Zło też jest w Kościele

Zło też jest w Kościele
(fot. Stefan Kunze / Unsplash)

„Tu, na parafii, są sami święci, nie ma zła w Kościele. Źli są ci, co do kościoła nie chodzą” – powiedział mi ostatnio kolega. Nie o swojej wspólnocie, ale o kłamstwie, którym żyje Kościół w Polsce i które go niszczy.

Na początku stycznia Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego w Polsce zaprezentował wyniki swoich dorocznych badań na temat stanu religijności nad Wisłą. Na pierwszy rzut oka nie ma powodów do niepokoju, bo jest stabilnie. Podstawowe współczynniki uczestnictwa we mszy świętej oraz przystępowania do komunii, a także uczestnictwa w sakramentach nie uległy zdecydowanej zmianie. W 2018 roku w Polsce na mszę chodziła bardzo podobna liczebnie grupa osób jak rok wcześniej. Tak, to nie pomyłka, te dane dotyczą okresu sprzed ponad roku, bo wyniki zawsze spływają z rocznym poślizgiem wymuszonym procedurą zliczania danych. O ewentualnych efektach „Kleru” czy „Tylko nie mów nikomu”, kryzysie zaufania związanym z doniesieniami o molestowaniu seksualnym przez księży czy co po niektórych niefortunnych, głupich albo po prostu złych wypowiedziach hierarchów – o tym dowiemy się za rok.

DEON.PL POLECA

To, ile osób chodzi w Polsce do kościoła, jest oczywiście ciekawe, a dane ISKK to wiarygodne źródło informacji na ten temat, ale warto popatrzeć na wnioski z nich płynące, bo ukazują one szerszy, znacznie bardziej złożony obrazek. W raporcie można zauważyć na przykład wyraźny spadek powołań. Podczas prezentacji danych ISKK ks. Sokołowski z Obserwatorium Społecznego we Wrocławiu podkreślił, że są takie diecezje, gdzie na stu pracujących obecnie księży przypada teraz czterech seminarzystów, co pokazuje, że w niektórych miejscach w Polsce niedługo może księży realnie zabraknąć. To z kolei będzie prowadzić do łączenia parafii, ale także – i dobrze – do konieczności większego zaangażowania świeckich w zarządzanie nimi. O czym jeszcze mówią te liczby?

Ludzie przestają ufać Kościołowi, bo obserwują uderzającą różnicę między tym, co o Kościele słyszeli, a tym, jakiego Kościoła doświadczyli.

O tym, że w Polsce następuje pokoleniowe załamanie religijności. Doskonale opisał je Jarema Piekutowski w tekście „Tylko świadectwo wiary uratuje Kościół” na łamach „Nowej Konfederacji”, powołując się na raport Pew Research Center, obejmujący nieco inne pytania niż te zadawane przez ISKK. Zgodnie z tym drugim źródłem Polska jest krajem, w którym zachodzi największa różnica pomiędzy „odsetkiem osób w wieku 40 lub więcej lat, deklarujących, że religia jest bardzo ważna w ich życiu (jest ich 40% – przyp. DEON), a odsetkiem osób poniżej czterdziestki, oświadczających to samo”. W czerwcu 2018, czyli wtedy gdy opublikowano raport, na który powołuje się Piekutowski, wynosiła ona aż 24%. Zaledwie 16% Polaków poniżej czterdziestki uważa, że religia jest dla nich czymś ważnym. Nie mam pojęcia, ile dzieli obie grupy wieku obecnie, ale podejrzewam, że wynik może być jeszcze większy. Co istotne, te liczby nie pokrywają się z codziennym praktykowaniem wiary, np. w postaci modlitwy. Wśród młodszych Polaków są mniejsze luki między „niedzielnymi katolikami” a takimi, którzy modlą się każdego dnia. To ujawnia pewną tendencję – młodzi w Polsce masowo przestają chodzić do kościoła, choć grupa, która jeszcze to robi, jest rzeczywiście zaangażowana w życie wiary. Spekulując nieco dalej, można stwierdzić, że wśród większości katolików ta wiara jest raczej płytko zakorzeniona, jako pewna fasada rytuału, nie zaś coś organizującego codzienność. Dane statystyczne będące matematycznym opisem świata, a nie treścią ideologiczną, nie napawają optymizmem.

