Świąteczna hiperwentylacja
Myślę, że to nie tylko mój problem, ale części ludzi Kościoła. "Napinamy" się na okres świąt, ale potem (odwrotnie niż u Hitchcocka) napięcie już tylko spada.
Paląca się Notre-Dame była już wszystkim: znakiem ostrzegawczym od Boga, nauczką dla Francji, symbolem Wielkiego Tygodnia, ogniem, który wypala Kościół. W ciągu ostatnich kilku dni takich interpretacji przeczytałem kilkanaście. "W palącym się dachu przecież musiał być jakiś znak, który trzeba zinterpretować" - czytałem między wierszami.
Nie neguję tego, nie wiem, jak Bóg chce dotrzeć do swojego Kościoła. Wiem jednak, że Zmartwychwstanie Jezusa jest największym znakiem, jaki został dany Kościołowi, a wszystkie inne lepiej czytać w świetle tego jednego. Nie trzeba go interpretować, jest prosty: ten, który umarł, żyje i śmierć nie ma nad nim już żadnej władzy. Od kilku dni poważnie się zastanawiam, czy w słusznym (bo należącym do natury chrześcijaństwa) poszukiwaniu znaków od Boga, ten najważniejszy nam nie spowszedniał?
Dzisiaj jest poniedziałek, za drzwiami wczorajszego dnia zostawiliśmy uroczystą liturgię, która zwiastowała światu dobrą nowinę o Zmartwychwstaniu, będziemy polewać się wodą i odpoczywać, dojadać sałatkę jarzynową i sernik. Za kilka tygodni ostatnim śladem trwającego okresu Wielkiej Nocy będą liturgiczne czytania koncentrujące się wokół Zmartwychwstałego, który pokazuje się kolejnym uczniom.
Pytam sam siebie, co ze mną robi to Zmartwychwstanie i dlaczego nie porywa mnie (tak samo jak pierwszych uczniów) spotykanie Go żywego w czasie każdej Mszy świętej? Będę się cieszył ze Zmartwychwstania przez okres świąt, ale z każdą kolejną niedzielą radość wyparuje w świetle coraz gorętszych dni. Czy jestem skazany na powtarzanie rok po roku tego samego procesu?
Myślę, że to nie tylko mój problem, ale części ludzi Kościoła. "Napinamy" się na okres świąt, ale potem (odwrotnie niż u Hitchcocka) napięcie już tylko spada.
Jak to zmienić? Co zrobić, żeby nie świętować tylko przez dwa, trzy dni? Klucze są trzy: modlitwa, wdzięczność, pokora.
Chciałbym po świętach modlić się częściej. Tak, żeby dniem wzmożonej aktywności modlitewnej nie były tylko Boże Narodzenie, Wielkanoc, czy każda niedziela, ale również zwyczajny dzień roku. Wtedy "ciśnienie" na sacrum rozłoży się w czasie i po świątecznej hiperwentylacji nie będę miał bezdechów okresu zwykłego. Może wtedy zrozumiem, że po Zmartwychwstaniu On jest przy mnie codziennie i na ołtarzu w każdej Mszy świętej.
Z wdzięcznością jest tak, że pojawia się wówczas, kiedy czegoś zabraknie. A gdyby trochę zamieszać i podziękować za to, co dzisiaj mam? Za drzewa i zwierzęta, za stworzony świat, całą ludzką życzliwość, która leci do nas zawsze, nawet, kiedy świadomie lub nie mamy ją w nosie? Za jedzenie, spokój, dach nad głową? Czy to nie byłby dobry powód do codziennego świętowania i dziękowania? Po co święta dwa razy do roku, skoro codziennie można wyprawiać je z innego powodu?
Po trzecie pokora, czyli nie codzienne "samobiczowanko", ale powiedzenie prawdy o sobie samym, odnalezienie własnego miejsca w pokręconym świecie. Nie każdy na święta musi przeżywać to samo i ekscytować się każdą godziną wyjątkowego czasu. W tym roku dam sobie prawo do tego, żeby bardziej przemawiał do mnie On, a nie moje oczekiwania czy wizje tego, co ma się wydarzyć. Będę go szukał zawsze, nie tylko "od święta".
Michał Lewandowski - dziennikarz DEON.pl, publicysta, teolog, koordynuje projekt "Wspólny Dom" poświęcony ekologii chrześcijańskiej
Skomentuj artykuł