Unia odchudza dzieci perswazją
"Kiedy wejdziesz między wrony, krakaj jak i one". Sęk w tym, by krakać z sensem, a nie bez sensu, z głową, a nie bez głowy.
Co jakiś czas Zachód opanowuje jakaś mania. Z różnych przyczyn kolejny problem szturmem zdobywa uwagę mediów; powstają pomysły rozwiązań i recepty. A za receptami idą pieniądze.
Teraz Zachód martwi się, bo tyje. Otyli czują się niemodni i źle postrzegani. Zaczyna się już w szkole, a nawet w przedszkolu. Otyłość, zwłaszcza dziecięca, nie jest problemem wymyślonym. Grube dzieci wyrastają na grubych dorosłych. Cierpią na choroby serca, cukrzycę i inne dolegliwości, które trzeba leczyć. A leczenie sporo kosztuje. W ten sposób problem prywatny stał się problemem politycznym.
Gdy z perspektywy biednej Polski obserwowałam pierwsze na Zachodzie kampanie przeciw otyłości, wydawały mi się czymś dość egzotycznym. Ilustracją tego, że gdy pół świata głoduje, drugie pół się odchudza.
Jednak teraz znaleźliśmy się w tej drugiej połowie. Choć nie wszyscy: bywają dzieci, które idą do szkoły głodne, bo w domu brak pieniędzy. W innych domach brak czasu: wgapione w komputer dzieciaki pałaszują chipsy, popijając kolą. Jak bohaterowie filmów: frytki, kola, słodki baton, pizza.
Śmieciowe jedzenie jest podrasowane solą, cukrem i polepszaczem. Jest też miękkie - żeby nawet gryźć nie było trzeba. Oczywiście smakuje. I przyzwyczaja.
Problem jest. Są też pieniądze do wzięcia w Unii. Wzięliśmy zatem - z programu "owoce w szkole" - ponad 9 milionów euro. To fura pieniędzy. Owoce (i warzywa) miały być w szkołach rozdawane. Miały pochodzić od polskich (lub europejskich) producentów. To swego rodzaju "trzy w jednym": dokarmiać dzieci, wykształcić dobre nawyki żywieniowe i wesprzeć rolników.
Program jednak nie działał. Zabrakło dostawców, ponieważ ministerstwo skopiowało rozwiązania brytyjskie i zażądało owoców krojonych w słupki. A maszyn do słupkowania jabłek i marchewek dostawcy nie mieli. Zaledwie kilku zainwestowało w nową technologię. Ministerstwo przestraszyło się i pospiesznie zmieniono warunki. Teraz owoce i warzywa mogą być dostarczane w całości. Maluchy będą chętnie chrupać jabłka, ale już z całą marchewką czy papryką będzie kłopot. Pozostaje wierzyć, że szkoły sobie z tym poradzą. I, że w akcję włączą się nauczyciele. Przecież ktoś musi tłumaczyć dzieciakom, dlaczego warzywa i owoce są lepsze od chipsów. A warto, bo program "owoce w szkole" jest świetny. Byle był realizowany z głową.
Skomentuj artykuł