To było najsmutniejsze powstanie. Trzy obrazy z 1846 roku

Obraz Jana Lewickiego "Rzeź galicyjska w 1846 roku" (fot. Domena publiczna / Wikimedia Commons)
Michał Wenklar

170 lat temu Polacy podjęli kolejną próbę odzyskania niepodległości. Powstanie wybuchło w Krakowie, stąd w historii nazywane jest powstaniem krakowskim. 22 lutego 1846 roku Rząd Narodowy wydał Manifest do narodu polskiego, wzywający do walki przeciw zaborcom i zapowiadający szereg reform społecznych.

Powstańczy zryw został jednak stłumiony w zarodku - nie tyle przez wojska austriackie, co przez galicyjskich chłopów, którzy doświadczeni pańszczyzną i nie ufający szlachcie dopuścili się makabrycznych mordów i rabunków, nazwanych później rabacją. Ulegli Austriakom wmawiającym im, że szlachta szykuje się do mordowania chłopów, nakazującym przeszukiwać dwory w poszukiwaniu broni i powstańców, płacącym za odstawione do władz ciała pomordowanych. Trzy obrazy z okolic Krakowa pokazują atmosferę tamtych dni.

Odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią

We wsi Grodkowice, w dzisiejszej gminie Kłaj, na miejscu dawnego dworu stoi pałac Żeleńskich. W pałacowym parku ostała się kapliczka z datą 1846 i słowami Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią. Upamiętnione przez nią wydarzenia spisał naoczny świadek, podoficer austriackiego wojska Franciszek Procner, przebywający na urlopie w Grodkowicach, gdzie był nauczycielem dzieci właściciela dworu, Marcjana Żeleńskiego. Wśród tych dzieci był Władysław, ojciec Tadeusza Boya Żeleńskiego.

DEON.PL POLECA


Wieczorem w poniedziałek 23 lutego pod dworską bramę przybył uzbrojony tłum. Służby we dworze już niemal nie było - uciekła przebrana w chłopskie stroje. Pozostał wierny stróż, pilnując bramy. Gdy odmówił jej otwarcia, chłopi porąbali siekierami najpierw bramę, potem stróża. Następnie otoczyli dwór, zaczęli wybijać okna, żądając wydania rebeliantów - jak nazywano powstańców - zwlekali jednak z wtargnięciem do środka. Wtedy wyszedł do nich Marcjan Żeleński z małżonką, próbując załagodzić sytuację. Bez rezultatu. Został zamordowany, jego żonę uderzono w głowę. Chłopi znaleźli też i zabili kuzyna Żeleńskiego, Stanisława Stańskiego. Wspomniany Procner został pobity i bez tchu wrzucony z ciałami pomordowanych na wóz drabiniasty, którym powieziono ich do władz cyrkułu w Bochni. Gdy się ocknął w czasie drogi, został uratowany przed dobiciem przez jednego z prowadzących wóz chłopów, który przekonał resztę, że to dobry austriacki żołnierz, a nie żaden rebeliant.

Równie dramatycznie skończyło się w pobliskich Nieznanowicach. Wspominał te wydarzenia Ludwik Dębicki spokrewniony z właścicielami wsi, Kępińskimi. Gdy czerniawa otoczyła dwór, Henryk Kępiński wyszedł pytać, czego szukają. Zamiast odpowiedzi zarzucono na szyję Kępińskiego sznur jakby arkan i powalono go na ziemię. Moja ciotka Stefania, będąca w stanie ciężarnym, rzuciła się na męża, aby go osłonić od ciosów swem ciałem. Próbując ratować małżonka, Stefania Kępińska sama wystawiła się na cios chłopskiej kosy. Zginęła, a wraz z nią dziecko, które nosiła w swym łonie. Później chłopi zamordowali także jej męża Henryka, brata Mieczysława Dębickiego, którego nie zdołali ukryć nieznanowiccy chłopi, oraz lokaja Leona Bileckiego. Autor wspomnień podkreślał, że banda była z obcej wsi, jak to się zwykle działo i dodawał, że w sąsiednim Pierzchowie miejscowi chłopi stanęli w obronie dworu.

