Niewiara wierzących

Niewiara wierzących
Dariusz Piórkowski SJ

Kardynał Kazimierz Nycz w swoim adwentowym liście do kapłanów poważył się na obalenie nośnego mitu. Wzywa do przebudzenia, aby ludzie Kościoła (głównie księża, ale zapewne również wierni) przestali ulegać czarowi statystyk, sądząc, że "dom Kościoła skupia 95% Polaków". Bo rzeczywistość pokazuje, że tak nie jest.

Biskup warszawski nazywa rzecz po imieniu i pisze o narastającym zjawisku ochrzczonych Polaków, którzy w ciągu swojego życia pozostają jedynie nominalnymi chrześcijanami. Dlatego - kontynuuje metropolita - "znaczna część naszego społeczeństwa potrzebuje pierwszej ewangelizacji", a więc takiego głoszenia Chrystusa, jakby usłyszeli o Nim pierwszy raz. To mocne słowa, ponieważ w pewnym sensie sugerują, iż spora grupa Polaków przypomina pogan, co prawda nie w znaczeniu pejoratywnym, lecz jako tych, którzy potrzebują usłyszeć Dobrą Nowinę.

DEON.PL POLECA

Istotnie, nad Wisłą generalnie myślimy o duszpasterstwie w kategoriach jerozolimskiej świątyni. Wierni (głównie ci przekonani i gorliwi) przychodzą, by złożyć ofiarę, spełnić religijny obowiązek, pomodlić się. Ale zasadniczo na palcach jednej ręki można policzyć inicjatywy, które wychodziłyby poza ramy kościoła. Powód? Nie widzimy takiej konieczności, ponieważ wciąż na mszach ławki są wypełnione (Chociaż w niektórych regionach Polski te liczby już nie są takie zachwycające). Wiele osób pragnie również przyjmować sakramenty i chować zmarłych w obecności księdza. Rodzi to więc mylne wrażenie, że wszystko jest w porządku. Ale przecież to tylko jeden z aspektów działalności Kościoła. A co z tymi, którzy się pogubili, zostali zrażeni do Kościoła, albo nie słyszeli o prawdziwym obliczu Chrystusa? Czy rozpala się w nas, księżach, ale bez żadnego wyjątku także wiernych świeckich, Pawłowy zapał wyjścia do pogan, co pociąga za sobą ryzyko odrzucenia i niezrozumienia?  Czy chcemy podjąć trud szukania odpowiedniego języka, by także w ten sposób przekroczyć wygodne mury naszej polskiej "Jerozolimy"?

Kardynał Nycz wzywa do "pozyskiwania zagubionych dla Chrystusa", a więc postuluje praktyczne rozszerzenie rozumienia misji Kościoła w Polsce. Interesujące jest, jak na kwestię zagubienia owiec spogląda, na przykład św. Mateusz Ewangelista. Zaglądając do 18. rozdziału jego Ewangelii, zauważymy, że według niego, owce gubią się w Kościele wskutek przewin i zgorszenia spowodowanego przez członków wspólnoty Kościoła. Wiele zabłąkanych owiec to nie lewicowi antyklerykałowie, którzy nigdy nie mieli do czynienia z Kościołem, lecz ludzie, którzy odstąpili od niego, bo zostali poranieni przez innych wierzących. Jak do nich wyjść? Jezus mówi o przebaczeniu i pojednaniu, poprzedzonym wyznaniem win. Chyba nie najlepiej nam to wyszło w ostatnich latach, co uwidoczniło się chociażby z próbą zmierzenia się z problemem lustracji.

Biskup warszawski słusznie zauważa, że współczesne pokolenie księży "zostało, jak się wydaje, dobrze przygotowane do pracy duszpasterskiej, gorzej natomiast do ewangelizacji". To zaniedbanie łączy się przede wszystkim ze wspomnianym przeze mnie przeakcentowaniem sakramentalnego i uświęcającego wymiaru działalności Kościoła, co zaczyna się już na poziomie seminaryjnej formacji.

Dlatego dzisiaj ogarnia nas bezradność wobec tych, którzy z obecnej "oferty" Kościoła w Polsce skorzystać już nie chcą, a nawet jeśli to robią, widzą w tym pewien oparty na tradycji rytuał. Nie wiemy, co z tym fantem począć, gdyż się tego nie uczyliśmy. Wychodzimy również z błędnego założenia, że język, którym się posługujemy, jest dla wszystkich zrozumiały.

Największym wyzwaniem dla Kościoła w Polsce staje się więc na naszych oczach niewiara wierzących, która bynajmniej nie polega na negacji istnienia Boga, lecz na słabym oddziaływaniu przekonania o istnieniu Boga na codzienne decyzje, postawy i czyny. Oczywiście, nie stoimy jeszcze na skraju przepaści, bo Kościół w Polsce wciąż zachowuje wiele oznak żywotności. Ale nie możemy pozwolić sobie na pławienie się w samozadowoleniu.

Po powrocie z pielgrzymki do Czech, Benedykt XVI powiedział, że Kościół powinien stworzyć tzw. "dziedziniec pogan", na wzór instytucji istniejącej w świątyni jerozolimskiej. Poganie, którzy szukali nieznanego Boga, a nie byli Żydami, mogli przychodzić na plac świątynny i modlić się.

Ks. Tomasz Halik, nawiązując do tej propozycji Papieża, w tekście "Kocham Kościół mimo wszystko", pyta: "Czy ci ludzie, którzy poszukują nieznanego Boga, to są, tak jak kiedyś, pobożni poganie? A może to są ludzie ochrzczeni? Może właściwie to są byli chrześcijanie? Może to są dzieci tzw. chrześcijańskiej kultury? Może oni nie znajdują dla siebie przestrzeni w tym, co Kościół im dziś proponuje?

Na większość tych pytań wypada odpowiedzieć twierdząco, lecz, z drugiej strony, nie należy traktować tego stanu jako powód do zwieszania głowy. To poważne wyzwanie, przed którym stawia nas Opatrzność.

Kardynał Nycz proponuje, aby skupić się w parafiach na tworzeniu wspólnot i małych grup, które nie będą miały tak formalnego i anonimowego charakteru jak uczestnictwo we Mszy św. Może to pozwolić na przyciągnięcie tych, dla których Eucharystia jest "ucieleśnieniem nudy". Wspomina też o przemyśleniu form i treści przekazywanych na katechezach szkolnych.

Co jeszcze można zrobić? Wiele by pisać. Dodam tylko, że jednym z zadań, jakie należałoby jak najszybciej podjąć w ramach "ewangelizacji od podstaw", to po prostu głoszenie pełnej Dobrej Nowiny przez kaznodziejów. Chodzi o przeformułowanie pewnych utartych schematów, w których tkwimy.

Weźmy, na przykład sprawę proklamacji Słowa podczas Mszy św. Zazwyczaj księża, bo zdarzają się wyjątki, mówią "kazanie", (w średniowieczu wygłaszane poza liturgią), a więc moralizują, każą, co trzeba zrobić, a czego nie wolno, ale często w oderwaniu od tego, co Kościół nazywa "uprzedzającą łaską" Boga. Do dziś w języku potocznym używamy zwrotu "nie praw mi kazań", który ciśnie się nam na usta, gdy ktoś próbuje nas jedynie pouczać.

Za mało natomiast głosimy homilii, a więc - jak ujmuje to o. Raniero Cantalamessa - "radosnego zwiastowania czegoś wspaniałego, pięknego". Chodzi o głoszenie obecności królestwa Bożego, podkreślanie pierwszeństwa Bożej miłości, ukazywanie Jego obecności w tym świecie, a także o związanej z tym faktem godności człowieka. Przecież od tego zaczynali apostołowie. Dla św. Pawła cała Dobra Nowina wyrażała się w jednym zdaniu: "On (Chrystus) według Ewangelii mojej powstał z martwych". To było podstawowy przekaz, który docierał do pogan. Obwieszczanie dzieła Boga i Jego darmowej łaski jest na pierwszym miejscu, aspekt moralny na drugim. Najpierw wybranie, potem zadanie. Najpierw poznanie Chrystusa, potem nawrócenie.

Jeśli tego nie uczynimy, człowiek stojący z dala od Kościoła (lub będący z nim luźno związany) usłyszy jeden lub drugi raz, co powinien zrobić, jaki powinien być, w dodatku o własnych siłach, bo Bóg tak rzekomo żąda, ale nie dotrze do niego, że Bóg najpierw zaprasza go jako ukochanego grzesznika do wspólnoty, to obróci się na pięcie i pójdzie swoją drogą. "Nieatrakcyjność" takiego podejścia polega na tym, że uwypukla się tylko jedną stronę komunikatu: jaka powinna być odpowiedź człowieka, ale w sumie nie wiadomo na co. Takie przesłanie może przerazić człowieka, który również widzi swoją słabość, lęka się, sądzi, że to wygórowane oczekiwania.

Myślę, że to nieodzowny krok w ciężkiej pracy u podstaw, która nas wszystkich czeka.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Niewiara wierzących
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.