Czego uczy nas profanacja krzyża w Bogatyni? To bolesne wydarzenie ma dwa wymiary
W czasie tegorocznego Triduum Paschalnego, w kościele kapucynów przy Loretańskiej w Krakowie, pod "ciemnicą", znajdowały się takie słowa świętego Augustyna: "Miłość własna posunięta aż do pogardy Boga. Miłość Boga, posunięta aż do pogardzenia sobą". Tą pierwszą miłość każdy z nas zna aż za dobrze. Druga Miłość dokonała się na krzyżu Chrystusa - tym samym, który nosimy na szyi, który wisi w naszym mieszkaniu i który został sprofanowany w Bogatyni. Czy to smutne wydarzenie może nas czegoś nauczyć?
Wspomniana profanacja dokonała się w nocy z 3 na 4 kwietnia w parafii św. Maksymiliana Marii Kolbego w Bogatyni. Sprawca z premedytacją (bo inaczej byłoby to niemożliwe) przepiłował dolną belkę kilkumetrowego krzyża, który przewrócił się na trawnik. Jakby tego było mało, wydarzyło się to kilka dni po wielkopiątkowej liturgii, w czasie której, w każdym polskim kościele, prezbiter podnosił krzyż i śpiewał: "Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata".
Profanacja z Bogatyni ma przynajmniej dwa wymiary. Pierwszy z nich to samo zniszczenie krzyża - najważniejszego symbolu wszystkich chrześcijan, bez względu na denominację. Katolicy, protestanci, prawosławni - dla nas wszystkich dwie skrzyżowane belki to coś znacznie więcej, niż kulturowy symbol, który można powiesić w uchu lub na nadgarstku i - gdy już nam się znudzi - schować do zakurzonej szuflady. Krzyż Chrystusa to odwieczna, wpisana w dzieje ludzkości tajemnica. To drzewo, które - zanim jeszcze zostało ścięte i zamienione na rzymskie narzędzie tortur - było święte. Gdyby ktoś z nas jakimś cudem znalazł się w jego pobliżu, gdy jeszcze rosło wśród innych drzew i wiedział, co się z nim stanie, nie mógłby przejść obok niego obojętnie.
Krzyż Jezusa jest tak bardzo wpisany w naszą historię, że już w Księdze Liczb (opisuje ona wydarzenia rozgrywające się 13 wieków przed Chrystusem!), znajduje się zapowiedź tego, co działo się w Jerozolimie, około 30. roku. "Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: «Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu»". Pięknie wyraża to scena z serialu "The Chosen", w której widzimy Mojżesza spełniającego zalecenie Jahwe. Gdy do namiotu przewódcy Izraelitów wchodzi Jozue i pełen goryczy tłumaczy mu bezsensowność jego działania - podczas gdy na zewnątrz ludzie padają jak muchy, Mojżesz zajęty jest przygotowywaniem węża - w tle znajdują się nierzucające się w oczy, dwie skrzyżowane belki. Dlaczego akurat krzyż? Świat nigdy nie rozumiał i nie zrozumie tego, jak narzędzie tortur (a później grób) mógł stać się drogą do życia. A jednak Izajasz (700. rok przed Chrystusem!) nie miał wątpliwości: "W Jego ranach jest nasze zdrowie" (Iz 53,5). Podobnie jak Izraelici, którzy spojrzeli na miedzianego węża, odzyskiwali zdrowie, tak my - wpatrzeni w Chrystusa - znajdujemy ocalenie.
Drugi wymiar profanacji z Bogatyni jest dużo bardziej przyziemny i dotyczy tego, jak zareagowaliśmy na to bolesne wydarzenie. Nieznany sprawca tuż po Triduum Paschalnym i Wielkanocy (najważniejszym święcie chrześcijan) z premedytacją niszczy krzyż. Czy chociaż jeden publicysta odniósł się do tego? Czy ktoś napisał: "Stało się coś smutnego, niepokojącego"? Przyznam, że poza informacjami prasowymi, komentarzem księży z parafii, w której dokonała się profanacja oraz refleksją ks. Krzysztofa Hawro opublikowaną na łamach "Niedzieli", nikt nie pisnął o tym ani słowa. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, co by się stało, gdyby podobna profanacja wydarzyła się w kontekście niechrześcijańskim? Prawdopodobnie przez kilka dni nie cichłyby głosy pogardy dla tego, który jej dokonał. Pisaliby o tym również chrześcijanie, katolicy.
Profanowanie chrześcijaństwa jest czymś tak powszednim, że po prostu przyzwyczailiśmy się do niego. Nasza wiara stała się z kolei sprawą na tyle osobistą i indywidualną, że każda próba publicznego przyznania się do niej, stanięcia w jej obronie, ma więcej wspólnego z ekshibicjonizmem niż świadectwem. Być może ma to związek z kryzysem, przez który przechodzi Kościół, być może z tego powodu wiele osób po prostu wstydzi się przyznać do tego, że jest w Kościele. Kryzys rzeczywiście jest, a wielu duchownych dało nam ostatnio powody do zgorszenia. Ale nie znaczy to, że mamy być wyłącznie krytyczni wobec Kościoła i z milczącą aprobatą przyjmować informacje o profanacji tak ważnego symbolu, jakim jest krzyż Chrystusa.
Niestety chrześcijaństwo nam spowszedniało. Szkoda, bo gdybyśmy spojrzeli na Ewangelię bez uprzedzeń i rutyny, jakby na nowo (sam mam z tym niemały problem), odkrylibyśmy najpiękniejszą na świecie historię - kompletną, spójną i niosącą nadzieję całej ludzkości. Bo jak inaczej opisać Boga, który całkowicie poświęca się za nas, gdy my nie jesteśmy w stanie się zmienić?
W czasie tegorocznego Triduum Paschalnego, w kościele kapucynów przy Loretańskiej w Krakowie, pod "ciemnicą", znajdowały się takie słowa świętego Augustyna: "Miłość własna posunięta aż do pogardy Boga. Miłość Boga, posunięta aż do pogardzenia sobą". Trudno o bardziej aktualny komentarz. Tą pierwszą miłość każdy z nas zna aż za dobrze. Druga Miłość dokonała się na krzyżu Chrystusa - tym samym, który nosimy na szyi, który wisi w naszym mieszkaniu i który został sprofanowany w Bogatyni. Pamiętajmy o tym, gdy przy najbliższej okazji zobaczymy dwie skrzyżowane belki.
Podobno Pan Bóg może z każdego zła wyprowadzić dobro i chociaż Wielki Piątek już dawno się skończył, mam wrażenie, że sprawca profanacji z Bogatyni niechcący "przedłużył" refleksję nad krzyżem Chrystusa. Może właśnie tego potrzebowaliśmy? Ja na pewno.
Skomentuj artykuł