Ksiądz XXI wieku
Jak się Ksiądz Arcybiskup czuje w roli podwładnego, który ma jednego przełożonego?
Ja zawsze czułem się w kapłaństwie lepiej, gdy miałem nad sobą wielu przełożonych. Jak zaczynałem tę drogę, wiedziałem, że przełożonym jest rektor seminarium, drugim był proboszcz, kolejnym biskup. Im wyżej się idzie w służbie kościelnej, tym mniej ma się przełożonych, ale zakres odpowiedzialności, którą w duchu zasady pomocniczości trzeba spełniać z innymi ludźmi, staje się dużo większy. I myślę, że byłem znacznie spokojniejszy i dużo bardziej szczęśliwy, gdy miałem jasno zarysowane pole pracy duszpasterskiej, za którą odpowiadałem, czy była to praca w kurii, w Wydziale Katechetycznym, czy praca z klerykami, których uczyłem teologii. Im miej przełożonych, a w moim przypadku są to tylko papież i oczywiście Pan Bóg, tym spokoju jest mniej.
Po długim pontyfikacie Jana Pawła II, który nas Polaków trochę „rozpuścił”, za Benedykta XVI nastąpił powrót do normalności. Gdy pierwszy podpisywał moją nominację biskupią, to nie robił tego tak, jak dziesiątkom czy setkom innych, ale wiedział, komu podpisuje, bo znał mnie jeszcze z czasów kleryckich oraz przez pełne pięć lat z czasów mojego kapłaństwa. Potem wiedział, że zajmuję się sprawami personalnymi w kurii, a zawsze był bardzo ciekawy, gdzie są księża, których on pozostawił w terenie, gdy był biskupem. W tamtym okresie przeżyłem trzy wizyty ad limina jako biskup pomocniczy. A więc miałem okazję zobaczyć, w jaki sposób biskup diecezjalny ze swoimi współpracownikami raz na pięć lat jeździ do Rzymu i składa relację papieżowi. Nie tylko jemu osobiście, ale również przez dykasterie, które ma do dyspozycji. Ale syntezą tego wszystkiego było podwójne spotkanie z papieżem. Jan Paweł II robił to w ten sposób, że przyjmował biskupów pojedynczo, metropoliami. Ja byłem również obecny w drugiej części spotkania razem z kard. Macharskim. W pierwszej części to on sam rozmawiał z papieżem, następnie odbywało się spotkanie przy stole z całą metropolią, ze wszystkimi biskupami, a potem z całym regionem. Biskupi polscy jadą do Rzymu z wizytą ad limina w trzech grupach. Na końcu było spotkanie ogólne, podsumowujące, a potem po wizycie otrzymywaliśmy wytyczne w formie pisemnej.
Teraz to wszystko wygląda trochę inaczej. Jako ordynariusz koszalińsko-kołobrzeski za pontyfikatu Benedykta XVI miałem okazję raz uczestniczyć w wizycie ad limina. Spotkania w kongregacjach nie zmieniły się. Jeśli chodzi o spotkanie z papieżem, to ono jest również indywidualne, i także w drugiej części bierze się swoich biskupów pomocniczych. Ja pamiętam urokliwość spotkania z biskupem seniorem Ignacym Jeżem, którego Benedykt XVI znał – jeszcze jako kardynał – jako budowniczego mostów. Okazało się, że nazwy Koszalin i Kołobrzeg nie były pustymi dźwiękami. On wiedział, gdzie się obracamy. Teraz, kiedy jestem w Rzymie, to spotkania z papieżem są możliwe przy okazji udziału w liturgii. W środy, podczas audiencji czasami możliwa jest krótka rozmowa albo pozdrowienie. Obecny papież jest innym człowiekiem niż Jan Paweł II. Po drugie pamiętajmy, że zaczynał on pontyfikat, gdy był o 20 lat starszy. Miał 78 lat, a nie 58, jak Jan Paweł II. Rozsądek nakazywał zacząć od wyhamowania. Bo gdyby próbował naśladować tamtego papieża to być może po roku, gdyby np. musiał zwolnić, wszyscy by mówili, że się rozchorował. On przyjął miarę, na jaką było go stać.
