Ukryci w rękach Pana, czyli chrześcijańska anty-teodycea

Ukryci w rękach Pana, czyli chrześcijańska anty-teodycea
Fot. Oleksandr Kulikov/PAP/PCPM

Wojna na Ukrainie, obrazy jakie przynoszą nam media, stawiają przed nami na nowo najważniejsze pytania religijne i metafizyczne.

Ta wojna - toczona także w przestrzeni informacyjnej - zamyka się dla mnie w kilku obrazach. Pierwszym z nich są zdjęcia ze szpitala, gdzie rodzice przywieźli ranione w czasie nalotu półtoraroczne dziecko. Ono umiera. Rozpacz rodziców, żal i gorycz lekarzy, którym nie udało się pomóc, matka tuląca zwłoki martwego dziecka. To obraz pierwszy. Drugi to zdjęcie dziewczynki, może w wieku mojej najmłodszej córeczki, którą odkopano już martwą spod gruzów zbombardowanego domu. Wygląda jakby spala, ale żaden sen - po tej stronie - już jej się nie przyśni. I wreszcie zdjęcie trzecie. Symboliczne. Ze zbombardowanego szpitala wynoszona jest na noszach ciężko ranna kobieta w zaawansowanej ciąży. Przerażona, zakrwawiona. Kilka dni później media informuje, że i ona i jej dziecko nie żyją.

W takiej sytuacji, może szczególnie w takiej sytuacji, staje przed oczami akt oskarżenia Boga, jakie wiele dziesięcioleci temu w „Braciach Karamazow” ustami Iwana Karamazowa sformułował Fiodor Dostojewski. Obraz tureckich żołnierzy bawiących się z dzieckiem na rękach matki, by potem zastrzelić je. „Chłopiec zaśmiewa się radośnie, wyciąga rączki do pistoletu, aż tu nagle artysta pociąga za spust i rozwala dziecku główkę…” - to tylko opis jednej z historii, którą Iwan stawia przed Aloszą, by udowodnić mu, że Boga nie ma, a może raczej, że Bóg jest w istocie okrutny. Było ich więcej, ale nie będę ich tutaj więcej cytował, bo historii, które pozwalają zadać podobne pytanie mamy obecnie więcej. Zbrodnie na ludności cywilnej, zabijanie kobiet i dzieci, jest - jakby tego było mało - usprawiedliwiane religijnie, wyjaśniane są koniecznością obrony prawosławia, wartości rodzinnych itd. I coraz częściej - ja także - słyszę od przyjaciół, znajomych, a czasem czytelników pytanie: dlaczego Bóg na to pozwala.

Znam odpowiedzi klastycznej teologii, naczytałem się na ten temat wiele, pamiętam leibniziańską teodyceę, a także jej potoczny wyraz, który - zajmuje się nawet nie tym, że żyjemy w „najlepszym ze światów” - ale większy nacisk kładzie na fakt, że kiedyś poznamy sens całej tej historii, zrozumiemy, po co cierpienie, jaki miało ono znaczenie. Znam je, ale mnie one nie przekonują. Nie widzę głębszego sensu w tym, że Putin bombarduje wioski, że zabija dzieci i kobiety, czy nawet w tym, że ośmioletni syn moich przyjaciół umiera na raka. Wielkie narracje filozoficzne, która mają mnie przekonać, że wielki sens historii (nawet jeśli ma to być historia zbawienia) ma usprawiedliwiać czy wyjaśniać absurd cierpienia - zdecydowanie mi nie wystarczają. Są spójne, racjonalne, ale czynią z Boga kogoś obcego, dalekiego, skupionego na procesach historycznych, a nie na ojcowskiej miłości i troski do swoich dzieci.

Może dlatego o wiele bliższa mi jest inna odpowiedź, a może tylko intuicja zawarta w „Nocy” Eliego Wiesela. Zacytuję ten fragment w całości, bo dopiero w tej wersji ukazuje on cały dramatyzm intuicji żydowskiego pisarza.

 

„ …kiedyś po powrocie z pracy zastaliśmy na placu apelowym trzy szubienice. Wyglądały jak trzy czarne ptaszyska. Apel. Wokół placu esesmani z wycelowanymi w naszą stronę lufami karabinów maszynowych: tradycyjny ceremoniał. Pośrodku trzech zakutych w łańcuchy skazańców, a wśród nich mały pipel, anioł o smutnych oczach.

Esesmani wydawali się bardziej zdenerwowani i niespokojni niż zwykle. To nie takie proste powiesić małego chłopca na oczach tysięcy widzów. Komendant obozu odczytał wyrok. Wszyscy patrzyli na dziecko. Chłopiec był trupio blady, zagryzał wargi, ale wydawał się niemal spokojny. Skrywał go cień szubienicy.