Skąd się wzięła ta ogromna przepaść? Pierwszy powie, że to nadużycia seksualne, inny obwini sekularyzm, ktoś trzeci doda klerykalizm, a czwarty wymijająco odbije, że samo mówienie o takim spadku to walka z Kościołem. Ile głów i wyjaśnień, tyle odpowiedzi; ilu ludzi z czysto osobistymi problemami, tyle przyczyn. Nie sposób znaleźć jedynej i wszelką taką próbę należy od razu skazać na porażkę, bo odpływ ludzi z Kościoła jest złożonym zjawiskiem, lecz w ostatnim czasie osobiście odnoszę wrażenie, że jedna kwestia wybija się na pierwszy plan. To brak wiarygodności wynikający z niespójności przekazu. Ludzie przestają ufać Kościołowi, bo obserwują uderzającą różnicę między tym, co o Kościele słyszeli, a tym, jakiego doświadczyli.

„Tu, na parafii, są sami święci, nie ma zła w Kościele. Źli są ci, co do kościoła nie chodzą” – powiedział mi niedawno kolega nie związany dziś z Kościołem, choć jak większość Polaków wychowany w katolickim środowisku. Nie, to nie jego opinia, lecz pogląd, który przez lata słyszał od wielu katolików – i z ambony, i pod furtą. Pogląd bez reszty fałszywy i stawiający Kościół w pozycji komfortowej, a przez to skazujący nie tylko na ospałość, lecz przede wszystkim na brak reakcji na zło. Ta wygoda wynika z błędnej pewności, że Kościół jest miejscem, w którym dzieje się samo dobro, zaś na zło w Kościele nie ma miejsca – zło jest poza Kościołem. W takim scenariuszu każda niewygodna prawda o Kościele jawi się jak oskarżenie. A gdy biskup czy ksiądz palnie jakąś głupotę czy wyrazi błędną opinię? Dowolna krytyka jego krzywdzących słów czy zachowań, nawet najbardziej uzasadniona, jest brana za atak na świętość Kościoła. To niepojęta sytuacja, niespotykana w żadnej innej instytucji. Przecież prawda nie jest pluciem na Boży dom – jest prawdą, z którą trzeba się skonfrontować, by powiedzieć „przepraszam, zrobiłem źle” i uczciwie pójść dalej.

Dlatego ilekroć docierają do mnie kolejne wypowiedzi duchownych czy świeckich piętnujących różnej maści „izmy”, szukających w obcych przyczyn kryzysu współczesności, mam wrażenie, jakbym obserwował groteskową ucieczkę od własnych trudności. Tak jak wtedy, gdy nauczyciel grzmi na wagarowiczów, ale słowa kieruje do uczniów, którzy przyszli na lekcję. Może w oku sąsiada faktycznie jest ta drzazga, którą widzisz, ale czy nie patrzysz na nią przez gałęzie, które ciebie zasłoniły? Nie chodzi już nawet o fałszywość oskarżeń w stosunku do tych, którym z Kościołem nie jest po drodze lub nawet są mu otwarcie wrodzy. Chodzi o coś bardziej fundamentalnego – o brak zaufania do ludzi, którzy nie potrafią odpowiedzieć na krytykę przeprosinami, lecz odwróceniem uwagi. Którzy w stosunkach z osobami o odmiennych przekonaniach czy poglądach nie zamierzają podejmować próby nawiązania dyskusji i zrozumienia przeciwnych racji albo przedstawienia merytorycznego kontrargumentu, lecz zaciskają pięści na wroga.

ilekroć docierają do mnie kolejne wypowiedzi duchownych czy świeckich piętnujących różnej maści „izmy”, mam wrażenie, jakbym obserwował groteskową ucieczkę od własnych trudności.

Jednymi z najmocniejszych momentów pontyfikatu papieża Franciszka są dla mnie te, w których przepraszał. Czy to za swój upór w stosunku do nominacji biskupa w Chile, czy nawet niedawno, za impulsywną reakcję na placu Świętego Piotra w stosunku do pani, która zbyt mocno ścisnęła mu dłoń. To są właśnie te wyjątkowe sytuacje, które budują wiarygodność Kościoła, pokazując, że jego ludzie są… po prostu ludzcy. Po ludzku mylą się i gdy się wkurzają, to potrafią otwarcie to przyznać. Nie wstydzą się publicznie powiedzieć, że zrobili coś złego albo dopuścili się krzywdzącej oceny. Na tym polega normalność, ale widocznie niekiedy normalność stanowi wysoki standard.

