Miasto największych. Odkryj nieznane oblicze Rzymu - cz. 2
Tydzień temu zostawiłem Państwa w więzieniu. Tak, w więzieniu. Jednym z tych najstraszliwszych, gdzie nie ma światła, gdzie panuje permanentna wilgoć, gdzie jest płacz i lament, skąd praktycznie nie ma wyjścia. W więzieniu, gdzie przetrzymuje się najbardziej zwyrodniałych przestępców.
Zostawiłem Państwa w Więzieniu Mamertyńskim, najstarszym więzieniu starożytnego Rzymu. Między Kapitolem a Forum Romanum. Tu, gdzie żywota dokonywali tacy, jak król Gallów Wercyngetoryks czy władca Numidii, Jugurt. Ale nie zostawiłem Państwa samych. Jest z Wami jeszcze pewna dwójka. Dwójka ludzi, których śladami podążamy po Wiecznym Mieście.
Dziś pora na ciąg dalszy…
Z dołu jednak cisza. Prócz szelestu wody nikt nie odpowiada. Więźniowie są nazbyt zajęci walką o dostęp do nowo wytrysłego wodopoju. Z jedynych ludzkich dźwięków słychać w tej chwili ukojenie i pełne zadowolenia sapanie.
- Nie wytrzymam! Schodzimy do nich! Bierz miecz. Nauczymy ich posłuszeństwa - rzuca Proceso do współstrażnika.
- Czekaj, czekaj… Przesuń się. Popatrz tylko.
Odsuwając się nieco w bok Proceso pozwala niewielkiej stróżce światła dochodzącej z wyjścia Mamertinum, aby ta rzuciła ledwo widoczną łunę na to, co się w tej chwili dzieje na dole, w skalnej celi więziennej. Przed oczami strażników obraz, jakiego raczej się w tym miejscu nie spodziewali. Oto kilku mężczyzn klęczących i pijących wodę. Uśmiechy, nawoływanie. Ci, którzy nasycili już swoje pragnienie pomagają tym, którzy nie mają nawet siły, by dowlec się do źródła. Ktoś ściska rękę barczystemu mężczyźnie. Wyciera łzy w rękawy jego brudnej szaty. Słychać pierwsze ludzkie słowa. Niczym echo odbijające się z ciemnej toni wilgotnej jamy.
- Dziękuję, dziękuję… Dziękuję, dziękuję…
Cichy szloch. Po chwili do stojącego mężczyzny podchodzą pozostali. Niektórzy nic nie mówią, tylko patrzą. Część z nich nadal nie wierzy w to, co przed chwilą zobaczyła. Teraz, gdy są już napici, mogą to wszystko na spokojnie przemyśleć. Co tu się właściwie wydarzyło? Jak… Jakim cudem? Jakim prawem?
Nawrócenie
Jak głoszą legendy to właśnie tutaj, w ciemnej pieczarze więziennej celi św. Piotr dokonał kolejnego cudu swojej apostolskiej misji. Z ziemi wytrysnęło źródło. Bije tu zresztą po dziś dzień. Dzięki tej wodzie więźniowie przeżyli. Dzięki tej wodzie dokonały się kolejne cuda…
- Nie wierzę…
- Kogo my tu przetrzymujemy? - Niemy dialog obu strażników jest najlepszym komentarzem do całej sytuacji, jakiej stali się świadkami.
- Wpierw te dziwne modlitwy. A teraz… Kogo oni przywoływali, pamiętasz?
- Coś o ojcu mówili. Było też o duchu. A wreszcie padało słowo Jeszua…
- To ten, co go ukrzyżowali w Jerozolimie chyba…
- Ta… Ich nauczyciel…
- Nieprawdopodobne. Ty wiesz co? Oni naprawdę wierzą. Widzisz to, przyjacielu? - Rozwój rozmowy dwóch pogan (jakkolwiek przeze mnie w tej chwili interpretowany), w których coś się dokonuje, coś się zmienia, jest bezcennym doświadczeniem każdego ewangelizatora. - Nie mają tu nic. Zabraliśmy im przecież wszystko. A oni dziękują. Cały czas dziękują. I teraz to źródło jeszcze.