Strach w Niegowici

Blisko rozlewu krwi było w Niegowici, co dokładnie opisał później ks. proboszcz Jan Popławski. Potwierdzał we wspomnieniach straszną przepaść między świadomymi obywatelami polskimi, a utrzymywanym w ciemnocie chłopstwem, utożsamiającym polskość tylko z panami, ze szlachtą. 26 lutego ks. Popławski, wiedząc już o wydarzeniach z Grodkowic, odprawiał mszę św. Wtem rozszedł się wśród zgromadzonych parafian okrzyk: "Gwałtu! Polacy idą rżnąć nas!". Było to pokłosie nieszczęsnej plotki, rozpuszczanej przez Austriaków wśród chłopów, że szlacheccy powstańcy chcą ich zabijać. W kościele zapanowała panika. Jedni rzucili się uciekać przez zakrystię, przyciskając księdza do ołtarza. Inni porwali kościelne chorągwie, by bronić się przed owymi Polakami. Po dłuższej chwili dopiero udało się zaprowadzić spokój.

Uczestniczący w nabożeństwie chłopi ze wsi Wiatowice udali się do niegowickiego dworu, żeby dopełnić zleconego przez austriackie władze poszukiwania broni. Zachowali się uczciwie i z szacunkiem, tak mówiąc do właścicielki, Anny Ciepielowskiej: "Daruje pani, że tu przybyliśmy, mamy rozkaz szukać broni, fuzyj, pistoletów, szabli itp., a że wiemy, że u pani tego wszystkiego nie ma, więc przyszliśmy tylko, aby rozkaz wypełnić i kłaniamy się pani i niech nam pani daruje, żeśmy może zaambarasowali". Jednak gdy ci odeszli, zjawili się pod dworem inni chłopi, którzy dopiero co splądrowali dwór w sąsiednim Niewiarowie, a pobitego i związanego właściciela wioski Michała Szybalskiego odwieźli do Bochni. Zaczęli teraz rabować dwór niegowicki i wymachiwać kijami przed dziedziczką Ciepielowską. Na szczęście pozostało też kilku chłopów z Wiatowic, którzy osłonili ją od uderzeń i uratowali od niechybnej śmierci.

Około południa tłum chłopów uzbrojonych w widły, cepy i siekiery, w większości pijanych, otoczył plebanię. Ks. Popławski wcześniej zdążył ukryć w oranżerii i w kościele przebywającego u niego brata Sebastiana Popławskiego oraz jego żonę i dwie córeczki. Sam nie uciekł, ale ubrany w sutannę i komżę wyszedł przed chłopów, pytając, po co tu przyszli. Ci odpowiedzieli, że mają rozkaz przeprowadzić rewizję w poszukiwaniu broni. Nie mając wyjścia, proboszcz się na nią zgodził, poprosił tylko, żeby przeprowadziła ją delegacja, a nie cały tłum. Szczęśliwie do owej delegacji dołączył się oddany proboszczowi chłop, który dopilnował, żeby nie wyrządzono żadnej szkody. Wspominał ks. Popławski, że przy bocznych drzwiach plebani samorzutnie ustawiło się czterech chłopów - w tym dwóch cieszących się w okolicznych wsiach złą sławą złodziei - którzy ochronili budynek przed wtargnięciem tłumu.

Gdy po rewizji zdawało się, że niebezpieczeństwo minęło, chłopi zawrócili ze słowami: "A cóż to, darmo tu przyszliśmy? A wróćwa się, weźmy tego siwego pana". Chodziło o ukrytego brata proboszcza, Sebastiana. Za radą zaufanych chłopów proboszcz zawołał brata, żeby sam się ujawnił. W przeciwnym razie tłum splądrowałby przy poszukiwaniach plebanię, a po odnalezieniu najprawdopodobniej by go zamordował. Gdy Sebastian Popławski wyszedł z ukrycia, został związany i powieziony do Bochni. W Pierzchowie miejscowi chłopi, dowiedziawszy się, że jedzie pojmany brat proboszcza, oswobodzili jeńca z więzów i sami odwieźli do Bochni, pilnując, by po drodze nie stała mu się jaka krzywda. Zdarzało się bowiem, że chłopi dobijali pojmanych, bo za martwego Austriacy więcej płacili.