Ksiądz Arcybiskup jest w archidiecezji przełożonym bardzo wielu księży. Co w relacjach z podwładnymi jest najważniejsze?
Kiedy przyjechałem do Warszawy, powiedziałem sobie, że połowę mojego czasu biskupiego chciałbym poświęcić „duszpasterstwu” księży. Uważam, że biskup inaczej nie jest w stanie spełnić swojej posługi. Inne zajęcia, z pozoru atrakcyjniejsze i ważniejsze, nie mogą odbywać się kosztem bycia dla księży. Jeden wymiar stanowią spotkania przewidziane przez prawo kanoniczne. Chodzi o radę kapłańską, konferencję dziekanów, wicedziekanów, ojców duchownych, proboszczów, wikariuszy oraz stałą formację księży. Drugi wymiar to wyjście do ludzi. W ciągu pierwszego roku byłem we wszystkich parafiach, rozmawiałem z każdym księdzem, krótko, ale osobno.
W tej chwili postanowiłem razem z biskupami pomocniczymi podzielić archidiecezję na cztery regiony. Zmieniamy je co roku. W ten sposób mogę co cztery lata być w każdej parafii. Teraz rozpocząłem taki jesienny objazd. W tym roku przypadają na mnie 52 parafie. Chcę tam pojechać i usiąść do godzinnej lub półtoragodzinnej rozmowy z księżmi o tym, czym żyją. Nie jest to żaden instruktaż duszpasterski, choć oni opowiadają, co usiłują robić, a ja czasem próbuję powiedzieć, co chciałbym, żeby podjąć w odniesieniu do świeckich, do rady parafialnej czy studentów. To jest ten drugi wymiar bycia dla księży. A trzeci wymiar stanowi otwartość tego domu. Na tym najbardziej mi zależy. Dlatego postanowiłem, że księża mogą przychodzić w każdy dzień, kiedy przyjmuję, czyli w poniedziałki, środy i piątki. Aby nie czekali w kolejce ze świeckimi, wyznaczyłem jeden dzień tylko dla nich. Jest to czwartek. Mają numer mojej komórki. Nie muszą z niego korzystać, choć czasem korzystają, choćby po to, by sprawdzić, czy czasem gdzieś nie wyjechałem. Ale w czwartki mogą przychodzić według swoich własnych potrzeb. Co nie znaczy, że nie mogą przychodzić w pozostałe dni, tylko że w wtedy czasem bywa tutaj bardzo dużo ludzi. Jest dość tłoczno w przedpokoju od rana do wieczora. Trudno, by wchodzili w kolejkę i bym musiał przerywać spotkania. Nie chcę stwarzać dyskomfortu dla jednych i dla drugich.
Największym problemem dla mnie jako biskupa, czy to byłem pomocniczym, a jeszcze bardziej diecezjalnym było to, by swoją osobą nie narzucać gotowych rozwiązań, np. mojemu rzecznikowi czy komuś, kto decyduje o tym, jak ma wyglądać, nazwijmy to, spotykanie się z dziennikarzami. Czasem dyskutujemy nad czymś. Chcę jak najlepiej wykorzystać zdolności każdego, nie narzucając swojego punktu widzenia. Dlatego często mówię swoim współpracownikom w kurii: macie jasno określony zakres zadań. Uczestniczycie w mojej odpowiedzialności. Proszę ze szczegółami nie przychodzić do mnie i nie pytać o wszystko, tylko brać odpowiedzialność za to, co jest wyznaczone. Natomiast o ważnych waszych decyzjach chciałbym wiedzieć, co nie znaczy, że będę w nie ingerował. Ważniejsze decyzje musimy podejmować razem.
