Głębokie relacje, za którymi tęsknimy i przed którymi jednocześnie uciekamy
Kurs przedmałżeński w parafii, spotkałam się z narzeczonymi by rozmawiać z nimi o komunikacji, konfliktach i kryzysach. Na początku pojawiło się w mojej głowie pytanie, które zadałam im głośno: "Czy macie w swoim otoczeniu jakieś małżeństwo, które uważacie za wzór? Takie, z którego chcielibyście brać przykład? Takie, do którego moglibyście zwrócić się o pomoc, gdyby coś złego działo się w waszym związku? To, które trwa ze sobą, a nie obok siebie, pomimo mijających lat i kolejnych przeciwności?". Na sali panowała głęboka cisza.
Podstawówka, w której uczą się moje dzieci. Jeden z synów opowiada o różnych trudnych, pełnych przemocy sytuacjach z życia swojej klasy. W pewnym momencie stawia mi dość zaskakujące pytanie: "Mamo, gdy zdarzy się coś złego, czy mogę pójść do sali w której uczy nasz ksiądz i z nim pogadać?". Dlaczego mnie to pytanie zaskakuje? Wydawało mi się oczywistym, że może. Było jednak to takie proste tylko dla mnie.
Pomoc, wsparcie, szukanie autorytetu, gdy coś wokół nas, albo w nas samych, zaczyna się sypać. Czy rzeczywiście mamy do kogo zwrócić się wtedy o wsparcie? Czy widzimy obok siebie osoby, którym chcemy i możemy zaufać? Obojętnie czy będzie to sąsiad, osoba mijana w kościele co niedzielę, znajome (dojrzałe) małżeństwo, terapeuta czy ksiądz. Mamy takich ludzi obok, ale czy w ogóle przyjdzie nam do głowy to by do nich podejść, zaczepić, spróbować porozmawiać?
Mamy ogromny zanik autorytetów. Sama doświadczam tego, że nikogo nie mogę do końca, z czystym sercem i sumieniem, nazwać swoim autorytetem, a szkoda. Dobrze jest mieć w swoim życiu mentora, który wesprze, pokieruje, nauczy. Moje doświadczenie pokazuje jednak, że mam wokół siebie wiele osób, które są mi wsparciem w konkretnych życiowych aspektach i sytuacjach. Z przyjaciółką mogę rozmawiać o dylematach w wychowaniu, mamy też od tego świetną szkolną psycholog. O trudach w relacji z mężem mogę rozmawiać szczerze nie tylko z nim samym, ale też z zaufaną osobą z naszej wspólnoty małżeństw, bo wiem, że nie tylko mnie wysłucha, ale jej reakcją nie będzie "jak ci źle, to się rozwiedź". Gdy pojawiają się problemy natury duchowej, mam wokół siebie zaufanych kapłanów, do których mogę zwrócić się z prośbą o rozmowę. Mimo wszystko, to nie jest takie proste i oczywiste, jakim mogłoby się wydawać.
Nie tylko mój syn czuł wewnętrzną wątpliwość. Dlaczego? Żeby mieć siłę do tego, by poprosić o pomoc, trzeba najpierw uznać przed sobą samym, że się jej potrzebuje. Uznanie, że sobie z czymś nie radzę, że nie zawsze ogarniam, że nie umiem, że cierpię - to pierwszy, często najtrudniejszy krok. Potem jest kolejny, w którym wystawiamy się na odrzucenie, zranienie, niezrozumienie - bo niestety nie zawsze od razu "trafimy" na odpowiednią osobę.
Co byłoby gdybyśmy mieli wokół siebie sprawdzony sztab ludzi, takich od serca? Mrzonka, prawda? I tak i nie. Mam wokół siebie takie osoby, choć one nie rzucają się w oczy, nie wychodzą przed szereg i nie krzyczą głośno na ulicy, że jak chcesz to przyjdź, rozwiążemy wszystkie twoje problemy. Od takich osób raczej warto uciekać, bo wsparcie nie polega na tym, że ktoś coś za nas zrobi, ale raczej na tym, że w trudnym czasie potowarzyszy. Wysłucha przy kubku ciepłej kawy. Przytuli. Da namiary na dobrego psychiatrę, gdy jest taka potrzeba. Odbierze dzieci z przedszkola, żeby móc gdzieś wyjść ze współmałżonkiem. Wyspowiada bez pośpiechu. Pomodli się w sytuacjach po ludzku beznadziejnych. Ugotuje ciepły posiłek, gdy samemu nie ma się na to siły.
Relacje, te głębokie. Te, za którymi tęsknimy i przed którymi jednocześnie uciekamy, by nie pokazać, ba!, nie dopuszczać do samych siebie swojej słabości. Relacje, które tak naprawdę nie są niczym niezwykłym, ale w swej niezwykłości potrafią uratować życie. Czasem dosłownie. Spotkanie, po których problem jest lżejszy, a droga wyjścia z niego wydaje się łatwiejsza. Szukajmy takich spotkań, sami bądźmy też wsparciem dla innych…
Skomentuj artykuł