Tym razem Lagerkapo nie zgodził się pełnić roli kata. Zastąpiło go trzech esesmanów.

Trzech skazańców weszło na krzesła. Na trzech szyjach zacisnęły się w tej samej chwili pętle.

– Niech żyje wolność! – wykrzyknęło dwóch dorosłych. Mały milczał.
– Gdzie jest Bóg, gdzie On jest? – zapytał ktoś za mną. Na znak komendanta przewróciły się trzy krzesła.

W obozie zapanowała martwa cisza. Na horyzoncie zachodziło słońce.

– Czapki zdjąć! – wrzasnął komendant obozu chrapliwym głosem. A myśmy płakali.

– Czapki włóż!

Potem zaczął się przemarsz przed szubienicami. Dwóch dorosłych już nie żyło. Zwisały im z ust opuchnięte, zsiniałe języki. Ale trzeci sznur wciąż się kołysał: chłopiec był tak lekki, że ciągle jeszcze żył...

Ponad pół godziny walczył ze śmiercią, konając na naszych oczach. A my jak zwykle musieliśmy patrzeć mu prosto w twarz. Kiedy przechodziłem przed nim, wciąż żył. Miał jeszcze różowy język i przytomne oczy.

Usłyszałem za sobą ten sam męski głos, który raz jeszcze zapytał: – Gdzie jest Bóg, gdzie On jest?
Na co jakiś głos we mnie odpowiedział:
– Jak to – gdzie? Tu, wisi na szubienicy…”

 

Pierwsza reakcja na ten fragment nie jest, jak sądzę, słuszna. Wiesel - co sam przyznawał w latach 90. - wcale nie ogłasza tym fragmentem „śmierci Boga”, a raczej przyłącza się do wielkiego oskarżenia Iwana Karamazowa wobec Boga. Z perspektywy chrześcijańskiej (sam chrześcijaninem nie był) uchwytuje jednak najważniejszą i jedyną odpowiedź, jaka jest możliwa na pytanie o to, gdzie jest Bóg w nieogarnianym cierpieniu ludzi. Bóg umiera w cierpiących, jest obok nich, jest bezsilny wobec wolności jaką nam dał, ale pełen miłości, zawsze blisko. Jedyną odpowiedzią na pytania, jakie zadajemy teraz, jest miłość.

Ten obraz proponuje nam wizję Boga bezsilnego, słabego, towarzyszącego, ukrzyżowanego wreszcie. Niewiele ma on wspólnego z wizją greckich bóstw, które karzą za zbrodnie, czy nawet marzeń o Bogu uderzającym wrogów, jaką znaleźć można w myśleniu współczesnych Jezusowi Żydów (w tym Piotra, który strofuje Mistrza, gdy ten mówi o czekającej Go męce). Innego jednak, jak się zdaje, nie ma. Po tej stronie obecność Boga objawia się w towarzyszeniu, byciu razem, wchodzeniu w cierpienie, a nie w zwycięstwach, doczesnych karach czy pomszczeniu cierpienia. Można powiedzieć, że taki Bóg nie jest nam potrzebny, ale przecież bez Niego, bez Jego obecności, światła, solidarności świat wcale nie byłby lepszy. Jeśli On istnieje jest nadzieja na sprawiedliwość i na miłosierdzie, jest nadzieja na życie dla tych, którzy zginęli, zamordowani, skrzywdzeni. Jeśli Jego nie ma, to nie ma też już żadnej nadziei. Nie tylko na życie dla nich, ale nawet na sprawiedliwość dla agresorów. Historia uczy nas, że ci, którzy zwyciężają, nie odpowiadają za swoje zbrodnie, przynajmniej nie w wymiarze doczesnym. Jedyna sprawiedliwość, ale i jedyna nadzieja pozostaje w Bogu.

To może niewiele, to może jest słabo zakorzeniona w metafizyce wiara, ale innej w tej chwili nie ma. Jedyna nasza nadzieja (właśnie nadzieja i wiara, a nie filozoficzna pewność), że wciąż znajdujemy się w rękach Boga, i że On jest obok nas. W tym, co nas dotyka, niszczy, pozbawia nadziei.

Doktor filozofii, pisarz, publicysta RMF FM i felietonista Plusa Minusa i Deonu, autor podkastu "Tak myślę". Prywatnie mąż i ojciec.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Tomasz P. Terlikowski

Mistyczka ze szczecińskiego bloku 

Gdy Alicja Lenczewska zapisywała swoje dzienniki – Świadectwo i Słowo pouczenia – nie wiedziała, co się z nimi stanie. Dziś pomagają tysiącom ludzi w odnalezieniu drogi do swojego wnętrza i...

Skomentuj artykuł

Ukryci w rękach Pana, czyli chrześcijańska anty-teodycea
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.