Ks. Lemański jako szansa
O konflikcie ks. Lemańskiego z abp. Hoserem i kurią warszawsko-praską napisano już tak wiele, że mamy wręcz do czynienia z szumem informacyjnym, który utrudnia zobaczenie tego, co w tym sporze naprawdę ważne i - w pewnym sensie - ponadczasowe, niezależne od konkretnych osób i okoliczności.
Skończyła się brazylijska fiesta - zaczęło się polskie święto. Czyli: przygotowanie do Światowych Dni Młodzieży w Krakowie w roku 2016 i rychłej już kanonizacji papieża Jana Pawła II. W tej sytuacji ewidentnego triumfu łatwo o pokusę, żeby o bolesnej i gorszącej dla wielu "sprawie ks. Lemańskiego" zapomnieć i spuścić nań zasłonę milczenia. Żeby dostrzec w niej jedynie lokalny (i wstydliwy) konflikt, a nie problem istotny dla całego Kościoła w Polsce.
O tym, co wydarzyło się ostatnio w diecezji warszawsko-praskiej, napisano już tak wiele, że w mediach (i rozmowach Polaków) mamy wręcz do czynienia z szumem informacyjnym, który utrudnia zobaczenie tego, co w tym sporze naprawdę ważne i - w pewnym sensie - ponadczasowe, niezależne od konkretnych osób i okoliczności.
Taką właśnie istotną kwestią jest, po pierwsze, pytanie o antysemityzm ludzi Kościoła. Istnieje taki problem czy też go nie ma? Całkiem niedawno pisał o. Ludwik Wiśniewski OP, że - według jego ocen - "ponad 50 proc. duchowieństwa jest «zarażone» ksenofobią, nacjonalizmem i wstydliwie skrywanym antysemityzmem". Pytam: co na to Kościół pojęty jako instytucja? Może należałoby się temu problemowi bliżej przyjrzeć i - gdyby te diagnozy okazały się prawdziwe - jakoś mu przeciwdziałać? Może, paradoksalnie, mentalnym wstrząsem dla polskich biskupów okaże się zniszczenie krakowskiego muralu przedstawiającego bł. Jana Pawła II - pojawiła się na nim m.in. gwiazda Dawida i słowo "Żyd", które w tym kontekście miało zabrzmieć jak obelga.
Drugi ważny rys "sprawy Lemańskiego" to kwestia podmiotowości świeckich w Kościele. Zasmuciły mnie informacje o tym, jak kuria potraktowała jasienickich parafian: że nie chciano z nimi rozmawiać, że nie odpowiadano na ich pisma. Tak jakby byli wrogami Kościoła albo też ludźmi wtrącającymi się w nie swoje sprawy, a nie osobami najgłębiej o los wspólnoty zatroskanymi. Co gorsza, nie przewidziano w ogóle ich obecności przy przejmowaniu ICH parafii przez nowego administratora. To niezwykle wyraźny sygnał tego, co sklerykalizowane struktury myślą o świeckich: że de facto nie mają oni w Kościele NIC do powiedzenia. I o NICZYM nie decydują. Są jedynie owieczkami, które mają pasterza bezwarunkowo słuchać i dawać mu ser i wełnę. O tym trzeba wreszcie głośno porozmawiać. Upomnieć się o nasze, ludzi świeckich, miejsce w Kościele lokalnym. O naszą w nim podmiotowość. I o to, co to naprawdę znaczy, że Kościół jest - powinien być - naszym domem.
Trzecim problemem, o którym chciałbym tu wspomnieć, jest posłuszeństwo. Kościół bowiem − przynajmniej tu, w Polsce − coraz bardziej zaczyna przypominać armię, a nie wspólnotę, dla której ważna jest autonomia sumienia. To niebywałe, jak bardzo liczy się w nim jednomyślność oraz zasada, zgodnie z którą nie należy się wychylać, a zdanie inne od powszechnie obowiązującego (albo nawet używanie nieco innego języka niż język kościelnych dokumentów) traktowane jest jako odstępstwo. I nieraz karane zakazem wypowiadania się w mediach.
Posłuszeństwo jest, oczywiście, czymś dla Kościoła niezwykle ważnym, jednak nie może ono łamać niczyich sumień. Warto przy okazji pamiętać, iż wspólnota Kościoła nie jest - nie może być - wyłączona spod zasady, że "trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi". Dalej: powinno to być posłuszeństwo wobec biskupa jako ojca, a nie nieomylnego dowódcy. Potrafimy już właściwie odczytywać prawdę, iż "każda władza pochodzi od Boga". W ogromnym skrócie znaczy to, że sprawujący władzę nie jest Bogiem − winien natomiast naśladować Stwórcę w ojcowskiej trosce o drugich, a nie odwoływać się do Jego wszechmocy i wszechwiedzy. Czas chyba najwyższy zastosować to myślenie (o byciu jak ojciec) również do władzy biskupiej. I nie chodzi mi tu bynajmniej o teologię biskupstwa, bo tekstów na temat mamy sporo, ale o praktykę… O relacje łączące biskupa z księdzem i ze świeckim.
Autorem jednego z najciekawszych, moim zdaniem, komentarzy na temat "sprawy ks. Lemańskiego", jest Dariusz Kot. Mam tu na myśli jego opinię (zamieszczoną na portalu DEON.pl) o dominującej dotąd w Kościele "kulturze utajniania". Szczególnie wyraźnie dała ona o sobie znać przy okazji skandalu pedofilii. Zdaniem cytowanego publicysty kamieniem, o który w wielu tradycyjnie katolickich krajach świata potknął się Kościół instytucjonalny, nie był jedynie grzech konkretnych osób, ale milczenie Kościoła i "systemowe ukrywanie afer".
Ks. Wojciech Lemański - co prawda w zupełnie innej sprawie - z tą "kulturą milczenia" zerwał. Fakt, że "tej bolesnej «chwili publicznej prawdy» o realnej strukturze Kościoła" w Polsce nie wymusił nikt z zewnątrz, ale uczynił to katolicki ksiądz, który odważył się publicznie postawić kilka pytań, ma dla Kościoła znaczenie kolosalne - powiada Kot, będący notabene ateistą. I ja, rzymski katolik, w tej sprawie się z nim zgadzam.
Skomentuj artykuł