Jak odciągnąć polityków od ambony?
„Nie pozwólmy, aby sacrum było instrumentalizowane przez to, co jest profanum. Niech sacrum nie będzie podpierane władzą i niech władza nie podpiera się sacrum!" – mówił papież Franciszek podczas otwarcia VII Kongresu Liderów Religii Światowych i Tradycyjnych w stolicy Kazachstanu, Nur-Sułtan. Dobrze byłoby, gdyby te słowa papieża usłyszano nad Wisłą. I fajnie, gdyby usłyszeli je politycy, jak i biskupi.
Od jakiegoś czasu, mniej więcej co pół roku, odbywają się w Polsce jakieś wybory. W październiku 2018 r. mieliśmy wybory samorządowe, wiosną 2019 r. do europarlamentu, jesienią 2019 r. do Sejmu i Senatu, w 2020 r. były wybory prezydenckie. Kolejny raz do lokali wyborczych pójdziemy co prawda jesienią 2023 r., a potem prawdopodobnie wiosną 2024 r. (prawdopodobnie, bo targi co do terminu wyborów samorządowych trwają), ale kampania wyborcza trwa już w najlepsze.
Teoretycznie powinniśmy przywyknąć, że w każdej kampanii ważną rolę odgrywa kościelna ambona. Za każdym razem w tych samych schematach. A to jakiś kandydat napisze list, który ksiądz życzliwie z ambony odczyta, a to wpuści na nią samego kandydata lub bliskiego mu współpracownika, by przemówił do elektoratu. Kiedy w mediach pojawi się oburzenie, reakcja ze strony KEP też jest mniej więcej w tym samym stylu. Ustami swojego rzecznika Episkopat przekonuje, że ambona nie jest miejscem na uprawianie polityki, a wpuszczanie na nią polityków jest co najmniej niestosowne. Burza na czas jakiś cichnie, ale potem wraca ze zdwojoną mocą.
Przykładów tego, gdy ambona wykorzystywana jest przez polityków, jest bez liku i miejsca nie wystarczyłoby, aby je przytoczyć, więc nie będę tego robił. Problem jest - jak się wydaje - w nieumiejętności powiedzenia politykom, że ambona służy do przepowiadania Słowa i nie jest zwyczajną trybuną.
Ale ta nieumiejętność ludzi Kościoła w różnych sytuacjach jest przez polityków wykorzystywana aż do bólu. Oto jedna z partii zbiera właśnie podpisy pod obywatelskim projektem ustawy, która ma ochronić chrześcijan w Polsce. Po co ten projekt? Jego twórcy na prawo i lewo opowiadają, że chrześcijanie w Polsce są prześladowani i konieczna jest ich ochrona prawna. Pomysł idzie w kierunku zmiany kodeksu karnego i zakłada rozszerzenie karalności za krytykę religii, zakłócanie nabożeństw i obrazę uczuć religijnych. Za krytykę religii można byłoby nawet na dwa lata trafić do więzienia.
Można byłoby zastanawiać się nad sensownością tego projektu w sytuacji, gdyby faktycznie w Polsce chrześcijanie byli prześladowani. Tak jednak nie jest. Owszem, zdarzają się profanacje miejsc świętych, wyzywanie księży od pedofilów czy obcinanie głowy kukłom z wizerunkami hierarchów, ale to incydenty. Nikt nie zabrania nikomu chodzenia do kościoła, nikt nie strzela do kogoś, kto trzyma w ręku różaniec. A tradycyjne pielgrzymki piesze na Jasną Górę nie potrzebują jak kiedyś ochrony przed funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa. Mamy w Polsce wolność religii i wyznania, a zbieranie podpisów pod projektem rzekomej ochrony chrześcijan to niedźwiedzia przysługa dla, i tak pogrążonego w kryzysach, Kościoła. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje, jest parlamentarna debata nad tym projektem. Kościół powinien się od tego pomysłu odciąć. Słusznie zatem postąpiono w Lublinie, gdzie rzecznik tamtejszej kurii zauważył, że misją kapłanów i biskupów powinno być „apelowanie do ludzkich sumień, a nie domaganie się zaostrzenia kar dla ludzi, którzy dali się uwieść atmosferze nienawiści wobec Kościoła”, a stanowiący prawo parlamentarzyści winni rozważyć, „czy dane rozwiązanie prawne przyniesie oczekiwane skutki”. I co? Okazało się, że metropolita lubelski odcinając się od projektu „zapisał” się do Platformy Obywatelskiej… Do PiS „zapisano” z kolei abp. Stanisława Gądeckiego, który napisał oświadczenie w sprawie reparacji, które odebrano jako idące po linii rządzących.
Pogrywanie Kościołem, przeciąganie biskupów na swoją stronę, byle tylko dopiec politycznemu przeciwnikowi, nie jest niczym nowym. Każdy chce mieć biskupie fiolety po swojej stronie. Czasem przydałoby się, by hierarchowie wyraźnie odcinali się od takich działań polityków. Tyle że bardzo często po prostu sami politykami się stają. I tu też przykłady można byłoby mnożyć niemalże w nieskończoność.
Za kilka miesięcy - tak jak przed każdymi wyborami - przewodniczący KEP napisze specjalne przesłanie, w którym przeczytamy, że Kościół jest apolityczny, nie utożsamia się z żadną partią polityczną, a każdy ma prawo głosować tak, jak mu sumienie podpowiada. Problem w tym, że obserwując poczynania polityków na kościelnych ambonach, nikt już w to specjalnie nie wierzy. Świadome, cyniczne podklejanie się rządzących pod Kościół, wykorzystywanie naiwności duchownych, ale też brak u tych ostatnich umiejętności odmowy utrwalają przekonanie, że Kościół jednych popiera, a drugich nie. I jak z tym pogodzić twierdzenie, że Kościół jest wspólnotą ludzi o różnych poglądach politycznych?
Dopóki biskupi nie powiedzą jasno i wyraźnie, że nie pozwalają na wciąganie Kościoła do polityki, dopóki sami z nią nie zerwą i nie wyrwą z niej księży, to te wszystkie historie będą się powtarzać. Trzeba powiedzieć „dość", nawet jeśli zaboli. Tyle tylko, że trzeba chcieć. A wygląda na to, że duża część hierarchów woli przeczekać.
Skomentuj artykuł