Gdzie się podziali mężczyźni w kapeluszach...

Gdzie się podziali mężczyźni w kapeluszach...
Powoli odchodzi stary świat kapeluszników i kapeluszy (fot. slimmer_jimmer/ flickr.com)
Andrzej Kozioł / wab

Powoli odchodzi stary świat kapeluszników i kapeluszy. Nikt już nie nosi edenów, o szapoklakach całkiem zapomniano, meloniki jeszcze można zobaczyć na głowach fiakrów. Reszta stroju, pożal się Boże - kolorowy sweter i sportowa kurtka do melona! Z krakowskich dorożkarzy uśmiałby się nie tylko wiedeński fiakier, ale nawet jego koń...

W pracowni pana Adama Kurzydły można zobaczyć, jak wyglądała prawdziwa maciejówka, którą kiedyś nosił marszałek Piłsudski. Jan, ojciec pana Adama, czapnikiem pełną gębą, uprawnionym do wykonywania zawodu, stał się w 1906 roku, co potwierdza piękne świadectwo wyzwolin, pieczołowicie przechowywane przez syna. Wkrótce otworzył własną pracownię i kiedy wybuchła Polska, a wraz z nią moda na maciejówki, pracował już
od ładnych kilku lat. A moda na maciejówki nie tylko wybuchła, ale sięgała daleko poza Kraków, na głęboką prowincję.

A więc maciejówki, a więc studenckie czapki, których prawie nikt już nie kupuje, co najwyżej przyjdzie, przyjedzie nawet dorożką, starszy pan z krańca świata i poprosi o czapkę, taką samą, jaką nosił w młodości - bordową, czarną, granatową, z czarnym daszkiem i żółtym sznureczkiem. Żółtym, bo złotych już nie ma... Berety - duże, baskijskie też po trosze odchodzą w przeszłość. Jeszcze w latach pięćdziesiątych, na początku sześćdziesiątych wymięty trencz i beret stanowiły coś w rodzaju munduru młodej inteligencji. Dzisiaj najczęściej kupują je księża, a krakowska plotka głosi nawet, że Jego Eminencja kardynał Franciszek Macharski nie włoży na głowę beretu, jeżeli nie zrobił go Kurzydło. Pan Adam macha rękami, odganiając plotki niczym niedźwiedź pszczoły - o klientach ani słowa, jeszcze by wyszło na to, że robi sobie reklamę...

DEON.PL POLECA

Czapki harcerskie, krojone według przedwojennego wzoru, to wielka miłość pana Adama. Można powiedzieć, że się w nich specjalizuje, że jest jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim, którzy wiedzą, jak się je robi. Na dowód pokazuje nadmiernie rozrośnięte - niczym ciasto, do którego zbyt szczodrze dodano drożdży - dziwactwo. Niby harcerska czapka, niby nie... Pan Adam do drugiej ręki bierze własną, niezmienną od kilkudziesięciu lat, prawdziwą harcerską czapkę z blaszaną lilijką i trzema na niej literami: ONC - Ojczyzna, Nauka, Cnota. Jeszcze mu zostało dwieście takich lilijek, część z nich powędruje wraz czapkami na Litwę, gdzie odradza się polskie harcerstwo i gdzie trwa sława czapniczej pracowni z Krakowa...

Jeżeli poprosicie pana Adama, pokaże wam skarb nad skarby - ostatni z wyprodukowanych przez jego ojca cylindrów. Najpierw trzeba sięgnąć na wysoką półkę, gdzie - spowite w plastikową, chroniącą przed kurzem torbę - leży tekturowe pudło. Wewnątrz, pod warstwą delikatnej bibułki, spoczywa czarne, połyskliwe, nieco kosmate cudo - gość z innej epoki.

Kiedyś widziałem we Włoszech sklepową wystawę - ogromną przestrzeń pokrywał, falując niczym morze, biały jedwab, a pośrodku, jak czarny diament w szkatule, leżał kapelusz borsalino. Doskonały w kształcie, przyciągający wzrok niczym bryła antracytu lśniącego na dziewiczym śniegu. Coś podobnego zobaczyłem i teraz.

Cylinder, choć czarny, jaśniał, przyciągał wzrok jak wszystkie idealnie wykonane przedmioty. Wydawał się nowy - jedwab wnętrza, delikatna skórka, wytłoczone, srebrne litery - "Jan Kurzydło" i "Hückel" - wyglądały jak wykonane wczoraj. A dookoła szarzała codzienność - kaszkiety, bejsbolówki, czapki z zielonego drelichu, podobne do nakrycia głowy Fidela Castro, czapki z ażurowego, białego płótna, chętnie noszone w czasie upałów przez starszych panów...

Kapelusze skończyły się, owszem ludzie je noszą, ale już ich nie produkuje słynny zakład Kurzydły. Jeżeli na ulicę św. Tomasza trafiają borsalina i hückle, to tylko do poprawek. Z powiększeniem sprawa jest prosta - wystarczy kapelusz poddać torturom na specjalnym urządzeniu, które podgrzewa je i rozciąga. Gorzej ze zmniejszeniem - trzeba wypruć skórkę, skrócić ją, ponownie zeszyć. Podobnie ze zmniejszaniem ronda. To już zabieg wręcz chirurgiczny, dlatego pan Adam wykonuje go wieczorem, kiedy w pracowni nie ma nikogo i panuje spokój, kiedy odeszli klienci syna, prowadzącego w sąsiednim pomieszczeniu sklep fotograficzny. Mosiężny przyrząd z milimetrową podziałką wydaje się jednocześnie archaiczny i precyzyjny, ostrze tnie materiał z zegarmistrzowską dokładnością i niedawno jeszcze modny, szerokoskrzydły kapelusz nabiera nobliwego wyglądu.

