Dziennikarski rachunek sumienia
"To, co może zrobić chrześcijanin pracujący na jakimkolwiek medialnym odcinku, to pozostać chrześcijaninem" - pisze w książce "Christ and the Media" Malcolm Muggeridge, wybitny angielski dziennikarz, który wraz z rozwojem błyskotliwej kariery równolegle eksplorował ścieżki wiary, by dojść wreszcie do wniosku, że media ze swej natury zawsze pokazują świat wymyślony (fantasy), podczas gdy rzeczywistość (reality) można odnaleźć jedynie w Jezusie i Ewangelii.
Myślę, że to ważny trop - i przestroga - dla wszystkich dziennikarzy, którzy, tak jak ja, na co dzień "robią w religii", a jednocześnie jasno deklarują, że są ludźmi ze środka Kościoła, a nie jego zewnętrznymi obserwatorami.
Wszystko, co dzieje się od kilku tygodni na styku media-Kościół prowokuje nie tylko do głębokiego namysłu, ale i do solidnego rachunku sumienia, bo łatwo dziś - wypisując na sztandarach szlachetną motywację obrony Kościoła - zgrzeszyć w dwojaki sposób: uciekać się do zabiegów nie mających nic wspólnego z chrześcijaństwem, albo używać mandatu swojej wiary do tego, żeby uwiarygodnić własne poglądy i pomysły na urządzanie świata.
Jakiś czas temu zauważyłam, że my, dziennikarze możemy właściwie całą swoją działalność publicystyczną oprzeć na komentowaniu wypowiedzi kolegów po fachu czy też innych, często ważnych, osób. To bardzo prosta i przyjemna recepta na pisanie, bo nie trzeba się naszukać tematu - wystarczy zrobić szybką prasówkę, a na pewno trafimy na czyjąś wypowiedź, która nas "podkurzy" czy oburzy i już możemy się z autorem na jakichś łamach uprzejmie (albo i nieuprzejmie) nie zgodzić.
Tu pojawia się automatycznie kolejny punkt do rachunku sumienia, bo czy drażni mnie sam człowiek, czy tylko jego pogląd? Czy podważę i obalę w swojej wypowiedzi jego tezy, czy mam ochotę samego autora strącić z piedestału, a może nawet i w otchłań piekielną? Czy - w końcu - nie tworzę fikcji, nie dokładam cegły do budowli wymyślonego medialnego świata (patrz: Muggeridge), bo w materiale prasowym idę na noże z kimś, z kim wieczorem idę na wódkę?
Kolejną kwestią do przemyślenia jest nasza walka o dobro Kościoła, a teraz może głównie w jego obronie. Od kilku tygodni fascynujemy się szesnastoletnią Pakistanką Malalą Yousafzai, która przeżyła w zeszłym roku zamach z rąk taliba (postrzał w głowę i szyję). Pogróżki pod jej adresem pojawiały się już wcześniej, więc Malala - świadoma, że jej życiu zagraża realne niebezpieczeństwo - wyobrażała sobie, co zrobi, kiedy jakiś talib przyłoży jej wreszcie pistolet do głowy. Opowiadając o tym w programie The Daily Show przyznała, że najpierw najlepszym rozwiązaniem wydawało jej się kopnięcie oprawcy, ale potem powiedziała sobie: "Jeśli uderzysz taliba, wtedy już nie będzie żadnej różnicy między tobą a nim".
Prawdą jest to, że bardzo często media i dziennikarze traktują dziś Kościół jak chłopca do bicia. Jeśli wie się, na czym Kościół "polega", jakim rytmem tętni jego prawdziwe życie, trudno się na to nie oburzać, nie złościć, nie mieć poczucia głębokiej niesprawiedliwości. Tylko czy odpowiadanie ciosem na cios jest najlepszym rozwiązaniem?
Ulegamy chyba niekiedy złudnemu przekonaniu, że jeśli przywalimy przeciwnikowi z co najmniej taką siłą, z jaką on uderzył nas (albo ciut mocniej), to on złagodzi kolejny atak. Bzdura. Przemoc rodzi przemoc, agresja - agresję (której formą może być również sarkazm - dodajmy). Jeśli rzeczywistość należy do Chrystusa - a przecież jesteśmy o tym przekonani, jeśli to do Niego należy ostatnie słowo - a należy, to musimy z otwartymi głowami (i sercami) jeszcze raz przeszperać Ewangelię, żeby znaleźć takie sposoby obrony Kościoła, takie sposoby walki, które nie staną się karykaturą naszego chrześcijaństwa.
W książce "Christ and the Media" Malcolm Muggeridge "rozciąga" kuszenie Jezusa i dopisuje do niego czwartą scenę. Na nauczającego anonimowy tłum Nazarejczyka natyka się przypadkiem rzymski potentat, który dochodzi do wniosku, że w słowach tego szaleńca jest coś intrygującego i można by z tego zrobić w Rzymie niezłe show, które wypuściłoby się w prime time. Któż by odrzucił taką propozycję!? Dostęp do szerokiej publiczności oraz szansa rozprzestrzeniania swojego nauczania na cały cywilizowany to przecież opcja o wiele sensowniejsza niż nauczanie garstki biedaków w Galilei. Co warto podkreślić, przed i po show nie będzie żadnych reklam - jedynie informacja o jego bardzo "szanowanym (reputable) sponsorze": "Program oglądają państwo dzięki uprzejmości Lucifer Inc." Czy Jezus przyjąłby taką propozycję?
Często nam, dziennikarzom, dla których Kościół jest czymś bliskim i ważnym, wydaje się, że walka w jego obronie uprawnia nas do stosowania wszelkich środków i zabiegów. Miejmy się jednak na baczności, bo przecież nikt z nas nie chciałby znaleźć przy swoim programie czy tekście informacji, że sponsorem tegoż jest Lucifer Inc.
Anna Sosnowska - redaktor portalu Profeto.pl, współpracuje z miesięcznikiem "W drodze". Wcześniej związana z kanałem religia.tv, gdzie m.in. prowadziła Kulturoskop.
Skomentuj artykuł