- Zaczynam się ich bać, przyjacielu…
- Nie bójcie się, bracia! Nie bójcie się! - Słychać z dołu. Czyli jednak przez cały ten czas ktoś ich słuchał. - Nie bójcie się, a wierzcie tylko! Tyle wystarczy!
Za kilka dni chrześcijańska wspólnota rozszerzy się o kolejnych dwóch członków. Dwaj okrutni rzymscy strażnicy uwierzą w Chrystusa. Przyjmą chrzest. Z tego samego źródła, o którego cudownym wytryśnięciu będą od tej chwili sami świadczyć. Kolejny cud św. Piotra. Rybaka-jąkały, człowieka, który przez całe życie miał już tylko łowić ryby gdzieś nad Jeziorem Galilejskim, człowieka zamkniętego w swoim żydowskim światku. A dziś? A dziś nawracającego strażników najstraszliwszego więzienia Wiecznego Miasta. Miasta, do którego prowadzą ponoć wszystkie drogi świata. Centrum cywilizacyjnego miejsca, gdzie krzyżują się filozofie, nurty myślowe, rozwija architektura i nauka. I on, prosty rybak, skuty kajdanami, w pomiętolonych łachmanach, zamknięty w lochu. Jako taki nawraca dwóch dyszących żądzą zabijania rzymian. Do tego stopnia, że oni sami namawiają go do ucieczki. Mało tego, chętnie mu w tym pomagają.
Książe Apostołów (fot. shutterstock.com)
Ucieczka, której miało nie być
- No, już, bracie, szybko, szybko. Podaj rękę - oblicze pomagającego Piotrowi Procesa jaśnieje w tej chwili niezwykłym blaskiem i zapałem.
Ucieczka Piotra z więzienia. Pewnie działo się to w nocy. Pewnie pod osłoną ciemnogranatowego rzymskiego nieba. Pewnie jedna z kobiet (może żona jednego ze świeżo nawróconych, może córka) opatrzyła pokiereszowane od ciężkich kajdan kostki uwalnianych więźniów. Być może - podobnie jak to miało miejsce w przypadku Jezusa i Marii z Betanii - całując i namaszczając nogi drogocennymi olejkami.
- Dzięki, bracie, dzięki… - Piotr musiał być wycieńczony, ale mimo to dzielnie wspinał się po stromych ścianach celi.
- Na pewno nie chcesz przenocować u nas w domu?
- Nie, nie… Już mi wystarczy Rzymu. Najwyższy czas opuścić to miasto…
Jak wyszedł na powierzchnię, tak ruszył w drogę. Dziś z dość dużym prawdopodobieństwem możemy odtworzyć trasę ucieczki Księcia Apostołów z Wiecznego Miasta. Pewnie ruszył na południowy wschód, wpierw mijając Mons Palatinus, czyli Palatyńskie Wzgórze, u którego podnóża mieściło się Forum Romanum. Być może z obrzydzeniem spoglądał na mijane świątynie pogańskich bożków, modląc się w głębi serca o nawrócenie zatwardziałych serc oddających im cześć rzymian. A może nie miał na to kompletnie siły? Powłócząc nogami, przystając co kilka metrów, szedł… Aby jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie murów miejskich. Skoro tak, musiał skręcić przy dzisiejszym Circo Massimo w lewo, kierując się na Termy Karakalli. Być może odpoczywali tam ostatni klienci. W uciesznych rozmowach i wśród głośnych, rubasznych śmiechów.
Szedł dalej. Coraz szybciej. Czuł, że zbliża się do bezpiecznego celu. Jak mówią legendy, to właśnie pod termami rozwiązał się jeden z bandaży okalających jego kostki. Nie zważając na nic, Piotr uciekał dalej. Kobieta, która była świadkiem całego zdarzenia, prędko zebrała cenną pamiątkę. I to w tym miejscu za kilka lat wzniesiona zostanie świątynia pod wezwaniem świętych Achillesa i Nereusza - notabene rzymskich żołnierzy przydzielonych namiestnikowi do wykonywania egzekucji na wyznawcach Chrystusa (widząc ich wiarę i odwagę żołnierze nawrócili się i z katów stali się męczennikami) - jedna z mniej znanych i rzadziej odwiedzanych we współczesnym Rzymie.