Wiadomo, że jest kilka pokoleń księży. I mają oni bardzo zróżnicowaną wrażliwość, pokolenie lat osiemdziesiątych jest inne niż pokolenie lat pięćdziesiątych. W jaki sposób to wpływa na sposób odnoszenia się do nich?
Taką radą, którą daję sobie i czasem innym, jest to: nigdy nie dokonywać wartościowania: lepsi-gorsi. Wiem, że ksiądz wyświęcony dzisiaj jest daleko inny od tego, który został wyświęcony w latach osiemdziesiątych, i bardzo różni się od tego, który przyjął święcenia przed 1970 r. Dlaczego młodzież słuchała papieża? Bo on nigdy nie biadolił nad nimi, nigdy nie mówił tego, co się nieraz nam, księżom, zdarza: Jak my wam przekażemy ten świat, to wszystko zmarnujecie i zepsujecie. Gdy mówił: Jesteście nadzieją Kościoła, to wiedział, że oni ten świat przejmą inaczej niż poprzednicy, ale jeżeli my, jako pokolenie wychowujące, damy im to, co powinniśmy dać, to oni wniosą swoją nowość i wszystko pójdzie do przodu. Próbuję zatem stosować zasadę, by nie porównywać. Nawet jeśli proboszcz narzeka bardzo na wikarego, bo go nie rozumie, bo jest dwadzieścia czy czterdzieści lat młodszy, to mówię: Próbuj zobaczyć w nim to, co jest pozytywne, bo może rzeczywiście coś pozytywnego ma. To nie jest tak, że dobrzy proboszczowie się skończyli na nas, i dobrzy wikariusze się skończyli, gdy my zostaliśmy proboszczami.
Ważne dla mnie jest to, by ksiądz, jakiejkolwiek generacji, miał jakieś pomysły i chciał coś robić. By nie osiadł na laurach. A że robi inaczej niż proboszcz, czy inaczej niż się komuś wydaje, to nie jest groźne. Natomiast groźne jest to, gdy nie ma ochoty, by cokolwiek robić, gdy próbuje się wygodnie ustawić. To jest zjawisko dość niebezpieczne. Staram się przy zmianach i przy rozstrzygnięciach różnych problemów rozmawiać z jedną i z drugą stroną. Ktoś mi kiedyś powiedział: Nie było w zwyczaju, by z wikarym rozmawiać. Skończyły się już czasy, gdy proboszcz mógł sobie załatwić wikarego, prosił o zmianę, kiedy mu przyszła na to ochota. Ja mówię nieraz tak: Proszę księży, jest tak jak w rodzinie, macie taką sytuację leczyć. Może po latach uda się rozgryźć problem.
Natomiast świeccy, mimo trudności, muszą razem trwać. Proboszczom to mówię przy każdym przekazywaniu nowych parafii: To nie jest tak, że ja, jako biskup, daję księdzu parafię. To ja tej parafii daję księdza. To są zupełnie dwa różne rodzaje myślenia. To pierwsze jest myśleniem po świecku, polegającym na robieniu jakiejś tam kariery kościelnej. Natomiast to drugie jest wyrazem służby. Dostajesz parafię nie dlatego, że na to zasłużyłeś. Daję ciebie parafii, byś tam potrafił służyć tym 2, 4 czy 20 tysiącom ludzi, którzy tam żyją. Wszyscy muszą się uczyć. Ja tego też się uczę, bo bardzo łatwo jest pełnić służbę w Kościele czy sprawować władzę w Kościele w taki sposób, by się porównywać do tych wszystkich świeckich piramidalnych odniesień, tym bardziej że struktura hierarchiczna jest podchwytliwa. Jak w tej piramidalnej strukturze odnaleźć pojęcie służby? Kto chce być pierwszym, czyli tym na szczycie, niech będzie tym, który najbardziej służy.
