Janusz Wróbel o bezdomności: "Bóg nie posuwa się do tego, by nas tak doświadczać"
- Ludzie, świat, ciągle mówią, że alkoholizm to jest choroba nieuleczalna, śmiertelna, a ja jako człowiek wierzący mówię, że grzech jest chorobą nieuleczalną i śmiertelną - mówi pastor Janusz Wróbel.
Bezdomność to poważny problem, z którym w Polsce nadal mierzy się wiele osób. Na ten temat, a także o wsparciu Boga w sytuacjach krytycznych i w trudnych doświadczeniach życiowych rozmawiamy z pastorem Januszem Wróblem, kierownikiem Chrześcijańskiego Ośrodka Pomocy Bezdomnym "Dom Łazarza", który przez wiele lat żył na ulicy.
Kamil Babuśka: Jak to się stało, że wylądował pastor tu, na Nowogrodzkiej w Krakowie, w tym ośrodku?
Janusz Wróbel: - Bóg uratował mnie, znalazł mnie na pustostanie, wołałem, prosiłem, by uwolnił mnie od alkoholu, bo już nie mogłem tak dłużej żyć. Mój ostatni ciąg trwał cztery lata, nie trzeźwiałem przez taki okres.
Bóg uwolnił mnie od alkoholu i z tej wdzięczności wiedziałem, że jestem wolny. To on mi zabrał uporczywe pragnienie picia, oznaki nawrotów tj. myślenie o tym, "suche kace" - ja tego nie miałem od pierwszego dnia i zapragnąłem jemu służyć.
Ludzie, świat, ciągle mówią, że alkoholizm to jest choroba nieuleczalna, śmiertelna, a ja jako człowiek wierzący mówię, że grzech jest chorobą nieuleczalną i śmiertelną.
W tym ośrodku są jedynie ludzie, którzy doświadczyli bezdomności, czy są osoby niezwiązane z tym problemem?
- Nie ma tutaj takich ludzi, to jest nasz dom, który nie tylko z nazwy jest "Domem Łazarza". Trafiają tu ludzie bardzo rożni, nawet z zagranicy np. był tu człowiek z Mongolii, którego znaleziono śpiącego w zimie pod jakimś balkonem.
Czym jest bezdomność - to po prostu nie posiadanie własnego dachu nad głową czy może to bardziej złożony temat?
- Bezdomność jest największą tragedią, jaka może dotknąć człowieka. Brak swojego lokum, tej świadomości, że mam swój kąt, mam gdzie wracać, czuję się jak ten bezpański pies. Ja też tak miałem.
Siedziałem na ławce, nikt mnie nie dostrzegał, czułem się niepotrzebny, zdeptany, nic nie warty. Pierwszą rzeczą, jaką tutaj w ośrodku robimy, to staramy się tym ludziom przywrócić godność.
Bezdomność to jednak nie tylko brak mieszkania. Często możemy powiedzieć, że ci, którzy mają mieszkania, są też bezdomni. Dom to nie tylko cztery ściany, łóżko, ale relacje, ludzie.
Największym wrogiem człowieka jest samotność, wyobcowanie?
- Jest wielu wrogów, jednak to działa bardzo destrukcyjnie. Od bezdomności można się uzależnić. Jeżeli w pierwszych trzech latach się nie pomoże takiemu człowiekowi, to on do tego przywyknie, uzależni się.
Dlaczego? Jest dużo działań pomocowych. W Krakowie np. bezdomnemu nie grozi głód. Są miejsca, gdzie praktycznie codziennie jest wydawana żywność czy odzież.
Przychodzą też do nas i takie osoby, które spędzą czas na świetlicy, żeby mieć relację z kimkolwiek, bo w domu nie mają do kogo się odezwać.
Od kiedy zaczął się u pastora problem z bezdomnością?
- Bardzo niewinnie. Nie wiedziałem, że się uzależniam, ja po prostu lubiłem piwo - napój chłodzący. Lubiłem go co raz więcej, częściej, nie widziałem w tym zupełnie problemu.
Obrażałem się m.in na żonę, gdy próbowała mi przemówić, że mam z tym problem. Doszło do tego, że nie mogłem bez tego żyć, musiałem dziennie wypijać kilka, kilkanaście piw. Straciłem żonę, dzieci. To wszystko mnie jeszcze bardziej pogrążało.
Kolejne straty zaprowadziły na ulicę.
- Miałem malutkie mieszkanie, ale sąd przyznał je żonie i dzieciom. Zamieszkałem u mojej mamy i braci na wsi. Mój postępujący alkoholizm wyzbył mnie z wszelkich wartości moralnych.
