"Trzeźwy alkoholik" to nie oksymoron. "To był najlepszy wybór w moim życiu"
Każdy z nas dokładnie zna stereotyp alkoholika: zazwyczaj wyobrażamy go sobie jako osobę zdegenerowaną, nieumiejącą funkcjonować bez stałego dostępu do trunku, niemającą przed sobą żadnej przyszłości.
Tymczasem - jak każdy stereotyp - taki przekaz często ma niewiele wspólnego z prawdą. Dowodem na to, że nawet posiadanie uzależnienia w swojej historii życia nie zamyka człowiekowi szansy na bycie szczęśliwym, są tak zwani trzeźwi alkoholicy, czyli osoby utrzymujące abstynencję od lat. Dwie spośród nich zgodziły się opowiedzieć mi o swoich życiowych wyborach oraz głębokich przemianach.
Adam, 47 lat, trzeźwy od 13 lat
Aby opowiedzieć o tym, dlaczego przestałem pić, najpierw muszę powiedzieć, dlaczego w ogóle zacząłem. U mnie scenariusz był taki typowo polski - pił mój ojciec, pił jego brat, dziadek, którego nie pamiętam, podobno również. Mężczyźni piją, gdy są wściekli, gdy są smutni, gdy tracą pieniądze - tak się u mnie w rodzinie żyło od pokoleń. Ja pamiętam pijanego ojca, który wracał do domu i zasypiał w progu domu. Matka jakby to miała wyuczone, przykrywała go kocem, a następnego dnia smażyła coś tłustego na kaca. Oczywiście gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, to powiedziałbym, że ja tak nie chcę. Ale nie wiedziałem, jak dokładnie można robić, aby być inną osobą.
W technikum i po wojsku piłem jak wszyscy - na imprezach, do potańczenia. Nie wyróżniałem się ani abstynencją, ani też wpadaniem po pijaku pod stół. Momentem, w którym zaczęło się to zmieniać, była ciąża mojej narzeczonej. Teraz wiem, że panicznie bałem się ojcostwa i biedy - straciłem wtedy pracę, czułem się jak śmieć, więc robiłem to, czego nie chcący nauczył mnie ojciec - piłem. Zalałem się w trupa na własnym weselu - ale to było prawie niezauważone przez gości, bo pili wszyscy. Poza moja żoną - ona była wtedy w ósmym miesiącu ciąży, więc była trzeźwa. Pamiętam, że po weselu przez dwa dni płakała.
Oczywiście miałem do siebie żal, przepraszałam ją. Starałem się nie pić, przygotowywałem się do roli ojca, podjąłem prace. Ale kiedy urodził się mój syn, znowu zawaliłem. Było kilka dni po terminie porodu, ale żona nie rodziła. Brat zadzwonił, powiedział "chodź, na taki stres najlepszy wściekły pies" [drink na bazie wódki i soku malinowego]. I poszedłem, a gdy się ocknąłem, brat powiedział, że żonę jej brat zawiózł rodzić. Byłem nietrzeźwy, wiedziałem, że nie wpuszczą mnie do szpitala, czułem się żałośnie, więc… piłem z bratem dalej, niby za szczęśliwe rozwiązanie.
Oczywiście żona miała do mnie słuszny żal, była wściekła, smutna, znowu widziałem, jak płacze, choć przecież nie powinna - miała cieszyć się dzieckiem. Wtedy po raz pierwszy powiedziała mi, że jestem uzależniony. Przez chwilę pomyślałem, ze ma rację, potem zacząłem sam w głowie szukać argumentów za tym, że wcale tak nie jest - przecież ja piję tylko jak jest okazja, mam zdrowie i mam pracę! Pokochałem mojego syna, starałem się zajmować rodziną. Żonę też kochałem, nadal kocham, choć zmieniłem jej życie w piekło. Na chrzcinach syna byłem trzeźwy. Był taki moment, że zacząłem czuć, że wszystko mam pod kontrolą.
