Źródła genderyzmu w chrześcijaństwie?
Wygląda na to, że jesteśmy skazani na gender i genderyzm. Zdaje się, że ten drugi termin zaczyna, dzięki świątecznemu listowi naszych biskupów, robić karierę.
Chciałbym jednak na chwilę wrócić do pewnej tezy, postawionej przy okazji pisania listu polskich feministek do papieża Franciszka. Nie chodzi mi wcale o błąd rzeczowy (tzn. przypisanie Jezusowi słów Pawła z Tarsu), nie chodzi mi także o błąd ortograficzny (zamiast evangelii gaudium mamy evangeli gaudium). Pomijam także błędy interpunkcyjne tego dokumentu. W tej warstwie językowej mamy do czynienia z czymś, co obrazuje kondycję polskiej inteligencji - odwrót od czytania, krytycznego czytania. Niechlujstwo myśli. Pomijam to jednak. Zafrapowała mnie natomiast teza autorek, które źródeł genderyzmu szukają w chrześcijaństwie. Co począć z taką deklaracją? Czy ona jest (może być) zasadna?
Jedna ze sztandarowych postaci ruchu feministycznego, Shulamith Firestone, w 1970 roku pisała: "Tak jak wyeliminowanie klas ekonomicznych wymaga rewolucji proletariatu i przejęcia środków produkcji na drodze przejściowej dyktatury, tak wyeliminowanie klas płciowych wymaga rewolucji klasy uciśnionej (kobiet) i objęcia przez nie władzy nad środkami reprodukcji; nie tylko pełne przywrócenie kobietom możliwości dysponowania własnym ciałem, lecz także sprawowania przez nie kontroli (przejściowej) nad całą sferą ludzkiej płodności…". Prawda, że brzmi sympatycznie! Czytając ten manifest odnosi się wrażenie, że największą bolączką kobiet (przynajmniej niektórych) jest związek, jaki zachodzi między kobiecością a rodzeniem dzieci, prokreacją (albo jak chcą feministki: reprodukcją). Związek tak mocno osadzony w biologii, że wydaje się determinować wartość i znaczenie kobiety. Kiedy rozpoczęło się przetwarzanie tej perspektywy widzenia kobiety? Z chwilą wprowadzenia pigułki antykoncepcyjnej? Prezerwatywy? Czy też powszechnego wprowadzenia aborcji (pod wszelkimi postaciami)? Nie.
Punkt wyjścia tego procesu (piszę to z całą odpowiedzialnością) znajduje się w praktyce pierwotnego Kościoła, który wysoko cenił dziewictwo (wbrew tradycji judaistycznej, z której chrześcijaństwo przecież się wywodzi). Propagowanie dziewictwa (a później celibatu) sprawia, że wartości kobiety (i mężczyzny) przestaje się upatrywać li tylko w zdolności prokreacji. W takim znaczeniu być może trzeba przyznać rację tym, którzy twierdzą, że źródeł emancypacji kobiety należy szukać w chrześcijaństwie.
Oczywiście, współczesne feministki zapominają dodać, że ta perspektywa chrześcijańska została zsekularyzowana. Kobiety, które wybierały (i wybierają) dziewictwo Kościele czynią to ze względu na Królestwo Boże. Kategoria, która przekracza i relatywizuje nasz porządek doczesny.
Współczesny ruch feministyczny natomiast tę wolność kobiety postuluje nie w imię Królestwa Bożego, ale ze względu na się. Podobny proces daje się zaobserwować w dziedzinie rozwoju techniki. Ten progres był możliwy dzięki gigantycznemu wysiłkowi chrześcijaństwa. To przecież chrześcijaństwo odczarowało wszechświat. A skoro odczarowało (czyli deklarowało, że świat stworzony nie jest boski) to umożliwiło manipulowanie nim. W całym wszechświecie pozostał jedynie mały element, którego manipulacji poddać nie chciano - człowieka. Gdyż był i jest on ikoną, obrazem Boga. Ale z chwilą kiedy usunięto Boga - nikt już nie chroni człowieka.
Z chwilą usunięcia Królestwa Bożego (albo inaczej: przesunięcia Królestwa Bożego do wnętrza historii - co było przecież zamysłem Marksa, Lenina i Hitlera) co będzie strzegło kobietę?
Skomentuj artykuł