Książę Apostołów podąża zaś dalej. W kilkanaście minut od momentu, w którym zgubił bandaż przekracza bramę miasta. Nowe siły wstępują w mężnego rybaka. Pełen otuchy i nadziei wstępuje na "drogę szybkiego ruchu", jak dziś nazwalibyśmy ówczesną Via Appia Anticę. Najstarszą z rzymskich dróg wojewódzkich. Drogę, która prowadziła aż do Brindisi, miasta ulokowanego na słynnym "włoskim obcasie". Nad morze, tam gdzie powinien być już bezpieczny. Pewnie uśmiechnął się do siebie, a po chwili z wdzięcznością spojrzał w niebo, szepcząc po cichu "Dziękuję, Panie".
"Dokąd idziesz?"
Był dokładnie 800 metrów od miejskiej bramy, gdy pośród brzasku nowo wstającego dnia dostrzegł jakąś sylwetkę. To dziwne, bo do tej pory mijał raczej niewielu ludzi. Opuszczanie miasta o tej godzinie nie kończyło się często najlepiej. Złodzieje, mordercy, wyjęci spod prawa, którzy szukali szczęścia za jego granicami. Poza tym tuż przed brzaskiem świtu mogli działać bez świadków - wówczas ulica była raczej pusta. W pierwszej chwili Piotr mógł pomyśleć, że to kontur jakiegoś mijanego drzewa. Jednak to drzewo ewidentnie się poruszało. Szło w jego kierunku.
Gdy był już wystarczająco blisko, oniemiał. W tym miejscu oddajmy głos komuś, kto opisał to wydarzenie po mistrzowsku:
Kiedy nastał świt, św. Piotr Apostoł z Nazariuszem szli w kierunku Kampanii. Nieopisany blask wydobywający się zza gór oświetlał pobliskie drzewa, a także wille oraz łuki wodociągów. Powoli opadała mgła. Widoczne stawały się ulokowane na samej równinie cmentarze wraz z domami, przy których rosły skupione blisko siebie drzewa. Na drodze nie było nikogo. Nawet nie było wieśniaków, którzy często korzystali z tej drogi, jadąc na targ z jarzynami do pobliskiego miasta. Promienie słoneczne nagle zsunęły się i zaczęły jaśnieć swoim światłem na drodze. Piotr zatrzymał się i skierował wzrok na Nazariusza z równoczesnym pytaniem o jasność zbliżającą się w ich kierunku. Dookoła trwała cisza, która nie zdradzała, że zbliżają się czyjeś kroki. W oddali słychać było tylko szum drzew. Kostur, który trzymał Piotr wypadł mu z ręki na ziemię. Oczy Piotra głęboko patrzyły przed siebie. Po chwili na jego twarzy pojawiło się zdumienie, zachwyt oraz radość. Światło stojące przed nim spowodowało, że padł na ziemię i wyciągnął ramiona, po czym zaczął wzywać imię Jezusa Chrystusa. Padł głową na ziemię, jednocześnie całując stopy. Wkrótce nastała cisza. Piotr wypowiedział słowa "quo vadis Domine?" ("dokąd idziesz, Panie?"). Jednak nie usłyszał odpowiedzi. Postać Piotra wyglądała na omdlałą. Zaraz święty Piotr wstał i zawrócił do Rzymu (H. Sienkiewicz, "Quo vadis").
Znamy to wydarzenie doskonale. Św. Piotr spotyka Nauczyciela i już wie. Od razu, bez zbędnych wytłumaczeń. Ma wracać do Rzymu, by dokończyć misję. Być może przypomniał sobie wówczas wspomnianą we wstępie próbę. Tę z Jerozolimy. Gdy grzał się przy ognisku, a Jezus był prowadzony przed Sanhedryn. Wówczas stchórzył, zaparł się. I kogut zapiał. Być może wówczas nie był jeszcze gotowy. Ale teraz już jest. Teraz zawróci.
Via Appia Antica. To na tej drodze Św. Piotr spotkał Chrystusa (fot. shutterstock.com)
Dobry wybór
Ponownie uwięziony i tym razem skazany na śmierć. Wyrok miał być wykonany w jednym z ulubionych przez cesarza Nerona miejsc: w starożytnym parku rozrywki, Kaligula, współcześnie nazywanym "cyrkiem Nerona".
