Do restauracji tylko z paszportem?

Do restauracji tylko z paszportem?
Fot. Kelli McClintock / Unsplash

Wśród wielu licznych pomysłów na to, jak rozwiązać „problem niezaszczepionych” pojawia się kilka wybitnie szkodliwych – nie tyle nawet medycznie, ale społecznie. I nie trzeba mieć specjalizacji z medycyny, by móc to ocenić. Wystarczy trochę zwykłej logiki.

Przykład pierwszy z brzegu i całkiem świeży? Koncepcja jednego z doradców premiera ds. pandemii, profesora, który zaproponował wprowadzenie godziny policyjnej, a może nawet zakazu przemieszczania się między województwami (sic!) dla osób, które nie chcą się zaszczepić.

Pan profesor przekonywał słuchaczy Radia ZET, że nie można dać niezaszczepionym szansy na zakażenie innych osób. Jak więc skłonić społeczeństwo, by pobiegło do punktów szczepień? Siłą ani przepisami nie można, ale można sprawić, że człowiek zdecyduje sam. Pod wpływem delikatnej sugestii, jaką jest… grube ograniczenie wolności. Bo nie da się inaczej nazwać pomysłu na zakaz przemieszczania się między województwami.

Przyjrzyjmy się temu bliżej

I na potrzeby eksperymentu załóżmy, że przepis o zakazie przemieszczania się dla niezaszczepionych zaczął obowiązywać wczoraj.

DEON.PL POLECA

I na dzień dobry Amelka, jedenastoletnia uczennica szkoły muzycznej, dojeżdżająca do swojej placówki edukacyjnej kilkanaście kilometrów i przekraczająca przy tym granicę województwa – przestaje chodzić do szkoły.

Kamil, dwudziestotrzyletni student, który ma pojutrze termin szczepienia w rodzinnym województwie, ale dziś jeszcze przebywa w sąsiednim, w którym załatwił studenckie praktyki – już nie dotrze na szczepienie, a załamana matka będzie mu wysyłać słoiki paczkomatem.

Pani Agnieszka, pięćdziesięcioletnia kwiaciarka z alergią na glikol polietylenowy jest w stanie znaleźć bezpieczny dla siebie zamiennik szamponu, mydła, a nawet farby do drewna – ale niestety nie ma jeszcze zamiennika szczepionki, więc od dziś nie będzie już mogła jeździć na giełdę kwiatową do województwa obok, za to będzie wstawać już nie o czwartej rano, a o północy, żeby dojechać na czas na inną giełdę, w tym samym województwie. Po miesiącu z wyczerpania będzie mieć zawał.

Kasia, lat trzydzieści cztery, przeszła właśnie covid. Poziom przeciwciał ma taki, że mogłaby obdzielić kilka osób. Można by powiedzieć, że jest superzaszczepiona. Ale nawet gdyby chciała podnieść sobie szczepieniem przeciwciała do hiperpoziomu – nie może, bo lekarze każą jej czekać kilka miesięcy po przechorowaniu koronawirusa. Więc na wymarzony urlop w góry nie pojedzie.    

To może lista wyjątków?

Dobrze, dobrze – powiecie mi zaraz – w takim razie zróbmy listę wyjątków. Dzieci poniżej szesnastki i osoby, które nie mogą się zaszczepić z powodów zdrowotnych, niech poruszają się, jak chcą. A student niech jedzie się szczepić, jeden dzień różnicy nie zrobi. I Kasia też niech się przemieszcza, jak chce, z takim poziomem przeciwciał…

Brzmi lepiej? Nawet jeśli tak, to wtedy cały pomysł z ograniczaniem mobilności niezaszczepionych, by zatrzymać teoretyczną transmisję wirusa, bierze w łeb, bo i dzieciaki, i osoby dorosłe, które zaszczepić się nie mogą, wciąż mogą… zarażać. Więc ma sens tylko jedno rozwiązanie: albo wszyscy – albo nikt.

Z tych lekkich rozważań wynika jedno, podstawowe pytanie: skoro wiemy, że pewien procent społeczeństwa nie będzie się mógł zaszczepić albo nigdy, albo w ciągu kilku najbliższych lat, czy możemy świadomie ograniczać wolność tych kilku milionów obywateli? I czy ten pomysł na pewno ma podstawy medyczne? A może jest tylko odklejonym od prawidłowości rządzących ludzkim zdrowiem sposobem na zmuszenie (wciąż niekonstytucyjne) niezaszczepionych do podporządkowania swojego dobra interesom publicznym?

Szczepionka to tylko szczepionka

W emocjach związanych z pandemią łatwo zapominamy, że szczepionka nie jest cudownym zabezpieczeniem. Przyjęcie dwóch dawek preparatu nie wytwarza wokół nas jałowego pola siłowego, które trzyma wirusy i bakterie z daleka. Sprawia tylko (i aż), że nasz organizm ma szansę wytworzyć odpowiedni typ przeciwciał w zetknięciu z małą ilością wirusa, co później znacząco przyspiesza ich wytwarzanie w przypadku prawdziwej infekcji. A przez to pozwala nam zwalczyć wirusa, zanim zacznie się namnażać i spowoduje chorobę.

