Udręka i odpowiedzialność

Udręka i odpowiedzialność
(fot. Icrontic.com / flickr.com)
Logo źródła: List Marta Wielek / slo

Słoneczny lipcowy dzień. Dwoje dzieci zbiera w lesie poziomki. Są tak pochłonięte zabawą i rozmową, że nie zauważają nadciągającej burzy. Zaskoczone deszczem chowają się pod krzakiem. Ulewa jest jednak tak potężna, że nawet to nie chroni ich przed przemoknięciem. Mimo że znają się niemal od kołyski, chłopiec dopiero teraz zauważa na dłoni dziewczynki liczne i szpetne brodawki, które nabrzmiały od deszczu. Bez namysłu zrywa rosnące w pobliżu jaskółcze ziele i jego sokiem naciera dłonie dziewczynki. Po kilku dniach brodawki znikają bez śladu, a chłopiec zaczyna się zastanawiać, skąd przyszło mu do głowy, żeby sięgnąć akurat po to zioło. Chłopiec nazywał się Czesław Klimuszko.

Deszczowa przygoda spotkała go w roku 1916, gdy miał 11 lat. Mieszkał wtedy w maleńkiej wsi Nierośno na Podlasiu. Rodzice, Wincenty i Zofia, byli niezamożni. Oprócz Czesia mieli jeszcze pięcioro dzieci, dwoje z nich wcześnie zmarło.

Czesław chodził jak inne dzieci z okolicy do szkoły powszechnej w Różanymstoku. Przed wyleczeniem dłoni małej Zuzi nie przejawiał specjalnego zainteresowania ani ziołami, ani przyrodą w ogóle. Wiele czasu spędzał jednak na spacerach. "Ciągnęło mnie do samotności, do lasów, do chmur" - wspominał potem. Dopiero po tamtym medycznym sukcesie zaczął przyglądać się kwiatom i ziołom. Nie umiał ich nazwać, ale wyraźnie czuł, że jedne są przyjemne, inne zaś odpychające. Nie ujawniał się jednak ze swoją wiedzą i umiejętnościami, bo bał się podejrzeń o znachorstwo.

Dopiero kilka lat później, już podczas nauki w gimnazjum w Grodnie, natrafił na podręcznik zielarski, w którym znalazł potwierdzenie swoich przeczuć. Rośliny, które promieniowały błogością, okazały się lecznicze, te zaś, z których emanowała nieprzyjemna energia, były trujące.

DEON.PL POLECA

Do Grodna Czesław przyjechał w 1924 r. Tam spotkał o. Melchiora Fordona, bardzo energicznego i charyzmatycznego franciszkanina, cieszącego się ogromnym poważaniem wśród mieszkańców miasta. Ojciec Fordon znany był nie tylko ze swojej bezkompromisowości wobec władz carskich, ale też z oddania ubogim. Wspominano, że gdy zobaczył bosego żydowskiego żebraka, zdjął własne buty i ofiarował mu je. Być może młody Klimuszko zetknął się w tym czasie także z o. Maksymilianem Kolbe, który kierował wydawanym od 1922 r. w Grodnie "Rycerzem Niepokalanej". Zaledwie po roku nauki w grodzieńskim gimnazjum postanowił na piechotę wyruszyć do Lwowa, gdzie wstąpił do zakonu franciszkańskiego.

W tym czasie miało miejsce jeszcze jedno dziwne zdarzenie związane z koleżanką z dzieciństwa. "Pewnego dnia, dokładnie 2 lutego 1925 r., zjawiła się przed moim wzrokiem ducha scena niespodziewanej śmierci mojej koleżanki z lat dziecinnych, wspomnianej już Zuzi. Zobaczyłem cały przebieg jej umierania. Mieszkała ona wtedy bardzo daleko. Po kilku dniach otrzymałem wiadomość potwierdzającą moje widzenie" - wspominał Klimuszko po latach. Potraktował to jednak jako incydent.

W 1925 r. rozpoczął nowicjat w Kalwarii Pacławskiej. Tam otrzymał imię zakonne Andrzej. Po roku nowicjatu wrócił do Lwowa, by skończyć naukę w gimnazjum. O ile nauki humanistyczne przyswajał z łatwością, o tyle matematyka była dla niego udręką. Przeżywał boleśnie swoje szkolne porażki, a po latach żartował, że Gimnazjum X we Lwowie nie zanotowało w historii ucznia bardziej tępego w matematyce niż on. Natomiast jego zainteresowania związane z ziołolecznictwem wpisywały się bardzo dobrze we franciszkańskiego ducha umiłowania przyrody. Podobnie jak jego szczególna - jak wspominają zakonni współbracia - wrażliwość na cierpienie drugiego człowieka. Gdy pytano go o to, kim jest, do końca życia odpowiadał: "Kapłanem zakonu św. Franciszka". Święcenia kapłańskie otrzymał 6 maja 1934 r. w Krakowie. Przez kilka następnych lat mieszkał i posługiwał w różnych klasztorach: w Gnieźnie, w Wilnie, w Łagiewnikach koło Łodzi oraz w Warszawie. W stolicy został aż do wybuchu wojny.