Jest październik 64 roku (za włoską archeolog Margheritą Guarducci). Na rzymskim tronie zasiada Neron, człowiek nienawidzący chrześcijan, niesłusznie oskarżający ich o spalenie Wiecznego Miasta, winny najbardziej krwawych prześladowań, które trwały aż do jego śmierci w 68 roku. Rzymski historyk Tacyt pisze, że oskarżani chrześcijanie byli "rzucani psom na pożarcie oraz krzyżowani i podpalani". Podobny los miał spotkać wracającego do Rzymu Piotra.
Neron miał się na kim wzorować. Historyk Józef Flawiusz podaje, że w latach 69-70 rzymscy okupanci mordowali w Jerozolimie około 500 Żydów… dziennie. Wyroki wykonywano na odseparowanym wzgórzu, możliwie blisko miasta. Tak, aby ludzie zobaczyli. Tak, aby dwa razy dobrze się zastanowili, zanim zdecydują się zasilić szeregi nowo powstającej sekty… Jak dziś wiemy, na to miejsce kaźni wybrano Kalwarię.
Gdy wiara pierwszych chrześcijan dotarła do Wiecznego Miasta, cesarz musiał zdecydować, które z rzymskich wzgórz uczynić tutejszą Kalwarią. Gdzie dokonywać wyroków na zbuntowanych wobec pogańskiej religii politeistycznej. Na rozrastającej się z każdym dniem grupie osób wierzących, że ich Nauczyciel rzeczywiście zmartwychwstał. Wybór nie był prosty. Zgodnie z tradycją pochówku, takie wzgórze nie mogło znajdować się w granicach miasta. Wybrano więc to, które znajdowało się wówczas tuż za jego murami, na przedmieściach Rzymu: wzgórze nosiło nazwę Vatica, czyli Watykan.
Północna flanka cyrku Nerona, w którym ukrzyżowali św. Piotra, przebiegała dokładnie tutaj. Gdyby ją dziś odtworzyć, opierałaby się na lewej nawie bazyliki nazwanej Jego imieniem. To tutaj też znaleziono Jego szczątki. Szczątki rybaka, który stał się pierwszym z dwunastu. Tym, który nie czuł się godny do tego, aby ukrzyżować go jak jego Nauczyciela, tj. głową do góry. Zabito go zatem ukrzyżowanego głową w dół. Tak skończył Kefas. Ten sam, na którego opoce Jezus postanowił wybudować Kościół. Jak trafny był to wybór, niech świadczy fakt, że świątynia jemu poświęcona stoi po dziś dzień, a ówczesna "sekta" liczy obecnie ponad dwa miliardy wyznawców.
Najlepsze z zakończeń
Znalezienie szczątków wcale nie było takie proste. Watykańskie wzgórze z czasem zdążyło przeistoczyć się w wielkie cmentarzysko. Kolejne nagrobki wyrastały jak grzyby po deszczu. Grobów było tak wiele, że w pewnym momencie, nie mieszcząc się, zaczęły zachodzić na tereny podupadłego już cyrku Nerona. Częściowo uprzątnął je dopiero cesarz Heliogabar, który w przypływie fanaberii zażyczył sobie urządzenia na ruinach bieżni cyrku wyścigów… słoni zaprzęgniętych w rydwany.
Jak podają archeolodzy, nagrobek św. Piotra wcale nie był okazały. Wręcz przeciwnie. Ginął w sąsiedztwie często rozbudowanych grobowców bogatych rzymian. Ale to był jego nagrobek. Około sześćdziesięcioletniego mężczyzny, mierzącego nieco ponad 165 cm wzrostu, cechującego się barczystą, przysadzistą sylwetką. Rybaka z Galilei, św. Piotra.
Gdy nawrócony cesarz Konstantyn rozeznał, że w miejscu męczeńskiej śmierci Księcia Apostołów musi powstać kościół pod jego wezwaniem, zarządził prace projektowe. Prace, które dziś moglibyśmy porównać do budowy stacji kosmicznej w centrum Warszawy. Na wielkim necropolis, gdzie pochowano tysiące rzymian, cesarz zarządził wielką rekonstrukcję. Ścięto wierzchołek Vatica, wysokość wzgórza podniesiono o osiem metrów, nasypano 40 tysięcy metrów sześciennych piachu. Prace wykonywano na miejscu dla większości rzymian nietykalnym - na świętej ziemi pochowanych tu przodków. A wszystko dla jednego człowieka. W dodatku pochodzącego z owej mniejszościowej "sekty", którą do niedawna publicznie wyszydzano, wyśmiewano i prześladowano. Jakiej odwagi oraz pokładów wiary wymagało więc podjęcie takiej decyzji, jaką podjął wówczas Konstantyn (notabene dla prawosławia dziś również święty)? Śmiem twierdzić, że presja wywierana na najbardziej zagorzałych wielbicieli Prawdy czasów obecnych nie umywa się nawet do tej, która dotknęła cesarza.