Nie zliczę, ile razy słyszałem truizm o „świętym Kościele grzesznych ludzi”. Często padający z moich własnych ust, gdy chciałem komuś, kto od Kościoła się oddalił czy go już nawet porzucił, wyjaśnić, że przecież „nie jest tak źle, nie wszyscy księża/biskupi/wierzący” tacy są. Dziś już tak nie mówię, bo przestałem w Kościele widzieć empatię w stosunku do grzesznika, lecz co najmniej dystans, jak nie wrogość. Pomimo powtarzania, że to grzech, a nie grzesznik, jest przedmiotem potępienia, to jednak ten drugi najczęściej obrywa i zamiast zaproszenia na wejściu czeka go ocena. Jak takim podejściem można zbudować przestrzeń dla zaufania czy wreszcie dla działania Bożego nawrócenia? Dlaczego katolikom często brakuje najprostszej otwartości czy życzliwości? Przecież obecność zła w Kościele jest czymś oczywistym – po co by nam Bóg zostawiał sakrament pojednania z Nim, jeśli żylibyśmy w przestrzeni wyłącznie świętej?

Świętość w Kościele jest, lecz na ołtarzu w postaci Jezusa Eucharystycznego, którego zawsze trzymają już nie tak święte dłonie. Widzę to własnymi oczyma na każdej mszy świętej, doświadczając bogactwa sakramentów, ale też w każdym prawdziwie Bożym człowieku, dla którego komunia to nie tylko element rytuału, lecz także zobowiązanie do dawania dobra. Widzę to w prostej, głębokiej modlitwie mojej mamy; w twarzy znajomego księdza, którego nikt do ubogich nie zapraszał, ale sam do nich co tydzień wychodzi ze spowiedzią i dobrym słowem; w zapale anonimowych dla świata, a znanych mi i Bogu ludzi, którzy zdecydowali się towarzyszyć wykluczonym; w państwowym urzędniku, który gdy usłyszał o bardzo konkretnej krzywdzie biedaków, odpowiedział równie konkretną pomocą. Widzę tę świętość w realnym działaniu Eucharystii, tego danego nam Bożego ciała, które leczy duszę.

Świętość w Kościele jest, lecz na ołtarzu w postaci Jezusa Eucharystycznego, którego zawsze trzymają już nie tak święte dłonie.

Przecież nie będę nikogo rozliczał z tego, że klęczy dwa rzędy dalej, stoi pod chórem albo nawet już za furtką kościoła. Widocznie ma swoje powody. Może nie widzi tego, co ja, a może Kościół go odrzucił albo chociaż nie wykazał nim zainteresowania. Może wkurzają go księża z ustami pełnymi moralnych kompasów, ale już nie tak etyczni w działaniu. Może sąsiad go wkurza, ten, który siedzi w pierwszej ławce i z nabożną twarzą wędruje do komunii, by po wyjściu ze mszy złorzeczyć na ludzi. Może już nie wierzy, bo jak wierzyć instytucji, która mówi jedno, a robi drugie? Może doświadczył ogromnego, niewyobrażalnego dla mnie skrzywdzenia. To naprawdę nie są proste sprawy, które da się załatwić machnięciem ręki.

Mogę tego oddalonego człowieka tylko wysłuchać i się przesunąć, aby mógł z własnej, nieprzymuszonej niczym woli podejść bliżej i spotkać Pana Boga, którego ja spotykam. Żeby mógł tę świętość, której jestem pewien, zobaczyć i żeby wiedział, że może bezpiecznie podzielić się wszystkim tym, co dla niego czy dla niej stanowi ciężar, i że zostanie potraktowany poważnie. Nie jak wróg, ale jak przyjaciel. Nieważne, ilu ludzi pójdzie w niedzielę do kościoła, a ilu zostanie w domu. Miarą sukcesu jest to, ile serc doświadczy prawdziwej świętości, ile zazna pokoju. Bez tej empatii, wyciągniętej ręki nawet nie samego Boga – bo ta zawsze jest – lecz drugiego człowieka, bo tej często brakuje. Bez tych fundamentalnych rzeczy Kościoła w Polsce po prostu nie będzie.

Redaktor i publicysta DEON.pl, pracuje nad doktoratem z metafizyki na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt, pisze również w "Tygodniku Powszechnym"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Brat Marek z Taizé, Piotr Żyłka

Spotkaj Boga w ciszy i prostocie

Mała, burgundzka wioska. Skromne zabudowania. Cisza. Spokój. Kontemplacja i modlitwa. To właśnie tu, od ponad siedemdziesięciu lat, przyjeżdżają tysiące młodych ludzi. Czego szukają? Co pragną zmienić? Dlaczego, nawet po...

Skomentuj artykuł

Zło też jest w Kościele
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.