A potem zmarła moja mama. Mój ojciec, brat, a nawet kuzyni opłakiwali ją w sposób, który znali - pili. Tak, piłem z nimi. Mama była dobrą kobietą, nigdy nas nie bila, a i tak umarła na raka. Bardzo się męczyła. Wtedy pomyślałem, że nie warto być dobrym i się starać. Stoczyłem się. Doszło do tego, że piłem sam, a potem leżałem w rzygach. Żona zabrała dziecko i poszła mieszkać do swoich rodziców, którzy namawiali ją do rozwodu. Ona nie chciała, mówiła, że przecież nigdy nie byłem agresywny - to prawda. Przez wiele miesięcy żyliśmy, jak mówiła moja rodzina, "razem, ale osobno". Jeździłem do niej i do syna wtedy, kiedy byłem trzeźwy, a w domu znów się upijałem.
Z powodu tego, co się stało u mnie, nigdy nie powiem, że alkoholik musi sięgnąć dna. Ja go sięgnąłem, ale tą świadomość i tak zapijałem, jak wszystko. Kiedy żona groziła mi rozwodem - bo w końcu zaczęła to robić - to tylko pogarszało moje samopoczucie i prowadziło do sięgania po więcej alkoholu. A dlaczego przestałem pić? Można powiedzieć, że z tchórzostwa. Pewnego razu urżnąłem się tak, że dostałem drgawek. Byłem wtedy sam. Nie wiem, jak to opisać, bo byłem niby nieprzytomny, nie widziałem wokół siebie niczego, ale wiedziałem, że leżę na podłodze i się trzęsę. Potem sam do siebie wezwałem karetkę - nie mogłem nawet mieć przy sobie kogoś, kto by wezwał ją do mnie, doprowadziłem się do samotności. W szpitalu okazało się, ze mam anemię, serce pracuje nie tak, jak powinno, a układ pokarmowy jest zniszczony (często po alkoholu wymiotowałem). Lekarz powiedział "albo pan trzeźwiejesz, albo kupujesz miejsce na cmentarzu".
Przeraziłem się - że mój syn zostanie bez ojca, choć w sumie i tak miał go mało. Że to wszystko skończy się w taki głupi sposób. Postanowiłem: koniec z piciem. Zero. Żona oczywiście nie wierzyła, bo już słyszała takie obietnice. Dopiero po okołu roku zamieszkaliśmy znowu razem. Nie korzystałem z AA, ani niczego takiego. Po prostu bałem się, że umrę, nie wychowuję syna - ten lek trzymał mnie w trzeźwości. Czy jest łatwo? Nie może być. Brat i paru kolegów (z wyjątkiem jednego, który się bardzo nawrócił) nikt nie wierzył, że wytrwam. Mówili, że kto raz wpadł do butelki, już z niej nie wypływa. Okazało się też, że prawie nie znam syna. Musiałem uczyć się żyć w rodzinie. Ale najgorzej było uczyć się radzić sobie wtedy, kiedy są problemy. A one są, kiedy jest się trzeźwiejącym alkoholikiem. Nigdy żona nie zaufa mi tak jak kiedyś. Zdrowia też nie mam takiego, jakbym mógł, gdybym nie pił.
Największy problem to taki, że nie czuję się jakbym był w swoim wieku - żyję raczej jak młody chłopak, który uczy się być mężem i ojcem, i kolegą, ale nie tylko od wódki. Ten nawrócony znajomy mówił, że jemu jest najtrudniej nie pić na weselach i innych imprezach - ale mnie nie. Mnie jest trudno, kiedy myślę o przeszłości. Co mi dała trzeźwość? Poczucie, że jestem zdrowszy, także że tak powiem "na głowę". Nie jestem już człowiekiem, który zawsze zawodzi, na którym nie można polegać. Teraz wiem, że jeśli coś obiecam, to dotrzymam słowa, bo mam kontrolę nad swoim życiem i nad sobą. Moja żona i syn mogą na mnie liczyć. Nigdy nie przestanę być wdzięczny żonie za to, że przetrwała to wszystko i ze dziś żyjemy jak normalna polska rodzina - choć z bolesną przeszłością.
