Rak na opak. Sztuka o życiu szczęśliwym
Rolę "uszczypniętej" przez raka Reżyser zaproponował mi pięć lat temu. Propozycja nie do odrzucenia i to w sensie dosłownym. Przejęłam się swoją nową rolą, a że lubię przebieranki i nietypowe scenerie, szybko wskoczyłam w piżamkę i pozwoliłam zamknąć się w szpitalu onkologicznym.
Kroplówki, łóżko na kółkach i inne rekwizyty pomogły mi wczuć się w rolę. Tak, już do mnie dotarło - jestem chora na raka.
Zostałam przymuszona do odegrania nowej roli, ale nie pozostawiono mnie bez wyboru. Mogę realizować jeden z trzech scenariuszy:
1 - Położyć się i użalać nad sobą, podsycając w sobie zgorzkniałość, żal do świata i poczucie niesprawiedliwości;
2 - Żyć udając, że nic się nie zmieniło i kurczowo trzymać się rzeczywistości sprzed choroby frustrując się, że to takie trudne;
3 - Przyjąć to co mnie spotkało, zaakceptować to, czego nie mogę zmienić i zmienić to, co mogę, a co będzie prowadzić mnie do zdrowia. I garda w górę!
Wybrałam scenariusz trzeci, lecz wiem, że nie jest on jednorazowym wyborem. Wiem jeszcze coś - decyzję o tym, o czym opowiadać będzie ta historia, podejmuję ja. Zbiór faktów jest stały, ale to, jakie będą one miały znaczenie dla całości sztuki, podlega mojej decyzji. Jedno jest pewne - chcę zagrać swoją rolę najlepiej jak potrafię.
Na kogo padnie na tego bęc.
Nie pytałam nigdy "dlaczego ja". Zastanawiające jest to, że nie mamy skłonności do zadawania sobie takiego pytania, kiedy "akurat nam" wydarzy się coś dobrego. Jest pewne: nie będzie jak dawniej. Więc jak? Gorzej? Lepiej?
Lekcja dystansu i pokory
Mogłoby się zdawać, że choroba nowotworowa to wyrok: Ja Rak skazuję Ciebie na ból, samotność, cierpienie, śmierć… To jakby synonimy choroby nowotworowej. Utarło się, że życie z tak poważną chorobą nie może być życiem szczęśliwym, satysfakcjonującym, radosnym. Ponura mina i poważny ton jest wręcz wskazany podczas wymawiania słowa "rak". Nie można też opowiadać o swojej chorobie tonem lekkim i pobłażliwym, bo pomyślą, żeś niespełna rozumu, albo że udajesz. Nie chodzi jednak o to, aby pozować, aby uśmiechać się przez łzy. Ważne jest, aby nie utożsamiać choroby jedynie z cierpieniem i stratą, strzec się przed tym, aby nie wyolbrzymiać cierpienia i nie umniejszać radości. Mur wydaje się wielki, kiedy stoimy zbyt blisko. Z daleka widać o wiele więcej i łatwiej złapać dystans. Ważne też, by być świadomym, że mamy realny wpływ na to, co się z nami dzieje i w jakiej kondycji psychicznej jesteśmy. Sytuacja życiowa w jakiej się znajdujemy jest taka jaką sobie ją wyobrażamy, a nasze poczucie szczęścia czy nieszczęścia bardziej wynika z naszych przekonań niż okoliczności.
Choroba nowotworowa to nowe i z pewnością trudne doświadczenie, ale traktuje je jako niezwykle cenną lekcję: lekcję pokory, dystansu do rzeczy błahych, lekcję odwagi, lekcję z miłości do świata i Boga, lekcję z motywacji, lekcję z wrażliwości i ofiarności, lekcję z krzesania iskier nadziei. Nawet tak pozornie zabójcza relacja jak związanie się z rakiem i dzielnie z nim swojego ciała może wnieść w życie coś wartościowego, dobrego, mądrego. Postanowiłam - chcę zrobić ze swojej choroby użytek. Ujeździć ją, dziką i niebezpieczną wziąć pod siodło i oswoić.