Szczepionka to więc nic innego, jak kontrolowane „zarażenie” wirusem po to, żeby potrenować do walki, gdyby wirus trafił się nam „na dziko”, i utłuc drania, zanim zrobi nam krzywdę. Czy zostało jednoznacznie potwierdzone, że zaszczepienie się zapobiega transmisji wirusa? Nie. Wiemy za to, że człowiek wyposażony w covidową, immunologiczną pamięć, gdy do jego organizmu trafi wirus, wyprodukuje odpowiednią ilość przeciwciał o wiele szybciej i się nie rozchoruje. Albo rozchoruje łagodniej lub bezobjawowo – wciąż zarażając…

Odporności nie da się włączyć jak światła

I dlatego fakt, że stwierdzenie „zaszczepiony” staje się powoli synonimem „stuprocentowo odporny na wszelkie działania koronawirusa”, jest mocno problematyczny. Bo przecież przyjęcie dwóch dawek szczepionki nie gwarantuje nam, że nasza odporność wykształci się w pełni. To nie jest pstryczek jak ten od światła: pstryk – ciemno, pstryk – jasno, pstryk – szczepienie, pstryk - odporny. Odporność wykształca się u różnych osób na różnym poziomie i utrzymuje się przez różny czas. Ktoś, kto przeszedł covid i ma wysoki poziom przeciwciał, może być o wiele bardziej „bezpieczny” dla otoczenia niż ktoś, kto po szczepieniu ma odporność na poziomie trzydziestu procent…

Tu właśnie jest problem. Nie ma stuprocentowej gwarancji. Jest tylko o wiele mniejsza szansa. A to znaczy, że nie możemy mieć tego paskudztwa, jakim jest covid, pod pełną kontrolą, bo się nie da. Nie jesteśmy w stanie sprawić, że cała Polska będzie „zaszczepiona i bezpieczna”, bo mamy na przykład trzy miliony dzieci do szóstego roku życia, które zaszczepione prędko nie będą. A jedynym sensownym kryterium tego, czy jesteśmy „bezpieczni” dla reszty społeczeństwa, jeśli cokolwiek można jako takie kryterium potraktować – jest poziom antycovidowych przeciwciał. I by wydawać jakiekolwiek pandemiczne „paszporty” lub wyłaniać ze społeczeństwa grupy, którym pozwoli się na przemieszczanie i jedzenie w restauracjach, trzebaby raz na kwartał badać poziom przeciwciał i na podstawie tych badań orzekać, kto jest dla otoczenia potencjalnie „bezpieczny”, a kto – nie. Sam dowód szczepienia do tego nie wystarczy.

Polaryzacja, dyskryminacja, przemoc 

Natomiast pomysły takie jak ten, który został pretekstem do napisania tego felietonu, dają mocno do myślenia w innej kwestii.

Otóż beztroskie rzucanie takich komunikatów w przestrzeń publiczną jest zwyczajnie nieodpowiedzialne. I mam wielką nadzieję, że pan profesor spontanicznie rzucił w radio luźną myśl i nie jest to oficjalnie polecane przez niego rozwiązanie. Dlaczego? Dlatego, że pandemia, przynosząca nam konieczność komunikowania się ze sobą inaczej niż na żywo, bardzo wpłynęła na społeczny dialog w jego całości. Do tego bańka informacyjna, w jaką wpuszczają nas media społecznościowe oraz wujek Google, sprzyja radykalizowaniu się naszych postaw.

Gdy nie możemy ze sobą normalnie rozmawiać i jesteśmy coraz bardziej przekonani, że racja jest po naszej stronie, do skrajnej polaryzacji, niesprawiedliwej kategoryzacji ludzi wokół nas i do działań przemocowych wobec tych, którzy decydują o sobie nie po naszej myśli, jest tylko mały krok. I boję się, że tak radykalne pomysły, jak „zachęcanie” ludzi do zabiegu medycznego przez znaczące ograniczenie ich wolności sprawią, że zaczniemy ze sobą iść na kolejną wojnę. Już przecież rośnie podejrzliwość i nieufność, patrzymy na siebie wilkiem, dzielimy ludzi na dwie kategorie…  

Jeszcze chwila, a zaszczepieni urządzą nagonkę na niezaszczepionych, jakby zdrowie fizyczne było tym jedynym liczącym się rodzajem zdrowia i najwyższą, niepodważalną wartością. Przecież nigdy wcześniej wrażliwe dane medyczne nie były tak eksponowane. Nigdy wcześniej na taką skalę nie dyskryminowaliśmy się wzajemnie ze względu na stan zdrowia. Nigdy wcześniej medyczny zabieg nie był kartą wstępu na rodzinne spotkanie, do restauracji czy – oby nigdy nie zrealizowanym - „paszportem” pozwalającym przejechać przez granicę województwa.

Może więc pora zapytać: co się z nami dzieje?

Czy zdrowie nie staje się naszym bożkiem? Jeśli nie z wyboru – to z nawyku, wytworzonego w czasie ostatnich miesięcy? Czy jesteśmy w stanie poświęcić wolność dla zdrowia? Czy tylko cudzą wolność dla swojego zdrowia? Czy decyzje, które podejmujemy lub popieramy, są dobre, przemyślane, słuszne, sprawiedliwe? Czy w decydowaniu o ludzkiej wolności kierujemy się prawdziwymi, racjonalnymi, opartymi na dowodach przesłankami, czy tylko własnym strachem?  I wreszcie: czy mając do dyspozycji bardzo niepewne dane, nie zaczynamy na ich podstawie bawić się w karykaturalnego Boga, obdarzającego wolnością tylko wybranych?   

 

 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Justyna Kaczmarczyk

Zranieni w Kościele – wysłuchać, zrozumieć, pomóc

Lata traumy, emocjonalne zamknięcie, depresja – to tylko niektóre skutki, z którymi muszą mierzyć się osoby wykorzystane seksualnie. Co czuje osoba skrzywdzona przez księdza? Na jaką pomoc może...

Skomentuj artykuł

Do restauracji tylko z paszportem?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.