Bazylika Świętego Piotra (fot. Alessandro Colle / Shutterstock.com)
I gdy dziś patrzymy na miliony pielgrzymów gromadzących się na placu św. Piotra, modlących się co dzień w Bazylice Księcia Apostołów, żegnających kolejnych Jego następców, uczestniczących w celebrze wyświęcania ich na ołtarze… Tu chyba nie trzeba już pisać zakończenia. Niesamowita historia zbawienia jest najbardziej fascynującą z możliwych. Nie ma lepszej.
Trzy fontanny pod eukaliptusem
Tymczasem na drugim końcu Rzymu, nieopodal krańcowej stacji metra linii. Na południu Wiecznego Miasta, przy Laurentinie. Tutaj, gdzie nie podjeżdżają już autobusy z grupami turystów. Swoją drogą, na tutejszym maleńkim parkingu takowe by się raczej nie zmieściły. Rzymskie władze dobrze wiedzą, że większość ludzi przyjeżdża do ich miasta dla Koloseum, Forum Romanum, fontanny di Trevi czy też czterech Bazylik Większych. Tutaj zaś nie trafia praktycznie nikt.
Płyty zostały po dziś dzień. To jakieś 15 metrów starożytnego chodnika, otoczonego słupkami z rozciągniętymi linkami mającymi chronić zabytkowe miejsce przed zbyt namolnymi turystami i pielgrzymami. Miejsce-świadek. Tak jak dla ostatnich chwil św. Piotra jest nim egipski obelisk stojący dziś na środku placu św. Piotra, tak te kilkadziesiąt płyt stanowi niemy pomnik jego ostatniej drogi. To po tych płytach po raz ostatni stąpały jego nogi. Nogi św. Pawła z Tarsu. Nogi człowieka, który za kilka chwil miał umrzeć.
Pewnie szedł boso. Pewnie szedł powoli. Pewnie szedł w milczeniu. Bez szarpaniny, bez prób ucieczki. Zresztą, na co by mu się zdała kolejna? Mało to ich już przeżył w swoim życiu? Nie, to nie pora na ucieczkę. Nie teraz. Szedł więc dalej. Ze związanymi rękami. Otoczony strażą. Możemy tylko domniemywać, o czym myślał. Może właśnie teraz, kiedy wszystko wokół wskazywało, że nieuchronnie zbliża się jego koniec, może właśnie teraz przypominał sobie wszystkie te chwile, jakie było mu dane przeżyć jako Apostołowi Pogan? Może…
A zatem… Może przypominał sobie ten koszyk, w którym kilka lat temu współbracia spuszczali go z miejskich murów Damaszku, gdy uciekał z więzienia. Swoją droga wydarzenie naprawdę musiało mu zapaść w pamięć, skoro sam wspominał je potem w 2. Liście do Koryntian ("Przez okno spuszczono mnie w koszu przez mur i tak uszedłem"). A może przypomniał sobie te kamienie, które jeden po drugim rzucali w niego, gdy wywlekli go z Listry i chcieli zabić na oczach świadków. Wtedy jednak po raz kolejny mu się udało. Przeżył, a na następny dzień… ponownie wrócił do miasta, by nauczać. To były czasy… Na to wspomnienie być może nawet się do siebie uśmiechnął. Nieśmiało, dyskretnie, niemal niezauważalnie dla prowadzących go na śmierć strażników. Wreszcie może przypominał sobie to wydarzenie, od którego wszystko się zaczęło. Wtedy, gdy jeszcze tępił i mordował. Gdy na słowo "chrześcijanin" dyszał morderczą wizją nienawiści. Aż do momentu, gdy niezwykłe światło oślepiło go w drodze do Damaszku. Gdy spadł z konia. Gdy usłyszał Ten Głos. Może myślał teraz o tym właśnie spotkaniu? Może to podtrzymywało go na duchu? Może dzięki temu szedł wyprostowany, z odwagą spoglądając w oczy kata, który już na niego czekał? Na końcu drogi pokrytej bazaltowymi płytami.
