Lęk czy miłość? Co dziś głosimy?
Zastanawiam się, jak daleko odeszliśmy od głoszenia Dobrej Nowiny o Zbawieniu, skoro tym, czym wielu członków Kościoła się kieruje, jest lęk przed zrobieniem czegoś niewłaściwego względem różnie pojmowanych świętości bądź zagrożeń, a nie miłość i łaska, które zostały nam dane w ofierze Jezusa na Krzyżu.
Obserwuję komentarze i reakcje, które pojawiają się w sieci przy okazji różnych tematów mniej lub bardziej związanych z wiarą i bardzo często widzę takie formy argumentacji podawanej przez Braci i Siostry z Kościoła, z których bije ogromny lęk, jakaś forma zamknięcia czy izolacji.
Wielokrotnie te argumenty czy groźby są niewspółmierne do zagadnienia, które jest komentowane, a to jeszcze bardziej wzmaga moje odczucie. Reakcje, o których piszę, wyglądają mniej więcej tak:
- to grzech ciężki
- to wystąpienie przeciwko nauczaniu Jana Pawła II
- to grzech przeciwko Duchowi Świętemu
- to obraza Matki Bożej
- to protestanckie myślenie
- to nauczanie antychrysta
- to niszczenie wiary katolickiej
Zastanawiam się, jak daleko odeszliśmy od głoszenia Dobrej Nowiny o Zbawieniu, skoro tym, czym wielu członków Kościoła się kieruje, jest lęk przed zrobieniem czegoś niewłaściwego względem różnie pojmowanych świętości bądź zagrożeń, a nie miłość i łaska, które zostały nam dane w ofierze Jezusa na Krzyżu.
Jak już kilkakrotnie pisałem, wiem, że łatwiejsze jest tworzenie tożsamości grupy poprzez opieranie jej na byciu przeciw czemuś lub w pozycji lęku przed czymś, ale taka forma identyfikacji z Kościołem nie jest tym, o co w wierze chodzi - bliskością z Bogiem, przyjęciem Jego zbawienia i panowania. Niestety przez wiele lat powszechnie obecnego w Kościele Katolickim nauczania opartego o lęk, zakazy i wszechobecne zagrożenie wielu z nas ukształtowanych zostało właśnie w ten sposób.
I tak, boimy się, by nie popełnić grzechu, by nie sprofanować Najświętszego Sakramentu, by nie wystąpić przeciwko Duchowi Świętemu, by nie obrazić Matki Bożej, by nie wykroczyć poza nauczania Kościoła (które czasem mamy mocno zniekształcone), by nie zrobić jakiegokolwiek znaku, który jest uważany za diabelski, by nie skalać się protestantyzmem (swoją drogą, jest to sprzeczne z ekumenicznym nauczaniem Kościoła oraz m.in. Jana Pawła II czy Papieża Franciszka). Niestety, często granica złego postępowania jest znacznie dalej niż ta, którą sami określamy. Pewnie równie często przesunięcie tej granicy wynika właśnie z lęku czy nieodpowiednio ukształtowanych sumień.
Niestety przez wiele lat powszechnie obecnego w Kościele Katolickim nauczania opartego o lęk, zakazy i wszechobecne zagrożenie wielu z nas ukształtowanych zostało właśnie w ten sposób.
Jeśli zredukujemy chrześcijaństwo do unikania wykroczeń przeciwko prawu czy zasadom, a właściwie do strachu w wymienionych czy też innych kwestiach, będzie to bardziej pewna filozofia czy styl życia z chrześcijańskimi korzeniami czy chrześcijańskim zabarwieniem, ale zabraknie w nim elementów, które są kluczowe: relacji z Bogiem Ojcem, przyjęcia zbawienia Jezusa Chrystusa i prowadzenia Ducha Świętego. Będziemy ten styl życia bardziej opierać na tradycji oraz historycznych postaciach i ich nauczaniu niż na osobistej relacji z Bogiem - Osobą, która jest tu i teraz, i która daje nam konkretny sposób życia wyrażany przez miłość.
Oczywiście, grzech czy profanacja są czymś, co nie jest pożądane w życiu z Bogiem. Jednak chodzi o to, co jest naszą motywacją albo na czym opieramy relację z Nim. Podobnie jak w małżeństwie każda forma zdrady, przemocy czy wykorzystania jest czymś złym i niszczącym, to jednak nie buduje się tej relacji na unikaniu czy przeciwstawianiu się takim sytuacjom. To raczej kwestia budowania wspólnego życia z wybraną osobą w miłości, poczuciu bezpieczeństwa, wzajemnego szacunku, współodpowiedzialności, zaufaniu i wzajemnej zależności. W ten sposób relacja się rozwija, małżeństwo kwitnie, a osoby związane w tej relacji kierują się ku swojej pełni.