Z policjanta stałem się włamywaczem i złodziejem. Później nawet zacząłem okradać mamę, jej braci, żeby mieć za co pić. Oni też mieli dość i mnie również wyrzucili. Wcale się temu nie dziwię, sam bym na ich miejscu, wtedy podobnie postąpił.
Życie na ulicy. Jakie wspomnienia z tamtego czasu?
- Początkowo to mi się to nawet podobało.
Ulica jest w stanie czegoś nauczyć w ogóle?
- Wyciągnąłem z tego jakieś lekcje. Ze wszystkiego możemy się nauczyć - zarówno dobrych jak i złych rzeczy. Na ulicy nic dobrego nie mogli mnie nauczyć - pogardę do prawa, nienawiść do wymiaru sprawiedliwości.
Wymyśliłem nawet nazwę do procederu, który w Polsce się przyjął jako "wędka". Odnosi się to żebractwa ulicznego. Idąc po pijaku powiedziałem do kumpla "patrz, ilu leszczy po ulicach chodzi i już masz pieniądze". 24 godziny na dobę otwarty bankomat, nie liczyło się dla mnie, czy to jest staruszek, dziecko, czy ksiądz. Ważne było iść, oszukać, wyłudzić pieniądze na picie.
Człowiek na ulicy przestaje żyć moralnie, to jest walka o przetrwanie, wyścig szczurów, jak ktoś kogoś nie podgryzie to sam zostanie podgryziony.
Czyli świat ulicy jest wyzbyty z wszelkich zasad?
- Człowiek nie jest stworzony do życia na ulicy, to jest dla niego nienaturalne środowisko. Dlatego dzieją się tam złe rzeczy. Człowiek jest stworzony do życia w rodzinie. Sam Bóg powiedział, że nie jest dobrze być samemu i ustanowił instytucję rodziny.
Kto ma uczyć moralności na ulicy?! Próbują niektórzy tam żyć w miarę dobrze przez jakiś czas, ale potem, za chwilę...
I tak ich wciąga ulica...
- Wciąga. To jest straszne, to jest taka czarna dziura, przerażająca siła, która niszczy człowieka. Trzeba naprawdę mocno zapragnąć wyjść z tego stanu, bo bez tego pragnienia, to ciężko się z tego uwolnić.
Do naszego ośrodka trafiają pogubieni, sponiewierani życiem; alkoholizmem, narkomanią, niedospani, niedożywieni. Nie wszyscy jednak korzystają z naszej pomocy, niektórzy po paru dniach opuszczają to miejsce, bo wybierają "wolność". W ośrodku panują określone zakazy.
Tutaj żyje się z ludźmi, więc trzeba zachowywać się normalnie.
Może bezdomność to był plan z góry, by zbliżyć pastora do Boga?
- Bóg nie posuwa się do tego, by nas w taki sposób doświadczać. To my dokonujemy wyborów, natomiast Jego miłosierdzie, miłość jest ogromne - np. ocalił moje życie.
W jaki sposóbł?
- Byłem przywiązany do drzewa przez dwie doby, za ręce, szyję. Bóg uwolnił mnie w sposób cudowny.
Przywiązany?!
- Tak, w 1992 roku wyjechałem z Polski do Wiednia za pracą, bo narobiłem długów i chciałem ratować rodzinę. Tam oszukano mnie i zostałem zupełnie na lodzie. Znajomy załatwił mi mieszkanie u złodziei i zacząłem z nimi się włamywać - ja, były policjant.
Nie było żadnych skrupułów, jedynie ilości wypitego alkoholu.
Tak sobie działałem, ale złapano mnie wreszcie z fałszywymi banknotami i przez to postanowili mnie deportować.
Później znalazłem się w Czechach, gdzie postanowiłem kraść w sklepach, by się utrzymać. Na dworcu w Pradze spotkałem człowieka sponiewieranego życiem. Postanowiłem razem z nim działać. Mieliśmy plan ponownego dotarcia do Austrii przez zieloną granicę.
Właśnie tam mnie dopadli, zabrali pieniądze, pobili solidnie. Chcieli mnie wrzucić do studni, jednak nie mogli odsunąć kamienia, który się na nim znajdował. Ostatecznie przywiązali mnie plastikowym sznurkiem do drzewa. To było na początku maja, zimne noce, a ja tam tkwiłem dwie doby.
Ocalenie było cudem, działaniem Boga?
- To był cud, nie miałem już sił, modliłem się do Boga, by mi pomógł. Miałem zwidy. Po dwóch dniach na pobliskich polach pojawili się, pracujący na traktorach czescy rolnicy. Zacząłem wołać, jednak nie miałem już sił. Mimo, że byli w kabinach, mimo warkotu tych ciągników, usłyszeli mnie. Nawet do mnie nie podeszli, od razu zadzwonili po policję.
Skomentuj artykuł