Krzysztof, 39 lat, trzeźwy od 8 lat
Moje chlanie (bo nie można tego nazwać piciem) zaczęło się na studiach. Nie mogę pogodzić się z tym, że pijącym studentom mówi się "możesz się wyszumieć, potem nie będzie takiej okazji". Ludzie kochani, na studiach też można się uzależnić, to nie jest okres ochronny, nie ma czegoś takiego! Mogę o sobie też powiedzieć, że byłem człowiekiem sukcesu - choć może raczej dopiero szedłem w tę stronę. Zapowiadałem się dobrze. Byłem dobrym uczniem, choć jednocześnie samotnym - trochę typ kujona. Potem poszedłem na studia, dostałem się na upragnione SGGW… Nie weterynaria, nie mogłabym patrzeć na cierpienie zwierząt, ale też porządny kierunek. Zamieszkałem w wynajmowanym mieszkaniu, razem z dalekim kuzynem, który już był na końcówce studiów (potem się zresztą przeprowadziłem).
Na studiach zacząłem być lubiany. Pojawiły się imprezy - alkohol lał się strumieniami. Nie byłem jedyny, którego "niósł melanż", a potem szedł na zajęcia i niby było OK. Przez całe studia nie zawaliłem żadnego egzaminu! Na 4. roku nawet miałem stypendium. Zawsze była okazja do wypicia - zdane kolokwium, to stypendium, urodziny kogoś z grupy. I był taki czas, kiedy okazało się, że wszyscy mówią o mnie jak o największym imprezowiczu. Schlebiało mi to, miałem poczucie dumy, że potrafię się uczyć i imprezować, podrywałem też dziewczyny… Wszystko zaczęło się zmieniać tuż przed obroną. Ludzie, z którymi się bawiłem, zaczęli mieć mniej czasu. Szukali stażu, pracy, wielu z nich planowało własne wesela i często powrót w rodzinne strony. Wydawało mi się, że są - przepraszam, że to powiem - głupi. Po co robić takie rzeczy, skoro Warszawa oferuje imprezy, drinki, można jeździć po świecie i się bawić, oczywiście nie bez procentów?
W każdym razie obroniłem się na piątkę, dostałem pracę w dużej firmie zajmującej się obróbką wyrobów rolniczych. Od razu odpowiedzialne stanowisko. I tu się zaczął stres - okazało się, że nie jestem taki mądry, jak mówiono mi na uczelni. W weekendy, a potem już codziennie wieczorami musiałem "odreagować" , czyli się upić. Potem w pracy było już lepiej, uczyłem się, ale i tak już piłem po 3-4 piwa codziennie. I kiedyś stało się coś, czego w ogóle nie podejrzewałem, że może się stać - straciłem prawo jazdy. Rano, jadąc samochodem do pracy, podczas kontroli. Nie zabiłem nikogo, nie miałem wypadku - ale okazało się, że po wieczornym "usypianiu się" piwem nadal mam promile.
Na początku byłem wściekły - przecież ja jeżdżę po Warszawie tyle lat, przestrzegam przepisów… Powiedziałem ciotce, która jest pielęgniarką, a ona nakrzyczała na mnie: "czy ty wiesz, że gdyby dzieciak wpadł ci pod koła, nie wyszedłbyś z pierdla?!". I wtedy po raz pierwszy się przeraziłem. Obiecałem sobie, że od dziś nie piję. Wytrzymałem tydzień (niecały). I znowu. W końcu stwierdziłem, że w końcu wywalą mnie z pracy. Poszedłem na terapię - indywidualne spotkania z psychologiem, raz w tygodniu, potem raz na dwa. Inaczej spojrzałem na swoje życie - zobaczyłem, że już na studiach traciłem kontrolę, szukałem okazji do picia, bo bałem się samotności. Dotarło do mnie, że nie umiem radzić sobie ze stresem. Decyzja o zaprzestaniu picia to była najlepsza decyzja w moim życiu także z innego powodu. Pod koniec terapii poznałem dziewczynę, powiedziałem jej, że jestem alkoholikiem. Na początku się wystraszyła, potem zapytała, czy chcę wyzdrowieć. Tłumaczyłem jej, że nie będę "zdrowy" tak na sto procent, ale przysięgam, że będę trzeźwy. Dała mi szansę, dziś jest moją żoną.
