To nie ja potrzebuję leczenia, tylko mąż!
Jak pomóc alkoholikowi? Było to pierwsze zdanie, które wpisałam w wyszukiwarkę internetową, gdy mój ojciec trafił na detoks szpitala psychiatrycznego z objawami delirium tremens. Jakież było moje zdziwienie, gdy na ekranie monitora pokazał się termin współuzależnienie.
Kliknęłam na niego, ale że mój system iluzji i zaprzeczeń działał bez zarzutu, więc od razu wyeliminowałam wszystkie symptomy, które przecież miałam... Minęło kilka lat i termin ten pojawił się w moim życiu po raz drugi. Tym razem w dużo bardziej bolesnych okolicznościach.
Na terapię współuzależnienia do poradni zdrowia psychicznego trafiłam w maju 2013 r. z kolejnymi już stanami depresyjnymi i w zupełnej rozsypce emocjonalnej. Zasugerował mi ją psychiatra, chociaż ja w ogóle nie chciałam na nią pójść. Niby po co, dlaczego?! Przecież to nie ja potrzebuję leczenia, tylko mąż! - myślałam. Ostatecznie namówiła mnie koleżanka radząc, że mam spróbować i się sama przekonać, a jeśli mi się nie spodoba, więcej nie pójdę. Sugestię przyjęłam i bardzo dobrze, bo decyzja o terapii była najlepszą, jaką mogłam wówczas podjąć, choć początki były trudne.
Wpierw trafiłam na terapeutkę, która zupełnie mi nie przypadła do gustu. Ja potrzebowałam zrozumienia, wsparcia i współczucia, a otrzymałam kubeł zimnej wody na łeb. Na szczęście nie zniechęciłam się, a ona zaproponowała mi terapię grupową i tam trafiłam na inną terapeutkę - jak się później okazało - tę właściwą. Na pierwszym spotkaniu grupy, między szlochami udało mi się wypowiedzieć tyle, że jestem bardzo sceptycznie nastawiona do leczenia, bo ja uciemiężoną kobietą nie jestem i nigdy nie byłam. Bo alkoholikiem to owszem, jest mój ojciec, ale mąż, a skądże! Jestem niezależna, wykształcona, samowystarczalna i absolutnie nic mnie przy nim nie trzyma, tylko… miłość. Ale... czy na pewno była to miłość, a jeśli już, to czy zdrowa?
Przez bardzo długi czas miałam w sobie nieadekwatne poczucie mocy. Wydawało mi się, że jestem w stanie sprawić, że on przestanie pić, że to zależy ode mnie i moich poczynań. Że przecież dla kogo, jak dla kogo, ale dla mnie na pewno się zmieni! Pomimo faktu, że miłość nie leczy nawet kataru, ja byłam przekonana, że siła mojego uczucia i moje walory jakimś cudem uzdrowią męża z alkoholizmu - choroby trwałej, chronicznej i potencjalnie śmiertelnej. Robiłam więc wszystko, by sięgnął dna.
Już mniej więcej po miesiącu mojej terapii, gdy mąż przyszedł do domu pijany z umową pożyczki z lichwiarskim oprocentowaniem w kieszeni, pomyślałam - basta! tak bawić się nie będziemy! Spakowałam jego ubrania i wywaliłam z domu (oczywiście uprzednio upewniłam się, że jego rodzice go przygarną), pomimo że emocjonalnie nie byłam na to zupełnie gotowa. Byłam święcie przekonana, że to będzie jego dno. Przecież zabrałam mu skarb największy - mnie! Mąż się trochę przestraszył i poszedł na odwyk.
Byliśmy, jak dwa skowronki. Chodziliśmy na randki, zachowywaliśmy się, jak nastolatki, było cudnie! Do momentu, gdy znowu zapił, znowu zaciągnął pożyczkę, obiecał poprawę, wszył Esperal, znowu zapił, obiecał wrócić na terapię i już tego nie zrobił. Moje życie było, jak na rollercoasterze - raz górka, raz dołek i tak w kółko - niekończąca się sinusoida. I to by się nie skończyło, gdybym sama o tym nie postanowiła. Gdybym nie zmieniła mojego magicznego myślenia, że jakoś to będzie, gdy tylko on... Otóż nie. Brutalna prawda była taka, że niestety nie było samo... jakoś tak. Rzeczy na tym najpiękniejszym ze światów nie dzieją się same, bez zaangażowania i konkretnych poczynań, a objawem obłędu jest oczekiwać odmiennych rezultatów stale tych samych, najwidoczniej nieskutecznych, działań i zachowań - teraz już to wiem.