Dzisiaj, kiedy bardzo wzrasta w Kościele rola świeckich i ich odpowiedzialność za dzieła ewangelizacyjne Kościoła, to budowanie relacji duchowni–świeccy wydaje się szczególnie ważne. Ksiądz Arcybiskup często się spotyka ze świeckimi. Jakiego traktowania przez duchownych oni oczekują?
Ja myślę tak, że trzeba patrzeć na różne kategorie świeckich. Jest grupa, która ma prawdziwe poczucie bycia w Kościele i bycia Kościołem. Oni artykułują swoje oczekiwania wobec księży w parafii, wobec proboszcza, a także wobec biskupa. I rzeczywiście, chcieliby współuczestniczyć w odpowiedzialności za Kościół. Jest grupa reformatorów, którzy zawsze byli w Kościele, ja czasem mówię „zawodowych katolików”. Oni mają swoje oczekiwania, ale gdy przychodzi co do czego, jeżeli np. trafią na proboszcza, który potrafi włączyć w porządek służby, a nie tylko rządzenia, to wtedy mówią: Nie, my jesteśmy od tego, żeby doradzić. Trzecią grupę stanowią ci, których nazywa się czasami „śpiącym niedźwiedziem”. To duża część laikatu świeckiego, przychodzącego w niedzielę do kościoła. Tak jest im wygodnie. Nie chcą podejmować drogi świadectwa, odpowiedzialności i apostolstwa w świecie, który jest im właściwy jako świeckim. Wolą pozostać schowani i wycofani. Uważają, że ich świadectwo chrześcijańskie kończy się na drzwiach kościoła, z którego wyszli. Do każdej z tych grup trzeba podchodzić inaczej.
I po stronie księży też jest takie przekonanie, zwłaszcza jeżeli chodzi o konkretny wyraz współpracy ze świeckimi, jak chociażby rada parafialna, duszpasterska czy rada ekonomiczna, że nie warto się w to angażować. Przecież tyle lat radziłem sobie bez tego. Nie widzą potrzeby, nie widzą zmiany, jaka się dokonała, nie tylko w świecie, ale również w eklezjologii, tzn. jeżeli myślimy w kategoriach tej definicji Kościoła, której nas uczono – Kościół jest to zgromadzenie wiernych, którzy pod przewodnictwem swoich pasterzy idą do zbawienia – to wtedy rzeczywiście można ugrzęznąć w wąskim rozumieniu. Sobór jednak powiedział dużo więcej o Kościele i o laikacie w Kościele. Z tego wynika potrzeba odkrywania roli świeckich, likwidowanie podziałów na czynnych i biernych w Kościele – czytaj: czynni księża a bierni świeccy – którzy przychodzą do takiego supersamu albo do urzędu, jakim jest parafia. Myślę, że są pewne sprawy, które trafiają do księży. Ja jestem optymistą i twierdzę, że za mojego kapłaństwa ogromnie dużo się pod tym względem zmieniło. Rady duszpasterskie raczej istnieją w parafiach. Niektóre są powoływane na przyjazd biskupa, zamierają po jego odjeździe, ale jeśli to wyczuję, to na spotkaniu od razu mówię: Nie czuję się obrażony tym, żeście stworzyli radę na mój przyjazd, ale proszę, by ta wizytacja była początkiem jakiejś poważnej działalności. Jeżeli ksiądz się przekona, że trudno dzisiaj podejmować decyzje w sprawach liturgicznych, duszpasterskich, charytatywnych, a zwłaszcza materialnych, stworzy radę, która będzie miała kompetencje oraz poczucie odpowiedzialności i pomoże mu. Czasem potrzeba przekonania negatywnego. Wielu księży w moim biskupim życiu w Krakowie czy w Koszalinie, czy tutaj, przekonałem do rady wtedy, gdy coś zaczęło się psuć. Parafianie przestali ufać proboszczowi w sprawach materialnych oraz organizacyjnych. Ja mówię: Rozmawiaj na ten temat z radą duszpasterską i wyjaśnij, pokaż, zapytaj. Nie mam rady duszpasterskiej. No to teraz może być za późno ją zakładać. A gdybyś miał, to prawdopodobnie wielu problemów dałoby się uniknąć. Bo po prostu można by było wtedy z radą wiele spraw ustalić, np. w sprawie remontu kościoła i nie wyszedłby z tego marny kicz. A gdybyś to pokazał, omówił, co i jak robimy, to by się w takiej radzie, zwłaszcza w dużym mieście, znalazł jakiś plastyk czy ktoś inny, i by cię ochronił przed kłopotami, które powstają wtedy, gdy jednoosobowo podejmuje się decyzje.