A robiło się kiedyś u Kurzydły kapelusze, robiło się! Jeszcze na św. Jana, skąd pracownia została usunięta w latach sześćdziesiątych. Powoli bezkształtny, miękki kaplin zamieniał się w cudo kapeluszniczej sztuki. Najpierw apretura - szelak na spirytusie, kształtowanie na formie, obciąganie sznurkiem (kolejny mosiężny przyrząd niczym z muzeum), szpilkowanie, suszenie w suszni, prasowanie małym żelazkiem z litego żelaza, obcinanie ronda...

Kupowanie kapelusza to był ceremoniał. Klient stawał przed wielkim lustrem (żal panu Adamowi tego lustra, podobnie jak półek, na których, niczym żołnierze w szyku, leżały kapelusze posegregowane według wielkości i wzorów), przyglądał się sobie badawczo i kapeluszowi - badawczo, krytycznie. Trzeba było zobaczyć, jak nowe nakrycie głowy prezentuje się w towarzystwie płaszcza, jak będzie wyglądało, kiedy jego właściciel ubierze się do figury. A kapelusze są wymagające, bezwzględne. Niektóre, te najbardziej wytworne, domagają się czarnego płaszcza i białego, jedwabnego szalika, nie pozwalają na obuwniczą dowolność. Mówiąc inaczej - jeżeli już kupiłeś hückla, musisz wybrać się jeszcze do krawca i do szewca, no, może do bardzo dobrego sklepu obuwniczego. W czasach gotowej konfekcji i powszechnie obowiązującego luzu, w czasach sportowych kurtek i butów kapelusze, przynajmniej t a k i e kapelusze, odchodzą do muzeum pamięci...

Do muzeum pamięci, ponieważ innego nie ma. W pracowni pana Adama odpryski dawnych czasów. Zdjęcie dziadka w austriackim mundurze, świadectwo wyzwolin ojca. Grafiki pana profesora Chomicza, który najpierw płacił za artystowskie, zatrącające Młodą Polską berety, a później ceremonialnie ofiarowywał ojcu jedną ze swych prac, oczywiście z dedykacją. Stare dyplomy. Rysunek Antoniego Wasilewskiego, na którym pan Jan dzierży - niczym hetman buławę - symbol cechmistrzowskiej władzy. Dzisiaj już nawet nie ma sławetnego cechu czapników, który w Krakowie powstał w XIV wieku i bronił baszty u wylotu ulicy św. Marka. No bo czy może tworzyć cech trzech rzemieślników, a tylu ich pozostało w stołeczno-królewskim mieście...

W pracowni pana Adama jeszcze można zobaczyć stare pudła na kapelusze - z nazwą firmy, rzecz jasna. Formy - drewniane i metalowe. Ramy z kasztanowego drewna (kupowało się je w Bielsku) tak dziobate od ukłuć szpilek, że wyglądają, jakby pożarły je korniki. Drewnianą machinę do rozciągania kapeluszy, przypominającą średniowieczne narzędzie tortur. To tylko szczątki wyposażenia pracowni - reszta znikła, przepadła, kiedy pan Adam musiał opróżnić piwnicę, za którą miejskie władze kazały mu płacić jak za woły, od każdego metra kwadratowego połowę ceny wnoszonej za pracownię...

Powoli odchodzi stary świat kapeluszników i kapeluszy. Nikt już nie nosi edenów, o szapoklakach całkiem zapomniano, meloniki jeszcze można zobaczyć na głowach fiakrów. (Reszta stroju, pożal się Boże - kolorowy sweter i sportowa kurtka do melona! Z krakowskich dorożkarzy uśmiałby się nie tylko wiedeński fiakier, ale nawet jego koń...). Jeszcze na harcerskiej głowie trafi się baden-powellowski, szerokoskrzydły kapelusz, klasyczna czapka, "model 1930", jak mówi pan Adam Kurzydło. I na tym koniec, koniec świata kapeluszy i kapeluszników. Może dlatego pan Adam - chociaż wspomnienia to przywilej, nawet obowiązek pewnego wieku - tak chętnie wraca myślami w przeszłość. Do ojca, który podźwignął się po aresztowaniu za udział w słynnej trzeciomajowej manifestacji w 1946 roku i po więzieniu, do lat siedemdziesiątych walcząc o przetrwanie rodzinnej firmy. Do braci, z którymi po śmierci ojca prowadził pracownię. Od czasu do czasu idzie na ulicę św. Jana 12, gdzie dzisiaj mieści się wytworny sklep Cardina. Idzie, aby wspominać - tutaj była susznia, nieco dalej, przed wielkim kryształowym lustrem, wytworni klienci przymierzali czarne kapelusze, a nieco dalej siadywała matka...

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdzie się podziali mężczyźni w kapeluszach...
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.