Poza granice świadomości

W ostatnią sierpniową noc 1939 r. o. Klimuszce przyśnił się dziwny sen. Przed jego oczyma przesuwały się sceny bitew. Widział rozstrzeliwanych polskich żołnierzy i ludzi uwięzionych w obozach zagłady. Na koniec ukazał mu się zakrwawiony polski oficer i pokazał mu, jak wojska nazistowskie niszczą całą Europę. Ojciec Andrzej potraktował to jak senny koszmar, ale z każdym niemal dniem wojny przekonywał się, że jego sen spełnia się na jawie.

Z okupowanej Warszawy uciekł do klasztoru w Kaliszu. Tam jednak po pewnym czasie dopadło go gestapo. Został aresztowany. Po jakimś czasie zwolniono go, nakazano nie opuszczać miasta i pozostać do dyspozycji gestapo. Kiedy wyszedł z aresztu, poszedł prosto na dworzec i wsiadł do pierwszego lepszego pociągu, bez dokumentów i pieniędzy. W ten sposób udało mu się dotrzeć do Wierzbicy, w pobliżu Radomia. Tam postanowił zatrzymać się na kilka dni.

Było lato 1940 r. Któregoś poranka do wsi wtargnął oddział Niemców z zamiarem ukarania mieszkańców za niedostarczony kontyngent drewna. Wszystkich mężczyzn -łącznie z o. Klimuszką - spędzono na rynek. Tam kolejno ich chłostano i kłuto bagnetami. Klimuszce, jako księdzu, kazano się temu przypatrywać. Na koniec hitlerowcy postanowili zrobić sobie widowisko: kazali franciszkaninowi pozować do zdjęć przy ofiarach. Gdy odmówił, zmuszano go, by biegał wokół rynku. Gdy i tego nie chciał zrobić, bito go, kopano i kłuto. To było dla niego doświadczenie graniczne, w dosłownym rozumieniu. Właśnie wtedy po raz pierwszy przekroczył granice swojej świadomości: "Świadomość doznanej krzywdy oraz widok wynaturzenia człowieka z trupią główką na czapce, cały ten splot wypadków wywołał w mojej jaźni silny wstrząs, który z kolei wyzwolił we mnie drzemiące nieznane siły psychiczne, poruszył jakiś mechanizm w ośrodkach mózgu, obudził nadświadomość, dzięki której zacząłem przenikać psychofizyczną strukturę człowieka. Zacząłem dostrzegać w pewnych momentach za niektórymi ludźmi ciągnący się jakby film ze scenami ich przeżyć i przeszłości. Czułem wyraźnie, że w mojej sferze psychicznej nastąpił jakiś przełom, zaistniało coś, i to coś nie jest anormalne, lecz raczej ponadnormalne" - pisał o tym wydarzeniu o. Klimuszko w swoich wspomnieniach.

Tuż po tym wydarzeniu o. Andrzej poczuł, że patrząc na fotografie, również widzi wypisany na nich życiorys człowieka. Postanowił spróbować swych sił. Prosił ludzi, by pokazywali mu swoje fotografie, i opowiadał im, co na nich widzi. Był ciekaw, czy odpowiada to rzeczywistości. Odczytywał z fotografii nie tylko przeszłość, ale też stan zdrowia, uzdolnienia, upodobania itp. Traktował to jak rodzaj rozrywki, ale rosnąca liczba odgadniętych ludzkich losów dawała mu coraz częściej do myślenia.

W tym czasie również kilkakrotnie udało mu się uniknąć śmierci dzięki pojawiającemu się przeczuciu, ostrzeżeniu przed niebezpieczeństwem. Budził się np. w środku nocy, wsiadał na rower i jechał przed siebie, by następnego dnia dowiedzieć się, że jacyś bandyci napadli na dom, w którym spał. Innym razem, tknięty podobnym przeczuciem, uciekał z jakiejś wioski, zaczepiał spotkanych ludzi i ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Uznano go jednak za wariata. Kilka dni później wszystkich mieszkańców wioski rozstrzelano.