Oko w oko ze śmiercią
Czas choroby to moment, kiedy zatrzymujemy się i pochylamy nad sprawami, które do tej pory nie absorbowały zbytnio naszej uwagi, jak choćby przemijanie. Dotkliwe odczucie tego, że nasze ciało ma termin swojej ważności przypomina nam, że nie jesteśmy tu już na zawsze. Kiedy ta oczywistość przestaje być już tylko tematem do dywagowania, ale staje się rzeczywistością- tutejszą i bliską jak podkoszulka- trudno o radosne pogwizdywanie. Nagle okazuje się, że trzeba się określić, zająć stanowisko, podjąć decyzję i powziąć działanie. To czas na konfrontacje naszych pragnień i pomysłów na życie z tym jak faktycznie żyjemy, to czas na realizacje marzeń i planów, które zostawiliśmy na kiedyś, to moment, kiedy trzeba zadać sobie pytanie o to, co na prawdę jest ważne, czy aby na pewno hierarchia wartości jest mądrze zbudowana, czy prowadzi do szczęścia. Przy zderzeniu naszych pragnień z rzeczywistością można nabić sobie guza, ale to pierwszy krok ku zmianom. Świadomość bycia skończonym pobudza do życia.
Kiedy stajemy oko w oko ze śmiercią budzi się instynkt przetrwania. Nagle okazuje się, że mamy w sobie więcej sił i motywacji niż przypuszczaliśmy, że nasz organizm jest w stanie wykrzesać w sobie znacznie więcej energii niż gdy nie miał żadnych trudności do pokonywania. Życie z perspektywą bliskiej śmierci jest bardziej esencjonalne- jak krótkie wakacje, które chcemy maksymalnie wykorzystać nie marnując ani chwili. Choroba mówi STOP, każe zatrzymać się i przypatrzeć temu, co do tej pory było tylko mignięciem w pędzie życia. Można zobaczyć, czego się nie widziało, oddzielić na zatrzymanym obrazie rzeczy ważne od błahych. To pole, na którym można przyjrzeć się sobie i drodze, którą podążamy. Mamy pretekst, żeby zastanowić się, czy to co robimy, to jak żyjemy daje nam szczęście i satysfakcję czy może tylko chwilową przyjemność.
Wybieram scenariusz nr 3
Myślę, że jest olbrzymia różnica w tym, jak przeżywa swój czas ktoś zdrowy, kto wierzy, że temat skończoności może zostawić sobie na czas emerytury niż ktoś, kto zmaga się z chorobą zagrażającą jego życiu już dzisiaj.
Owszem, można zmagać się z rakiem i nie mieć pragnienia zmieniania czegokolwiek, być biernym i podlegać jedynie nastrojom choroby. Wybierając tę opcję nie dajemy sobie jednak szansy na nowe doświadczenia, które mogą zaowocować nie tylko polepszeniem sytuacji zdrowotnej ale również zwiększyć poczucie szczęścia i spełnienia. Choroba to nie tylko trudności, ale bagaż doświadczeń, które mogą sprawić, że staniemy się mądrzejsi, silniejsi, bardziej świadomi wielu ważnych spraw, bardziej kochający, lepiej rozumiejący siebie i świat.
Choroba nowotworowa to ciężka walizka, którą ciągniemy za sobą i która spowalnia nasze kroki, ale sami możemy zdecydować, co z niej wyrzucić aby było nam lżej. Tylko czego się pozbyć? Co może przydać się na drogę? Złość? Wygórowane ambicje? Poczucie bycia skrzywdzonym? Raczej nie. Wyrzucam. Zostawiam za to: wyrozumiałość dla siebie i świata, okulary, żeby widzieć ostro cel swojej drogi, bystre spojrzenie, żeby nie przegapić żadnego powodu do radości, wdzięczność za to, że jestem, że są moi przyjaciele, za każdy dzień kiedy budzę się bez bólu. Biorę ze sobą tylko to, co pomoże mi przebiec maraton trudności. O, jeszcze czekolada.
Choroba jest klasztorem, który ma swoją regułę, swoją ascezę, swoją ciszę i swoje natchnienia- jak mawiał Albert Camus. Wszystko to sprzyja głębszemu spojrzeniu na swoje życie, w ciszy łatwiej siebie usłyszeć. Każdego dnia staje przed decyzją wyboru scenariusza i choć miewam słabsze dni, to konsekwentnie wybieram scenariusz trzeci, bo wiem, że realizując go stworzę wspaniałą sztukę o swoim życiu. Sztukę o życiu szczęśliwym.
Mam 29 lat i wszystko co najlepsze dzieje się teraz.
***
Marzena Erm prowadzi autorskiego bloga,a niebawem na DEON.pl w rozmowie opowie co u niej słychać.
Skomentuj artykuł