Osobie, która była uzależniona, nie trzeba tłumaczyć, że jest ogromny lęk przed tym, aby odważyć się komuś to powiedzieć - ale jeśli ma to być poważny związek, to trzeba to zrobić, choć oczywiście na wszystkie sposoby się to odkłada, owija w bawełnę. Ale trafiłem na kobietę, której mój problem nie przeraził. Jesteśmy rodzicami bliźniaków, może będziemy mieć jeszcze jedno dziecko. Mnie terapia i abstynencja dała zupełną przemianę życia. Zmieniłem pracę, bo nie muszę już udowadniać sobie swojej wartości zajmowanym stanowiskiem. Otaczam się ludźmi, którzy mnie szanują, dbam o zdrowie. Nie znaczy to, że jest łatwo.
Uważam, że każdy suchy alkoholik do końca życia musi na siebie uważać. To nie jest tak, że jak widzę butelkę wódki w sklepie to mam ochotę się na nią rzucić - to po prostu dawne wspomnienia i sposoby na rozwiązywanie problemów dają znać o sobie. U mnie trudne momenty to te, kiedy spotykam ludzi z dawnych lat, na przykład ze studiów. Oni nie wiedzą, choć może się domyślają - zawsze mówię, że biorę leki, muszę rano wstać albo podaję inny powód, dla którego nie piję. Ale ludzie, których poznałem później, znają prawdę. Podjąłem decyzję, która jest też skutkiem terapii - muszę być autentyczny, przynajmniej w jakimś stopniu. Ci ludzie szanują mój wybór, patrzą na mnie jak na osobę normalną, choć może z urazem do alkoholu. Na początku nawet pytali, czy mogą pić w moim towarzystwie. Jasne, że tak. Ja myślę, że mógłbym się złamać tylko wtedy, gdyby stało się coś w rodzinie, ktoś by - odpukać - zachował. Na to nie można się przygotować.
Ale nikt z nas nie może powiedzieć, że nie ma ryzyka. Bycie trzeźwym to w naszym przypadku bycie czujnym. Rozwiązywanie problemów na bieżąco. Mówienie o nich bliskim, dużo relaksu i robienie planów na przyszłość, które utrzymują nas w decyzji o trzeźwości. I na pewno bycie trzeźwym oznacza dla nas również bycie pokornym. Dopóki pijesz i wmawiasz sobie, że masz kontrolę, to jej nie masz. Dlatego trzeba jasno wyznaczyć sobie granice.
Trzeźwość wymaga odwagi
Osiągniecie stałej trzeźwości w przypadku uzależnienia od alkoholu wymaga więcej, niż tylko powstrzymywania się od picia alkoholu. Osoby dotknięte uzależnieniem powinny zrozumieć, jaką rolę pełnił w ich życiu alkohol, a także przeanalizować przekaz dotyczący alkoholu, jaki istnieje w ich rodzinie. Kolejnym krokiem jest wypracowanie nowych, adaptacyjnych sposobów na radzenie sobie z trudnościami, stresem oraz praca nad poczuciem własnej wartości i skuteczności.
W życiu osób trzeźwiejących istotne są także relacje oparte na wsparciu i zrozumieniu, czego przykładem są powyższe opowieści. Osobami, które mogą udzielić pomocy w drodze do wolności, są psychiatrzy, psychoterapeuci oraz specjaliści prowadzący grupy dla osób walczących o trzeźwość (na przykład słynne grupy Anonimowych Alkoholików). Pierwszym krokiem do trzeźwości jednak zawsze jest przyznanie: "tak, mam problem, straciłem kontrolę nad piciem". Kiedy człowiek przestanie zaprzeczać problemom, może odmienić swoje życie na zdecydowanie lepsze. Końcówka sierpnia - miesiąca trzeźwości - może być dobrym momentem, aby rozpocząć ten proces.
Angelika Szelągowska-Mironiuk - psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł