O "dziecku" i "kawałku wątróbki", czyli rodzice po stracie kontra aktywiści aborcyjni
Jedni przeżywają rozpacz po stracie dziecka, inni nazywają je "embrionem", "płodem" lub "kawałkiem wątróbki". Język ma znaczenie i widać to bardzo wyraźnie w debacie dotyczącej aborcji.
Zainteresowałem się ostatnio tematem rodziców po stracie. Poszperałem w sieci, przeczytałem kilka świadectw małżeństw, które straciły dziecko, znalazłem parę poradników, które pomagają odnaleźć się w tej sytuacji. I muszę przyznać, że temat poronienia jest bardzo intymną i delikatną sferą, która wiąże się z osobistym dramatem rodziców, ich cierpieniem, często niezrozumieniem i stygmatyzacją ze strony krewnych i znajomych. Nie było jednak dla mnie zaskoczeniem (a co najwyżej uświadomieniem sobie, w jak pełnej paradoksów rzeczywistości żyjemy), że "aniołkowi rodzice" (tak często określa się osoby, które poroniły) nigdy nie nazwaliby swojego utraconego dziecka "embrionem" czy "zlepkiem komórek". Bez względu na jego wiek. Gdyby jednak ktoś "z zewnątrz" pokusiłby się o takie niefortunne stwierdzenie, z pewnością wywołałby u nich dodatkowe cierpienie.
Język ma znaczenie i widać to bardzo wyraźnie w debacie dotyczącej aborcji. Jej zwolennicy dwoją się i troją, by przekonać społeczeństwo i samych siebie, że ów zagnieżdżający się w macicy "zlepek komórek", nie ma nic wspólnego z człowiekiem, a chrześcijaństwo to ciemnogród, który łamie prawa człowieka.
Jakiś czas temu na YouTube obejrzałem "świadectwo" kobiety, która dokonała aborcji farmakologicznej. Gdy opowiadała o szczegółach tego procesu, na jej twarzy od czasu do czasu pojawiał się ironiczny uśmiech. Zupełnie inaczej wyglądała jednak mimika kobiety, która prowadziła z nią wywiad. Youtuberka, choć ani trochę nie wyglądała na przeciwniczkę aborcji (wręcz przeciwnie), chyba nie spodziewała się, że można z taką łatwością opowiadać o tym, co dzieje się z matką i owym "zlepkiem komórek" po zażyciu tabletki aborcyjnej. Gdy zatem spytała goszczącą u niej kobietę (obecnie aktywną działaczkę) o to, co znalazła na skrwawionej chusteczce, a ta w cyniczny sposób odparła: "Powiedziałabym, że kawałek wątróbki, ale nie jestem pewna, bo nie jem mięsa", na twarzy kobiety zadającej pytanie pojawiło się zmieszanie. Dlaczego o tym piszę? Bo przykład ten (tak, wiem, że jest brutalny, ale jednak funkcjonuje on w sieci jako "edukacyjny", "wspierający" i "uświadamiający") stał się dla mnie jaskrawą ilustracją tego, w jak wielkim zakłamaniu i braku konsekwencji żyjemy.
W internetowym poradniku dla rodziców po stracie przeczytałem: "Nie daj sobie wmówić, że to nie było jeszcze dziecko (a na przykład »jedynie« płód) i że jesteś dziwna albo dziwny, bo chcesz je pochować". Ten i wiele innych artykułów (można je znaleźć w sieci) ukazują - krok po kroku - bolesny proces starania się o wydanie ciała utraconego dziecka, przeprowadzania badań genetycznych, określania płci, organizowania pogrzebu (tak, istnieje taka możliwość) i przeżywania żałoby. W przypadku zwolenników aborcji mamy natomiast jedynie zachęty do "usunięcia problemu" i bajdurzenie o wolności kobiet (tak jakby tylko ich dotyczyła aborcja). Nikt jednak nie piśnie choćby słowa o odbieraniu życia niewinnej osobie i skutkach aborcji, wyrzutach sumienia, które często zostają w rodzicach na lata (wiem o tym bezpośrednio od osób zaangażowanych w Winnicę Racheli, o której można przeczytać tutaj. Moje rozmówczynie od lat towarzyszą kobietom i mężczyznom po dramatycznej w skutkach decyzji aborcyjnej).
Zróbmy jednak krok dalej i wyobraźmy sobie, że nasi znajomi albo krewni, którzy bardzo długo starali się o dziecko, w końcu zaszli w ciążę i dzielą się z nami tą wiadomością. Czy w piątym, dwunastym, czterdziestym tygodniu ciąży powiedzieliby: "Właśnie urządzamy pokój dla płodu", "Naszemu zlepkowi komórek damy na imię Ania", "Poczułam, że płód się poruszył"? Nie. Język i zdrowe, ludzkie podejście nakazują te medyczne terminy zastąpić słowem "dziecko". Chyba, że tworzymy nowy język i nową rzeczywistość.
Ale to nie koniec festiwalu językowych paradoksów. Jak się bowiem okazuje, dotyczą one również dziennikarzy i redakcji, tak ochoczo walczących o prawo do aborcji. Te same środowiska, które w kontekście aborcji nigdy nie użyłyby słowa "człowiek", gdy piszą o rodzicach po stracie (choćby w kontekście Dnia Dziecka Utraconego), chętnie używają takich określeń jak "dzieci" czy "maluchy". Tylko wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby użyli tych słów w odniesieniu do dziecka uśmierconego w klinice aborcyjnej lub na skutek zażycia tabletki poronnej. Z tej perspektywy znacznie łatwiej powiedzieć "płód", "embrion" albo "kawałek wątróbki".
Nie zamierzam nikogo przekonywać, że życie ludzkie zaczyna się w chwili poczęcia, bo nauka robi to za mnie (można przeczytać o tym choćby w tym wywiadzie). Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że tak łatwo naginamy rzeczywistość w zależności od naszych upodobań.
Temat matek i ojców po stracie dziecka ostatnio staje się coraz bardziej widoczny w mediach i społeczeństwie. I bardzo dobrze, bo zapomniani i często stygmatyzowani "aniołkowi rodzice" w pełni na to zasługują. Ale być może ich przykład da również do myślenia nam, społeczeństwu, że nie możemy bez żadnych konsekwencji i w zależności od naszego "widzimisię" nadużywać języka. Inaczej będziemy zaklinać rzeczywistość i oszukiwać samych siebie.
Skomentuj artykuł