Co znaczy w życiu Księdza Arcybiskupa bycie mężczyzną, i ile mężczyzny jest w Księdzu?
Mówiłem o tym, czy to będąc przełożonym w seminarium, czy także sobie, mówiłem młodym księżom w czasie formacji, jeszcze nie będąc biskupem, ale myślę, że to trzeba ciągle powtarzać. Jeżeli bym miał odpowiadać na pytanie, ile mężczyzny w księdzu, to myślę, że musiałbym powiedzieć 100%, bo jeżeli brakuje tych 20%, to nieraz stanowi to początek wielu złych rzeczy, które potem będą się działy. Czyli jasna decyzja, wynikająca ze zrozumienia, że w Kościele katolickim łacińskim kapłaństwo jest związane z celibatem. I nawet jak się ma 25 lat, to szkoda zakładać, że może doczeka się jego zniesienia. Celibat nie wynika z istoty kapłaństwa, jest po prostu rozporządzeniem Kościoła w pewnym okresie historycznym. Pamiętam takie lata formacji, kiedy, pewnie w celu pozyskania także powołań, ale jednocześnie pokazania pewnej wyjątkowości, próbowano wartościować małżeństwo i kapłaństwo. Wybierasz coś lepszego, coś wartościowszego. Czyli rezygnacja z małżeństwa była rezygnacją negatywną. Tymczasem trzeba wiedzieć, że należy być mężczyzną pełnym, jasno wiedzieć, czego się chce i co znaczy powołanie kapłańskie. Przyjaźń, miłość mężczyzny i kobiety są czymś stworzonym przez Stwórcę, a małżeństwo jest sposobem życia znakomitej większości ludzi i, akceptując jego wartość jako mężczyzna, nie dlatego idę do kapłaństwa, że rezygnuję z czegoś, co jest piękne i dobre, ale po to, by być księdzem i być w nowy sposób zaślubiony z Jezusem Chrystusem przez kapłaństwo, a jednocześnie oddać Mu siebie w pełnej dyspozycyjności dla tych ludzi, których Kościół mi powierza.
To jest, moim zdaniem, pierwszy punkt wyjścia, niesłychanie ważny. Jeżeli jego nie ma, to problemy księży z celibatem często zaczynają się bardzo wcześnie. Patrzą wtedy na małżeństwo jako na owoc zakazany, a na kapłaństwo nie jak na wybraną drogę życia połączoną z rezygnacją z czegoś, co jest piękne, ale pewien wyuczony styl bycia. A jak już nie mam argumentów innych, to zawsze mówię tak: Nie myśl sobie, że tobie jest trudno, a małżonkom i rodzinom łatwiej. Życie w małżeństwie, wychowywanie dzieci, jest niejednokrotnie dużo większym wyzwaniem i obowiązkiem niż twoje życie w kapłaństwie, gdzie ktoś o tobie pomyśli, ktoś ci przygotuje jedzenie, ktoś pomyśli o twoim mieszkaniu i jego umeblowaniu. Tego świeccy, oczywiście, nie mają.