"Czytanie" z fotografii

Po wojnie wraz z innymi zakonnikami został skierowany na Pomorze. Objął parafię w Prabutach. Zaczął odnawiać kościół, pomagał przesiedleńcom zza Buga zorganizować sobie życie na nowo. Wielu z nich opowiadało o zaginionych w czasie wojny krewnych. Zajęty pracą o. Andrzej zarzucił na jakiś czas "czytanie" z fotografii jako niepotrzebną zabawę. Gdy jednak udręczeni niepokojem o najbliższych parafianie przynosili mu zdjęcia zaginionych, uwierzył, że może pożytecznie wykorzystać swój dar. Odczytywał z tych fotografii miejsce pobytu lub pochowania ciała. Z czasem zaczęły napływać także listy z prośbami o pomoc w odnalezieniu bliskich.

Ojciec Andrzej na wszystkie odpisywał. Wiadomość o wizjach franciszkanina szybko rozeszła się po kraju. Liczba listów była coraz większa. Gdy doszło do setki dziennie, Klimuszko przestał odpisywać. Do Prabut zaczęły więc ściągać tłumy spragnionych wiedzy o swoich najbliższych. Ojciec Andrzej udzielał im odpowiedzi, nie zastanawiając się głębiej nad tym, co robi. Działał niemal odruchowo. Opowiadał o tym tak: "Byłem chwilowo tym zbiegowiskiem i moją dla nich pracą jakby odurzony. Wnet jednak zawisłem w próżni między fikcją a realnością, między złudzeniem a rzeczywistością. Kiedy napływ ludzi do mnie stał się masowy, poczułem zaniepokojenie, zacząłem się zastanawiać, czy ja mimo swej dobrej woli nie oszukuję zbolałych ludzi i siebie samego, czy nie zaciągam moralnej odpowiedzialności względem udręczonych istot i względem obiektywnej prawdy". Przyznawał się, że sam nie wierzy w to, że można tak przenikać ludzkie losy. Wydawało mu się, że są to szczęśliwe zbiegi okoliczności albo złudzenia.

Popularność

Z tego właśnie powodu przyjmował zaproszenia na sympozja naukowe na temat parapsycholgii. Poddawał się też testom, badaniom i naukowym eksperymentom mającym sprawdzić prawdziwość jego wizji i wytłumaczyć ich pochodzenie.

Na jednym z takich spotkań w Olsztynie w 1947 r. powiedział, że wkrótce umrze Prymas Polski kardynał Hlond. Przyczyną śmierci będzie choroba płuc. Zaraz po nim umrze też drugi dostojnik kościelny. Prymas Hlond zmarł cztery miesiące później, w październiku 1947 r., na zapalenie płuc. Wracający z jego pogrzebu bp Łukomski zginął w wypadku samochodowym.

Te wydarzenia uwiarygodniły dar Klimuszki w oczach innych. On sam jednak nadal nie wiedział, jak powinien go traktować. Kolejne, nieraz makabryczne, historie przekonywały go, że jest w tym coś więcej niż przypadek. Tak było z młodym człowiekiem, który przyjechał do niego spod Ornety. Prosił o pomoc w odnalezieniu zaginionej od pół roku jedenastoletniej córki. Klimuszko wziął do rąk zdjęcie dziewczynki i zobaczył wstrząsający obraz pociętego na kawałki ciała dziewczynki, umieszczonego w worku i zatopionego w jakimś bajorku niedaleko rodzinnej wioski. Opisał ojcu dokładnie miejsce, które ukazało mu się w wizji. Prosił, by ojciec dał mu znać, gdy uda mu się odnaleźć dziecko. Trzy dni później zjawiły się jego krewne. Zmasakrowane ciało dziewczynki odnaleziono w miejscu, o którym mówił Klimuszko. Ojciec nie był w stanie osobiście powiadomić franciszkanina, bo na zmianę mdlał i płakał. Podobnych przypadków przybywało. Ludzie ściągali z całej Polski i spoza jej granic, by zapytać o losy zaginionych krewnych. Zwracali się do niego nawet milicjanci śledczy, nie mogąc uporać się z jakimiś sprawami.

Popularność Klimuszki przysparzała mu także kłopotów. Władzom komunistycznym nie podobało się to, że przyciąga do siebie tłumy. Postanowiono go usunąć. On zaś, przeczuwając niebezpieczeństwo, 8 grudnia 1948 r. w przebraniu kobiety uciekł z Prabut. Ukrywał się potem w kolejnych klasztorach pod fałszywym nazwiskiem, starając się przez lata nie zdradzić ze swoimi umiejętnościami.