Rzeź pod Gdowem

Tego samego dnia zakończyły się pod Gdowem marzenia o sukcesie Powstania. Pułkownik Jakub Suchorzewski, ośmielony łatwym zajęciem przez Edwarda Dembowskiego Krakowa i Wieliczki, ruszył w kierunku Bochni, prowadząc oddział kawalerii, zwanej krakusami, i uzbrojoną głównie w kosy piechotę, w znacznej mierze złożoną z krakowskiej i wielickiej młodzieży. Przed południem 26 lutego wjechał do Gdowa, gdzie stanął na popas. O ile dwa dni wcześniej na wieść o morderstwach pouciekali z tej miejscowości wszyscy, którzy wg chłopów uważani byli za Polaków, o tyle teraz słysząc o nadejściu powstańców gdowscy chłopi uciekli przed nimi na drugą stronę Raby, barykadując za sobą most. Tymczasem z Bochni ruszyli Austriacy, którzy już opanowali krótką panikę wywołaną wybuchem powstania. Do regularnego wojska dowodzonego przez płk. Benedeka dołączyły tłumy chłopskiej czerniawy, rozochoconej niedawnymi mordami i rabunkami. Gdy doszli do Gdowa, powstańcza kawaleria od razu umknęła do Wieliczki, a pozostali kosynierzy próbowali stawiać opór. Zginęli niemal wszyscy, część od kul żołnierzy, większość wymordowana widłami i cepami. Nie pomogło rzucanie kos i błaganie o litość. Wspomniany Ludwik Dębicki słyszał z ust Polaka służącego w austriackiej armii, że gdy dotarł z dwójką towarzyszy na pobojowisko, zastali tam z całego oddziału młodzieży jeden wzgórek rąk, nóg, głów i tułowiów porąbanych. Ciała 154 powstańców złożono w Gdowie pod cmentarnym murem, a po pięćdziesięciu latach przeniesiono do wspólnego grobu, na którym usypano kopiec.

Na wieść o klęsce pod Gdowem mieszkańcy Wieliczki szybko wieszali z powrotem portrety cesarza oraz szyldy z dwugłowym orłem. Z kościelnymi chorągwiami, chlebem i solą oraz górniczą orkiestrą wyszli na powitanie austriackiego wojska, byle tylko uchroniło ich przed splądrowaniem miasta przez chłopów.

Mission impossible

Dzień po rzezi w Gdowie zginął w Podgórzu "czerwony kasztelanic" Edward Dembowski, czym ostatecznie zakończyło się powstanie. Powstańcy, głosząc demokratyczną ideologię, chcieli wyzwolić Polskę spod zaborów, a chłopstwo z niewoli pańszczyzny. Oczekiwali, że na wieść o reformach społecznych ludność wiejska masowo dołączy do powstania. Zbyt wiele było tu jednak sprzeczności. Chłopi nie dowierzali szykującym powstanie emisariuszom, bo ci w większości pochodzili ze szlachty. Z natury konserwatywni i lojalni wobec władzy chłopi nie ufali spiskom i towarzyszącej im demokratycznej ideologii. Raziła ich antykościelna demagogia demokratów. W większości dotąd nie słyszeli, że są Polakami, mieli ogromne poczucie krzywdy wobec szlachty, a zniesienia pańszczyzny oczekiwali raczej od austriackiego cesarza. Trzeba było dopiero pracy ks. Stojałowskiego, Witosa i Dmowskiego, żeby uczynić z nich świadomych Polaków.

Dr Michał Wenklar - historyk, politolog, adiunkt w Instytucie Politologii Akademii Ignatianum oraz pracownik Oddziału IPN w Krakowie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

To było najsmutniejsze powstanie. Trzy obrazy z 1846 roku
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.