuszek języka przy stawianiu pierwszych kulfoników w zeszycie. I rozchichotaną nastolatkę, co wiecznie szepcze coś przez telefon. A wreszcie dorosłą kobietę. Bo moja córka nigdy się taka nie stanie, a mogłaby. I każdą z nich będę opłakiwać”.

* * *

Opublikowany fragment pochodzi z książki „Wszystkie moje straty. O ciąży, traumie i odzyskanym życiu” wyd. nakładem wydawnictwa MANDO.

* * * 

Mgr Anna Stachulska - położna, specjalista pielęgniarstwa rodzinnego z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego im. prof. K. Gibińskiego Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, wykładowca i współorganizator konferencji naukowych dla położnych oraz warsztatów tworzenia pamiątek po zmarłym dziecku, między innymi śladów stópek. W wielu artykułach pisze o roli położnej w udzielaniu wsparcia kobietom po stracie dziecka.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Katarzyna Kachel

Nikt nie jest na nią gotowy. Śmierć dziecka to dla wielu kobiet prawdziwy koniec świata. Oznacza nie tylko utratę przeszłości, ale też zaplanowanej przyszłości.

  • Jak pogodzić się z tą stratą? Czy to w ogóle możliwe?
  • ...

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Położna: Kobieta, która chciałaby mieć ślad po straconym dziecku, może zabrać jego odbite stópki do domu [WYWIAD]
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.