Oczywiście sama do takich genialnych wniosków nie doszłam - nie, nie... Bardzo pomogła terapia, fachowa literatura, teoretyczna znajomość choroby alkoholowej oraz mechanizmów uwikłania w nią, ale także człowiek, trzeźwy od kilkunastu lat alkoholik - dobra dusza, która stanęła na mojej drodze prawie dokładnie rok temu. Człowiek, który pokazał mi, że ja najzwyczajniej w świecie czerpałam profity z życia z alkoholikiem. Że współuzależnione kobiety bardzo często nie chcą wziąć odpowiedzialności za swoje życie, że stawiają się w roli ofiary i użalają nad sobą, twierdząc, iż to partner zmarnował im całe życie, a nie one same. Że próbując nieudolnie pomagać, stają się nieświadomymi pomocnikami w rozwoju jego choroby, a ich działania opóźniają tylko osiągnięcie przez niego stanu, w którym mógłby być gotowy szukać pomocy. Że to mnie znajomi i rodzina chwalili, że jestem taka cudowna, wspaniała, zadbana i to pomimo, iż mam męża - pijaka na karku. Że wszystkie kluczowe decyzje podejmowałam sama, bo on był albo nietrzeźwy, albo na kacu i w poczuciu winy, więc godził się na moje pomysły. Że najważniejsze, to odkryć prawdziwe intencje swoich poczynań, by choć tylko przed samą sobą przyznać, co mi ten układ daje i odpowiedzieć sobie na pytanie - dlaczego ciągle w nim tkwię, skoro mi tak strasznie źle?
W końcu, powolutku coś do mnie zaczęło docierać i po wielkich bólach zdałam sobie sprawę z tego, że mój chory umysł poszukuje argumentów za toksycznym związkiem, bo mi tak łatwiej, paradoksalnie bezpieczniej, pomimo że dla mnie destrukcyjnie. Że życie i szczęście uzależnione od etanolu jest patologią, na którą nie można się godzić, a źródło tegoż szczęścia jest we mnie, a nie w drugim człowieku, bo ten przecież wcale nie musi mi dobrze życzyć.
Jakiś czas temu zostałam poproszona o odpowiedź na pytanie - dla kogo alkoholik powinien przestać pić? Bardzo trudno było mi z pełną odpowiedzialnością wypowiadanych słów odpowiedzieć. Jednak po głębokim zastanowieniu wyszło mi, że w mojej opinii każdy człowiek zaspokaja przede wszystkim swoje potrzeby, a bezinteresownie można zrobić coś najwyżej nieświadomie, bo nawet pomoc udzielona komuś w potrzebie powoduje, że sami ze sobą czujemy się lepiej, więc z bezinteresownością nie ma to nic wspólnego. Idąc tym tokiem rozumowania, alkoholik powinien i ewentualnie robi to dla siebie, ale... czy na pewno?
Na drzwiach największego ośrodka odwykowego w USA jest napis kierowany raczej do osób odprowadzających alkoholika - nie przez Ciebie pije, nie dla Ciebie przestanie. Wierzę, że to prawda, ale... może alkoholik tak bardzo będzie chciał mieć dla siebie żonę i rodzinę, że wystarczającą (początkową) motywacją będą właśnie oni? Dodałam jednak, że ważny wydaje mi się czynnik czasu. Żeby alkoholik miał jeszcze dla kogo trzeźwieć. "Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" - niekoniecznie umierają, czasami po prostu zamykają za sobą drzwi. I jeśli alkoholik nic konstruktywnego ze swoją chorobą i życiem nie robi, należy uciekać, by nie zmarnować sobie reszty swojego...
Skomentuj artykuł