Zastanawiam się, jak głęboki wpływ na nasze postrzeganie i nasze życie z Bogiem ma nauczanie (i powtarzanie go przez katolików) oparte o lęk, zakazy i poczucie wszechobecnego zagrożenia. Ilu osobom takie przedstawianie wiary deformuje obraz Boga i życia z Bogiem, ukazując Go bardziej jako policjanta lub osobę sprawdzająca czy się nadajemy? Ile osób nie czuje się kochanymi przez Boga, a jedynie niewolnikami Jego zasad? Ile osób nie czuje się bezpiecznie z Bogiem, a raczej wykształciło w sobie coś na wzór syndromu sztokholmskiego? Ile osób nie czuje się szanowanymi przez Boga, mając poczucie, że są jedynie trybikami w religijnej machinie? Ile osób ma poczucie, że Bóg im nie pomaga, a raczej narzuca kolejne zakazy i ograniczenia? Ile osób uciekło z Kościoła przed Bogiem, którego im pokazaliśmy?
Problem w tym, że to nie Bóg taki jest, ale to my Go tak przedstawiamy. Zamazujemy czy nadpisujemy obraz Boga w ludziach i wprowadzamy ich w niezdrowe i nieprawdziwe zależności. Dlaczego? Czy robimy to po to, żeby mieć bardziej przywiązaną grupę osób określających się jako wierzący czy deklarujących przynależność do Kościoła? Czy może to kwestia naszej nieumiejętności życia w relacji z Bogiem albo niezrozumienie tej relacji? Czy może to kwestia formacji tych osób, które w Kościele nauczają albo nieodpowiednie postawienie akcentów?
Ile osób uciekło z Kościoła przed Bogiem, którego im pokazaliśmy?
Forma oparta na zakazach, nakazach i strachu dużo bardziej przemawiała i nadal przemawia do ludzi ze starszych pokoleń (choć i tak nie sądzę by była najlepszą formą prowadzenia ludzi w relacji z Bogiem), ale na młodszych taki sposób przedstawiania wiary już nie działa. Dużo bardziej skuteczne i prawdziwe jest prowadzenie ich do relacji z Bogiem Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Relacji, która pełna jest miłości i zażyłości. Relacji przeżywanej w pokoju i bliskości. Relacji, która obfituje w konkretne owoce. Relacji, która realnie przemienia serce. Relacji, która kształtuje życie. Relacji, z której wypływa sposób życia zgodny z objawionym Prawem.
Oczywiście taka forma jest trudniejsza do zaimplementowania, jest jednak znacznie skuteczniejsza, trwalsza i bardziej płodna. Taka forma implikuje większą wolność i niezależność od osób duchownych, a także mniejszą kontrolę nad osobami prowadzonymi, a to dla wielu może być trudne. Taka forma jednak sprawia, że prowadzimy ludzi do dojrzałości i pewnej samodzielności w życiu z Bogiem, a cykl życia w wierze wspólnoty jest bardziej pełny: są dzieci, są osoby dojrzałe i starsze. Zupełnie jak w ziemskim życiu.
Forma oparta o kontrolę, zasady i prawo dużo bardziej wiąże ludzi i sprawia, że wspólnota ma więcej osób na etapie duchowego dzieciństwa niż osób dojrzałych w wierze (pomimo upływu czasu). Dlatego potrzebujemy zadać sobie pytanie czy chodzi nam jedynie o przetrwanie organizacji Kościelnej wraz z zasadami czy filozofią, które głosi czy o prowadzenie ludzi do realnej, bliskiej i dojrzałej relacji z Bogiem. Czy chodzi nam o prawo czy ludzi, którzy są nam dani? Czy chodzi o utrzymanie etykiet od lat przyklejonych Kościołowi czy żywa wspólnota, która nie będzie musiała machać sztandarami, bo to jak i czym żyje będzie wprost widoczne dla innych.
Strach i lęk wywołują w nas pewien paraliż prowadzą do zamknięcia czy izolacji lub budzą emocje związane z walką i przetrwaniem. Miłość, bezpieczeństwo i akceptacja otwierają, budują, rozwijają i prowadzą do pełni. Oczywiście to nie dzieje się z chwili na chwilę czy z dnia na dzień, ale możemy dziś zadać Duchowi Świętemu i sobie pytanie, w jakiej wspólnocie Kościoła chcielibyśmy żyć za pięć, dziesięć czy piętnaście lat i zacząć ją w tym kierunku budować. Chciałbym dzisiaj zrobić krok w stronę propagowania osobistej relacji z Bogiem, dlatego zachęcam i zapraszam: przestańmy się nawzajem straszyć Bogiem i wykluczać z Kościoła czy Bożej miłości, a opowiadajmy więcej o miłości, łasce i osobie Boga Ojca.
Skomentuj artykuł