Udręka i odpowiedzialność

W 1961 r. zamieszkał na stałe w Elblągu, gdzie gwardianem był jego przyjaciel, o. Lucjusz Chodukiewicz. Mimo grożących mu konsekwencji, zarówno ze strony władz komunistycznych, jak i kościelnych, nie potrafił powstrzymać się przed pomaganiem innym swoimi zdolnościami. Podszedł do kobiety wpatrującej się w witrynę sklepową i radził jej, by zamiast interesować się modą, zgłosiła się do lekarza. Wkrótce wykryto u niej poważną chorobę. Podobnie było z jakimś profesorem, któremu Klimuszko polecił zgłosić się do stomatologa.

Kilkakrotnie przepowiedział też przyszłe zdarzenia, m.in. powódź we Włoszech czy śmierć Jana Pawła I. Nie był jednak przywiązany do tych wizji, mimo że to dzięki nim zdobył największy rozgłos. Niechętnie też o nich opowiadał-jeśli już coś mówił, to raczej wśród przyjaciół. Przekonywał, że to nie jego domena. "Przedmiotem moich możliwości i praktyk jest tylko człowiek, jego przeżycia, częściowo jego losy oraz stan zdrowia" - pisał.

Rozwijał swój dar ziołolecznictwa. W niezwykły sposób łączył ze sobą zioła w rozmaite skuteczne mieszanki, dobierając je indywidualnie dla każdego zgłaszającego się pacjenta. Wyczuwał podobno, które zioła będą odpowiednie dla danej osoby i jej przypadłości. Spisywał swoje obserwacje i wydawał w postaci broszurek i książek, które były rozchwytywane przez czytelników. Drzwi do jego pokoju niemal się nie zamykały. Cały ten czas zmagał się też z publiczną krytyką różnych osób m.in. Jerzego Urbana czy Ludwika Jerzego Kerna. Nazywano go szarlatanem.

Z jednej strony był bardzo oddany temu, co robił. Przeżywał mocno swoje wizje, wspominał, że niektóre z nich ogromnie go wyczerpują. Uważał, że za darem jasnowidzenia kryje się "wielkie ryzyko, udręka i odpowiedzialność".

Mówił: "Najbardziej wstrząsającym przeżyciem jasnowidza jest widzenie dramatycznych scen rozgrywającego się wydarzenia, wobec którego musi pozostać biernym widzem, bez możliwości wpływu. Podobny wstrząs rodzi w duszy jasnowidza świadomość odpowiedzialności za wynik powierzonej mu sprawy do rozstrzygnięcia". Z drugiej strony, miał ogromny dystans do siebie: "Jasnowidz, jak każdy inny człowiek, może mieć mnóstwo wad, szkaradnych nawyków i życiowych załamań, ale musi posiadać mocną, niezachwianą, stałą i wielką miłość do ludzi oraz gotowość przyjścia im z pomocą w ich cierpieniach i potrzebach zawsze bezinteresownie, z serdecznym współczuciem". Wielokrotnie powtarzał, że nie jest cudotwórcą, i podkreślał, że zdarza mu się mylić. Pod koniec życia mówił do przyjaciół: "Jeśli jestem świadom, że w wieloletniej pracy o specjalnym charakterze bodajże jedną iskierkę radości wlałem w skołatane serca ludzkie, to chyba nie żyję nadaremnie".

* * *

W 1975 r. zaczął podupadać na zdrowiu. Był nałogowym palaczem, co zaowocowało chorobą płuc. Pił też bardzo dużo kawy. Z wieloma dolegliwościami radził sobie za pomocą ziół, ale choroby płuc nie mógł zwalczyć. Pobyty w szpitalach i sanatoriach na niewiele się zdawały, bo wszędzie, gdzie przyjeżdżał, natychmiast zjawiały się tłumy ludzi szukających jego pomocy. Wśród nich byli także jego lekarze i pielęgniarki. Był wycieńczony, choroba płuc postępowała, pojawiła się także niewydolność krążenia.

Zmarł 23 sierpnia 1981 r. Mimo wielu lat poświęconych próbom zrozumienia swojego daru jasnowidzenia, którym został obdarzony, do końca życia nie wiedział, ani jak ono działa, ani na czym polega. "Owszem, przez dwadzieścia pięć lat badałem te zagadnienia obiektywnie, opierając się na obserwacjach i posługując się wypracowaną metodą. I jakie uzyskałem rezultaty? Takie, których prawdopodobieństwo można porównać z ogłaszanymi codziennie przez sympatycznego »Wicherka« prognozami pogody na dzień następny i dalsze dni. Kiedy sądziłem, że już uchwyciłem nareszcie coś racjonalnego, jakiś istotny, przekonujący sens zjawisk paranormalnych, wtem nagle wydawało się coś zupełnie nowego, co burzyło cały gmach myśli i teorii na naukowych zasadach zbudowany" - wyznawał w jednej ze swoich książek.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Udręka i odpowiedzialność
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.