Więc myślę, że, odpowiadając na to pytanie o męskość, to musi być jasno określone, zwłaszcza dzisiaj, gdy staje się modne wchodzenie w relacje i znajomości, które nie są związkami mężczyzny i kobiety. Mówiliśmy do tej pory o otoczeniu, o początku kapłaństwa. Natomiast owa dyspozycyjność, jaką daje księdzu czy mężczyźnie celibat, może się wyrazić przede wszystkim w rozsądnym, mądrym i duchowym ojcostwie. W ojcostwie księdza dla swoich wiernych, dla penitentów, dla swoich parafian, diecezjan itd. I to jest najwyższy wymiar owych zaślubin z Chrystusem, które sprawiają, że ksiądz zostaje powołany do tego, by być uczestnikiem Chrystusowego kapłaństwa, czyli pasterzem i ojcem dla ogromnej rzeszy ludzi, którzy się przewiną przez całe lata jego posługi. I dlatego uważam, że ojcostwo jest realizacją pełnego wymiaru powołania księdza jako mężczyzny. Bo ojcostwo zakłada i miłość, a ona powinna być wymagająca, stanowcza wtedy, gdy należy, szukająca wtedy, kiedy trzeba szukać.
Samotność może być i bywa problemem dla księży. Ja przeżyłem to bardzo, szczególnie w diecezji koszalińskiej, gdzie na 240 proboszczów 160 to byli księża pojedynczy, odlegli od następnych parafii nieraz o kilkadziesiąt kilometrów, mający 3-4 kościoły wyjazdowe, zajętą sobotę i niedzielę od początku do końca, a w tygodniu z kolei, jak nie uczą w szkole, to muszą sobie radzić ze sobą. Nie zawsze najlepiej wychodziły te próby rozwiązywania problemu samotności przez kontakty z poszczególnymi świeckimi i rodzinami. Ksiądz jako ojciec, zwłaszcza w małej, pojedynczej parafii, jest odczytywany przez ludzi jako ten, który pozostaje do dyspozycji wszystkich, a nie tylko wybranych. Wtedy często mówi się, że ten ksiądz jest nie dla nas… To jest zły sposób rozwiązywania problemu samotności.
Ja powiem coś, co wyniosłem z domu rodzinnego. W mojej rodzinnej parafii był proboszcz, nieżyjący już dzisiaj. Trzydzieści lat był w tej parafii, a potem jeszcze dziesięć w innej. Na stare lata poprosił o zmianę, bo zdrowie zaczęło mu już siadać. Miał taki zwyczaj, że oprócz kolędy, z którą przychodził, odwiedzał w ciągu roku każdy dom. Spędzał w nim do pół godzinki. Bez żadnego posiłku czy posiedzenia przy kolacji, bo to byłoby krępujące dla ludzi, a on tego nie znosił. On wpadał do ludzi. Wpadał po prostu na chwilę, siadał, pół godziny pogadał, ale nikogo nie opuścił. I rzeczywiście, jak odchodził z parafii, a potem na jego pogrzebie, była manifestacja, bo był ojcem dla wszystkich.
Ci, którzy tłumaczą swoje odejście z kapłaństwa brakiem wspólnoty, samotnością, moim zdaniem, racjonalizują sprawy, które wcześniej zaszły. I one leżą często po stronie tych problemów, o których teraz mówię. Nie był dla wszystkich, próbował rozwiązywać sobie swoją samotność przez wiązanie się z niektórymi, a potem oczywiście przychodzi żal i pretensja, że biskup czy diecezja nie rozwiązali problemów jego samotności. Gdy byłem młodym księdzem w latach siedemdziesiątych, to myśmy w dekanatach, parafiach dużo więcej się spotykali. To był czas, gdy w telewizji były liche programy, nie było internetu, a dzisiaj myślę, że dorośli narzekają na młodych, że nie można ich oderwać od internetu, a sami też uzależniają się od niego. Wszystko wskazuje na to, a są na ten temat również prace naukowe, że internet wychowuje indywidualistów i samotników, mimo że jest medium interaktywnym.
