Wykrzyczeć Bogu żal
W życiu człowieka pojawiają się niekiedy sytuacje graniczne. Takie, które są zderzeniem z bólem, bezradnością. Nieuleczalna choroba bliskich, utrata pracy, porzucenie, zdrada najbliższego przyjaciela… Czymkolwiek by to nie było, wcześniej czy później spotka każdego z nas.
Usłyszałam ostatnio w kościele zdanie, które było dla mnie jak balsam na serce. Ksiądz powołując się na fragmenty Ewangelii mówił o tym, że bogactwo i zdrowie nie są nagrodą za dobre życie, a ich brak karą. Gdy opowiadałam o tym później mężowi, usłyszała to również inna osoba, która się oburzyła: ale jak to nie kara? No to co?!
Uśmiechnęłam się tylko, bo ta kobieta często pyta mnie o to czym zasłużyła sobie na niepełnosprawność. No niczym… Jednak nie jestem w stanie przekonać jej serca argumentami, które mają szansę dotrzeć jedynie do głowy.
Kochającego Boga trzeba doświadczyć, by Mu uwierzyć, że chce mojego szczęścia…
Pamiętam pewną rozmowę sprzed trzech lat. Byłam wtedy na rekolekcjach ignacjańskich i opowiadałam osobie towarzyszącej o żałobie po moim teściu. O tym, jak bardzo jego choroba i odejście zachwiały moją wiarą i obrazem dobrego Boga. Mój towarzysz zachęcał mnie do tego, bym opowiadała o tym Jezusowi na modlitwie. Mówił, żeby swój ból wykrzyczeć, wypowiedzieć głośno. Nie ubierać śmierci w uśmiech, ale powiedzieć co czuję naprawdę. Wykrzyczeć Bogu swój żal i pozwolić teściowi odejść.
Pamiętam ból, smak łez, ale też pokój serca, który zawitał tak niespodziewanie jak słońce po pochmurnym dniu.
Wiele razy mój świat zaczynał się walić, szczególnie na polu walki o zdrowie najbliższych. Dziś jednak nie wyobrażam sobie by fałszywie uśmiechać się do Boga. Wylewam przed Nim swój żal, dopuszczam uczucia do siebie i pokazuję Jezusowi, że boli o tu i jeszcze tam…
Przeglądając ostatnio podręcznik do religii mojego 8 letniego syna, trafiłam na kilka zdań i obrazków, które były dla mnie sporym polem do refleksji. Dzieci na modlitwie zawsze siedzą wyprostowane, wpatrzone w obrazek, spokojne, ciche, pokorne, ułożone pod linijkę. Sielankowy, bardzo infantylny obraz rzeczywistości… Czy chcę by tak modliło się moje dziecko? Nie…
Wierzę, że Jezus nie tylko umarł za mnie na krzyżu, ale też w to, że zmartwychwstał. To znaczy, że On żyje. Idąc dalej – mogę Mu opowiadać o swoim życiu, problemach i uczuciach. Nie muszę obawiać się za to kary. Kto karze dziecko za to, że ono płacze? Tylko ktoś, kto nie radzi sobie sam ze sobą. Nie taki jest mój Bóg…
Prawdziwe życie to ciągła sinusoida… I taka też jest świadomie przeżywana wiara. To relacja, w której w jakiś sposób odkrywamy siebie i Drugiego cały czas na nowo. Z wrażliwością, odnosząc się do tego co akurat dziś mi się przytrafia…
Mogę modlić się żalem, bólem, złością. Kiedy jest w życiu lżej – tym, co daje mi radość. Mogę być sobą, nie jak z wyretuszowanego obrazka. To boli, bo każda rana czasem krwawi. Prawda jest jednak taka, że rany, które się zakrywa zaczynają gnić. Tylko te wystawione na zewnątrz, mają szansę się zagoić…
Biorę więc przykład z Jezusa, który na krzyżu powiedział „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. On znał Ojca, wiedział, że jest dobry. Mimo to powiedział właśnie takie słowa… Czy mogę znaleźć lepszy wzór i kierunek modlitwy, wtedy gdy i mój świat się kończy?
Skomentuj artykuł