Nawróciłem się w górskiej chacie. Zupełnie jak w tej słynnej książce
Dziś obchodzimy Międzynarodowy Dzień Terenów Górskich. Trudno znaleźć lepszą okazję, abym opowiedział wam tę historię.
O tym, że góry są przestrzenią, w której łatwiej spotkać Boga, drugiego człowieka i samych siebie, napisano już tyle tekstów, że zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę potrzeba jeszcze jednego. To, że góry są wyjątkowym miejscem, sprzyjającym kontemplacji Boga i refleksji nad własnym życiem, jest oczywiste chyba dla każdego, kto chociaż raz po nich wędrował i złapał to "coś".
Dlatego zamiast pisać tekst o duchowości związanej z górami, postanowiłem opowiedzieć wam historię mojego nawrócenia, które zaczęło się w górach.
Kilka lat temu w kwietniowy weekend wybrałem się ze znajomymi z duszpasterstwa akademickiego w Beskid Sądecki. Była to jedna z naszych wielu wspólnych wypraw i nic nie wskazywało na to, że wydarzy się na niej coś wyjątkowego. Wyruszyliśmy ze Szczawnicy, żeby wyjść na Przehybę i przenocować w chacie Magóry, klimatycznym schronisku niedaleko Piwnicznej-Zdroju.
Bóg jest wielką, uśmiechniętą Murzynką?>>
Szlak wznosił się stromo i prowadził przez lasy i łąki pełne krokusów. Od czasu do czasu otwierał się przed nami wspaniały widok na góry. Pogoda była dokładnie taka, jaka powinna być w czasie górskiej wędrówki, nie było ani za gorąco, ani za zimno. Zza szarawych chmur co chwilę wyglądało ciepłe, wiosenne słońce. Wokoło śpiewały ptaki i brzęczały trzmiele. Mieliśmy wszyscy świetny humor i prawie ciągle przerywaliśmy ciszę znanymi piosenkami, do których na bieżąco wymyślaliśmy nowe zwrotki. Można powiedzieć, że był to zwykły, studencki wyjazd, nieróżniący się zbytnio od innych.
Po całym dniu wędrowania i napawania się pięknymi widokami dotarliśmy w końcu na nocleg. Nasze schronisko okazało się małą chatą z piecem i kilkoma piętrowymi łóżkami. Mieliśmy je całe dla siebie, bo właściciel mieszkał obok. Byliśmy wciąż wysoko; do Piwnicznej trzeba było iść jeszcze jakąś godzinę lub dwie. Gdy zapadła noc, zapaliliśmy w piecu, zjedliśmy kolację i zaczęliśmy grać na gitarze, śpiewając nasze ulubione piosenki. Gdy już się "wyszaleliśmy", zapadła cisza, której nie wiadomo dlaczego nikt nie chciał przerwać ani nową piosenką, ani propozycją gry w mafię. Zamiast tego stało się coś, czego nikt z nas się nie spodziewał.
Może sprawił to górski klimat, a może grono najbliższych przyjaciół? Do dziś nie mam pojęcia, dlaczego Julia, moja dobra koleżanka, postanowiła właśnie wtedy opowiedzieć nam o swoim nawróceniu.
Mówiła między innymi o tym, jak Bóg uzdrowił ją i wyciągnął z bagna grzechu. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę, bo Julia wydawała się osobą, której nigdy nie posądzałem o to, co mówiła w tej chwili o samej sobie. Nie przytoczę dokładnie jej słów, bo od tego wydarzenia minęło już prawie osiem lat; pamiętam tylko trzy wątki - narkotyki, złorzeczenie Matce Bożej i uzdrowienie z choroby.
W miarę jak Julia opowiadała swoją historię, czułem, jak pojawia się we mnie coś, co dziś mogę określić jako mieszaninę żalu, gniewu i smutku.
Gdy skończyła, wyszedłem, trzaskając drzwiami. Zaszyty w lesie przez godzinę, chyba pierwszy raz w życiu, naprawdę szczerze rozmawiałem z Bogiem. "Przecież zawsze byłem blisko Ciebie, a Ty nie dałeś mi nawet połowy tego, co tej dziewczynie". Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Wróciłem do chaty, gdy wszyscy kładli się spać, i wiedziałem, że w kwestii mojej wiary nic już nie będzie takie samo. Poza tym niewiele pamiętam. Inna moja znajoma, gdy wspomina dziś ten wieczór, mówi, że gdy wróciłem, wyglądałem bardzo dziwnie i byłem w kiepskim stanie.
Chodziłam z Bogiem po górach>>
Musiało minąć trochę czasu, zanim dotarło do mnie, że byłem ogarnięty pychą. W czasie fundamentu rekolekcji ignacjańskich, kiedy rozważałem przypowieść o synu marnotrawnym, zobaczyłem siebie w roli starszego brata, który zawsze był przy Ojcu i nie umiał tego docenić. Mimo to spłynął na mnie tak niewyobrażalny pokój, że poczułem się jak marnotrawny syn wracający prosto w ramiona kochającego Taty. Zacząłem wtedy rozumieć, że nie jestem tylko synem moich ziemskich rodziców, ale przede wszystkim dzieckiem miłosiernego Boga. To doświadczenie zmieniło w moim życiu absolutnie wszystko i miało ogromny wpływ na budowanie mojej dojrzałości.
Dziś myślę, że starszy i młodszy brat z Ewangelii o synu marnotrawnym to tak naprawdę każdy z nas, tylko w innym momencie życia. Dzięki świadectwu Julii umiem dziś z dużo większą cierpliwością i miłością zrozumieć ludzi uwikłanych w grzech, a więc również samego siebie. I wiecie co? To jest naprawdę wspaniałe uczucie.
Bóg wybiera różne drogi, by przemówić do serca człowieka. Ja nawróciłem się w górach, a dokładniej w górskiej chacie. Zupełnie jak w tej słynnej książce! Zwykły wyjazd ze znajomymi rozpoczął proces, który pozwolił mi doświadczyć ojcowskiej miłości Boga, jaką darzy każdego człowieka. Nie zamieniłbym tego na nic innego.
Jeśli czujesz, że w twoim życiu coś nie gra, albo jesteś już znużony jego monotonią i rutyną, zachęcam cię do tego, żebyś jeździł w góry. Po prostu po nich wędruj i niczego nie oczekuj. Najlepsze przychodzi wtedy, kiedy się tego nie spodziewamy.
Imię koleżanki, która powiedziała świadectwo, zostało zmienione.
Piotr Kosiarski - redaktor portalu DEON.pl. Autor cyklu Film na weekend i Ojcostwo. Sport ekstremalny. Prowadzi bloga Mapa bezdroży
Skomentuj artykuł