Co jest trudnego do przyjęcia w stereotypowym obrazie księdza? Co Księdzu Arcybiskupowi w nim najbardziej przeszkadza?
W tym stereotypie przeszkadza mi kilka rzeczy. Jest np. stereotyp księdza bogatego, czyli obnoszącego się z bogactwem. Ja się wyleczyłem z niego w diecezji koszalińskiej, dlatego że tam na-prawdę miałem biednych księży. To zresztą bardzo dobrze odbiło się na ich życiu i duchowości. Czasem może księża dają ku temu podstawy. Druga sprawa, to jest czasem takie bycie za wysoko ponad ludźmi, to znaczy z ludzi wzięty, ale nie dla nich ustanowiony, jakby żył swoim własnym życiem. Ale, z drugiej strony, zwłaszcza w środowiskach małomiasteczkowych, jest coś takiego, że ludzie nie wyobrażają sobie, by ksiądz był ich, mówiąc nieładnie, kumplem czy uczestnikiem ich wioskowych uroczystości, jako jeden z partnerów. Wiedzą, że ksiądz powinien być kimś, kto ma do tych rzeczy pewien zdrowy dystans, który pozwala mu być dla wszystkich. Ja myślę, że kluczową sprawą jest dyspozycyjność księdza. Czasem słyszałem w jednej czy drugiej parafii głosy, czy nawet nieraz sam się z tym spotykałem, że ksiądz, pokazując na godziny urzędowania kancelarii, mówił: Proszę przyjść wtedy a wtedy. Myślałem wówczas, że być może traci okazję na ważne spotkanie. Ludzie natychmiast wyczuwają dyspozycyjnych księży i bardzo ich poszukują.
Ksiądz Arcybiskup ma bardzo dużo kontaktów z księżmi. W czym oni się czują najbardziej niezrozumiani, jeżeli chodzi o relacje z innymi, ze świeckimi przede wszystkim? Co ci z kolei mogliby im ofiarować, by ich lepiej zrozumieć?
To jest trudne pytanie. Ja nie bardzo wiem, jak można na nie odpowiedzieć. Księża często mówią w ten sposób: No tak, oni by chcieli radzić, rządzić, natomiast jak trzeba ich do takiej czy innej pomocy, to wtedy ich nie ma. Druga sprawa to wzajemne zrozumienie: ksiądz i świeccy powinni wiedzieć, że w parafii, w Kościele są zadania, które można wypełnić tylko wspólnie i razem. Mam na myśli tutaj chociażby takie parafie, które korzystają z możliwości tworzenia szkół katolickich. To nie jest możliwe bez świeckich i bez współpracy np. z tymi, którzy chcą założyć świetlicę, do której dzieci i młodzież po południu będą mogli przyjść, by uczyć się, bawić i uprawiać sport. Tego nie da się zrobić samemu. W to muszą zaangażować się świeccy. Jeżeli nastąpi spotkanie pomysłów, jednych i drugich oraz wykonawców, to wtedy zaczyna się coś otwierać. Najtrudniejsze są chyba początki, by w parafii wyzwolić myślenie, że to nie jest tak, że spotykamy się po różnych stronach: ja jestem po jednej stronie ołtarza, a wy po drugiej, a potem rozchodzimy się, ja na plebanię, a wy do swoich domów. Ważne, byśmy, będąc po obu stronach ołtarza, mieli poczucie, że jesteśmy tym samym Kościołem i tylko wtedy Kościołem kompletnym, gdy ksiądz, który jest zastępcą Chrystusa – Głowy, i wierni, którzy są członkami Mistycznego Ciała, spotykają się przy ołtarzu. On przecież łączy, a nie dzieli i od Niego każdy idzie do swojego apostolstwa.
Abp Kazimierz Nycz - dr teologii, metropolita warszawski, ordynariusz wiernych obrządku ormiańskiego w Polsce.
Skomentuj artykuł