Nie jest łatwo tu trafić. W odróżnieniu od większości miejsc powiązanych z martyrologią pierwszych chrześcijan Rzymu, miejsce śmierci św. Pawła znajduje się niemal na rogatkach miasta. Wokoło głównie budynki mieszkalne. Raczej zamożniejszej części rzymian. Kilka kafeterii z siedzącymi przy porannym cappuccino Włochami. Jest i centrum sportowe przy Via Laurentina. I dopiero kawałek dalej odbijająca w prawo, niewielka, zamknięta dla ruchu kołowego uliczka.
Uliczkę otaczają eukaliptusy, pinie i palmy. Ich cień pada także na mijane pomniki. Wśród nich św. Benedykta. Z przyłożonym do ust palcem, jakby prosił o zachowanie w tym miejscu ciszy. Zaraz bowiem znajdziemy się w miejscu uświęconym krwią męczennika. Chwilkę dalej zaczyna się owa słynna alejka. Słychać kraczące wrony. Kilka sosenek układających się w niezwykły tunel. A pośrodku niego ów chodnik, po którym stąpał idący na ścięcie Św. Paweł. Płyty prowadzą do niewielkiego kościółka. To kościół stracenia św. Pawła alle Tre Fontane.
Wchodzę do środka. Samotny mężczyzna odmawia różaniec. Poza nim nikogo. Cisza. I trzy zbiorniki, jakby chrzcielnice. Każda z wygrawerowaną na nich podobizną ściętego tu świętego. Jak mówi legenda, gdy jeszcze ciepła, ścięta głowa św. Pawła upadła na ziemię, w miejscu, w którym po raz pierwszy dotknęła bruku, wytrysnęło źródło z gorącą wodą. Głowa potoczyła się dalej. W miejscu drugiego jej kontaktu z ziemią, wytrysnęło źródło z wodą letnią. W trzecim zaś (gdy głowa zdążyła już ostygnąć) - z wodą zimną. Źródła biją po dziś dzień. Można przyjść i zaczerpnąć z nich wody. Obok stoi zachowana kolumna, na której świętemu ścięto głowę.
To jest to miejsce. Tutaj dokonał żywota. Tutaj zakończył misję Apostoł Pogan. La chiesa di San Paolo alle Tre Fontane, czyli kościół pw. św. Pawła u Trzech Fontann. Na uboczu Wiecznego Miasta. Schowany w cieniu eukaliptusów i pinii. Bez hałaśliwych odwiedzających, bez gwaru. Mam jakieś takie wewnętrzne przeczucie, że patron tego miejsca właśnie tak je sobie wyobrażał. Takie je chciał.
Taki jest TEN Rzym
Taka jest ich historia. Historia współzałożycieli gminy chrześcijańskiej w Wiecznym Mieście. Historia najsłynniejszych z apostołów. Taka jest też historia ich Rzymu. Tutaj, gdzie przeżyli mroki więziennej groty. Gdzie nawrócili dyszących nienawiścią do chrześcijan strażników. Rzymu, po którego ulicach uciekali, mieszkali, modlili się. Rzymu, którego jeden z nich stał się nawet obywatelem. Wreszcie Rzymu, do którego wrócili, aby ponownie spotkać się z Nauczycielem.
Warto o tym pamiętać, kiedy wśród tysięcy innych turystów spacerujemy po uświęconych ich męczeńską krwią miejscach. Bo wbrew temu, co podają nam w turystycznych folderach, Rzym to nie tylko zabytki. To także, a może przede wszystkim, duch. Świadectwo, że dla wiary można naprawdę wiele. I krzepiąca nadzieja, że skoro można było wówczas, to tym bardziej można i dzisiaj.
Artykuł pierwotnie opublikowano na łamach magazynu "me Lady"
Stefan Czerniecki - podróznik, eksplorator, fotoreporter, autor ksiazek, były członek Alpinus Expedition Team www.czerniecki.net
Skomentuj artykuł