Statystyki odejść. Liczby, których oficjalnie nie ma
Oficjalnie ich nie ma. Nikt tych liczb nie podaje, myślę, że chyba trochę jak w wojsku, żeby nie psuć morale. Czemu? Bo inni, jak zobaczą, też będą chcieli odejść? Nie wiem. Wydaje mi się, że to niezbyt trafna motywacja do tego, by zamilczać temat.
A jednak temat jest zamilczany.
Na poszlaki natrafiam zazwyczaj przypadkiem: ot, chcę robić reportaż o ciekawych rekolekcjach i słyszę, że z księdzem, który miał w ich organizowaniu spore doświadczenie, raczej trudno będzie porozmawiać. Może choruje? Nie. Odszedł, znikł, zmienił numer, nikt nawet nie wie za bardzo, gdzie by go teraz szukać. Albo szukam na liście księży jakiegoś nazwiska i pamięć wzrokowa daje znać, że wcześniej po sąsiedzku było inne. Chwila riserczu – tak, ktoś się tu odmeldował ze swojego kapłaństwa, ale nie umarł. Po prostu znikł.
Czy nie można się o tych odejściach po prostu dowiedzieć ze stron diecezji? Byłoby prosto, ale nie, takie zjawisko jak opisanie nazwiska wyświęconego człowieka jako „były” na liście księży pracujących w diecezji nie występuje. Niby logiczne, bo pracował i nie pracuje, więc czemu ma być na aktualnej liście kościelnych kadr. Z drugiej strony tej diecezji oddał kawałek życia, często spory: czy na taką informację nie zasługują ci, którzy tworzyli z nim wspólnotę? Czy dobro, które się dzięki niemu wydarzyło, nie zasługuje choćby na takie uznanie?
Oczywiście od razu pojawia się pytanie – a co, jeśli się nie wydarzyło? Jeśli po prostu schrzanił sprawę, zmarnował powołanie, nagrzeszył i poszedł w świat? To trudna kwestia. Nie wiem, co jest lepsze: nie wiedzieć, że ksiądz odszedł, czy wiedzieć, ale się tym zgorszyć. Nie każda prawda służy, ale też nie wszystko musi być przecież ujawnione: a uczciwa i lapidarna informacja o tym, że oto ksiądz jest już byłym księdzem, nie powinna zgorszyć nikogo. Choć czasem gorszy, właśnie wtedy, gdy się pojawia w formie plotki, tej, co to jej już wyrosły dodatkowe nogi, zęby, ogony i rogi. I podejrzewa się, przypuszcza, domyśla, ale nikt nie powie wprost: odszedł z kobietą. Odszedł, bo się wypalił, a nikt nie umiał pomóc rozpalić ostatniego żarzącego się w nim węgielka łaski kapłaństwa.
Już za chwilę cała Polska będzie się gorączkowała liczbą nowo przyjętych do seminariów duchownych kandydatów. Nawet nie dlatego, że wszystkich to tak fascynuje – po prostu temat nakręcą jak co roku wszystkie media, zwłaszcza te dalekie od katolickich. Póki co nowych powołanych jest około stu siedemdziesięciu. Nasuwa się więc proste pytanie: czy mamy jeszcze w stanie kapłańskim zastępowalność pokoleń? I czy ktoś w ogóle odważy się kiedyś o tym oficjalnie powiedzieć, czy będą o tym tylko czasami pisać co odważniejsi i lepiej poinformowani księża w swoich społecznościówkach?
Bo jak się inaczej dowiedzieć, nie będąc zatrudnionym w kurii, ilu księży w ciągu roku porzuciło sutanny? Można co prawda mieć tabelkę, a w niej dane aktualizowane co roku, ale to praca bardzo mozolna i nie dla wszystkich. Czy kościelna hierarchia prowadzi jakieś wewnętrzne statystyki – nie wiem. I nie wiadomo, jak się dowiedzieć, bo pytanie o odejścia skutkuje milczeniem, mniej lub bardziej zakłopotanym. To tajemnica: to tajne dane, do których świeccy nie mają dostępu. To teczka z czerwoną pieczątką „ściśle tajne”. Tylko dlaczego?
Może przyjrzenie się tym przypadkom także przez nas, ludzi niewyświęconych, pomogłoby znaleźć przyczyny odejść, zanim dla niektórych będzie za późno? Może przyniosłaby też kilka gorzkich wniosków i prawdę, z którą musieliby się zmierzyć odpowiedzialni za księży, ich stan ducha i ich formację – ale czy nie warto by było spróbować, by te statystyki zmniejszyć? Nie dlatego, że mamy za mało księży i żadnemu nie wolno odejść. Dlatego, że każdy z nich to człowiek, który na jakimś etapie drogi potrzebuje wsparcia, by wytrwać, a gdy go zabraknie, traci poczucie sensu i ludzkim i chrześcijańskim zadaniem jest pomóc mu to poczucie sensu odnaleźć.
Może ta wiedza, obecnie tajna i przemilczana, dałaby też do myślenia tym, którym się wydaje, że księża biorą się sami z siebie i niczego nie są im winni ci, którzy korzystają z ich wsparcia, służby, łaski udzielanych przez nich sakramentów? A gdyby tak co roku, obok informacji, ilu księży zostało wyświęconych, mówić też, ilu zmarło i odeszło? Zaraz usłyszę ripostę, że to by dodatkowo zniechęciło rozeznających powołanie i znowu nie będę wiedziała, czy to na poważnie, czy na odczepnego...
Bo te dwie sprawy przecież się wiążą: powołania i odejścia. Niektórzy od razu powiedzą, że sprawa powołań to jest tajemnica i że największą część roboty wykonuje tu Duch Święty. Z Jego inspiracji mężczyźni wstępują w kapłańskie szeregi i z Jego inspiracji odnajdują w nich swoją własną ścieżkę na chwałę Pana. I słuszne są stwierdzenia, które czasem słychać, żeby temat po prostu zostawić Panu Bogu i nie liczyć gorączkowo co roku sztuk tego pasterskiego stada, nie ekscytować się tymi, co zmienili zdanie, bo dopadł ich taki czy inny grzech. Z drugiej strony my, ludzie, tak często psujemy Bogu robotę, że ten czynnik według mnie też się liczy w statystykach i może warto by było wreszcie to uwzględnić i nie psuć tego, co wcale nie musiałoby zostać zepsute. Skoro Bóg lubi i chce posługiwać się ludźmi, niechże ci ludzie nie zwalają na Niego odpowiedzialności w sytuacjach, w których czują się bezsilni, bo zawalili i przez nich zmarnowało się dobro, łaska, powołanie. Ale by to zauważyć, trzeba przyznać, że część odpowiedzialności jest po ich stronie – a w tym pomaga zwykła prawda o tym, jak jest, i mówienie o niej wprost, bez lęku, że "co będzie, jak się wyda". Bo może wtedy coś się naprawdę zacznie zmieniać. A tego naszemu Kościołowi bardzo już potrzeba.
Skomentuj artykuł