Jak kaznodzieja poucza zakonnice
Ten sam kapłan, który (obserwowałam to w niejednym wypadku) rozpływał się w mokrą plamę przed każdą panią profesor - zakonnice traktował jak niższy rodzaj służby. Nie wstydził się przed nimi ani wybuchów gniewu, ani wymagań co do standardu usługi.
Kiedy przez długie lata oprowadzałam wycieczki po naszym kościele i skarbcu, księży przychodzących w cywilu rozpoznawałyśmy bezbłędnie po tym, że zadawali wprawdzie pytania, ale odpowiedzi nie słuchali; albo zaczynali od razu mówić o czymś innym, albo odpowiadali sobie głośno sami. Po prostu nie mieściło im się w głowie, żeby zakonnica mogła coś takiego wiedzieć, czego oni nie wiedzą. Natomiast zakładali bez zmrużenia oka, że wiedzy, której oni nam udzielają, znikąd dotąd mieć nie mogłyśmy:
Nie mogłyśmy jej przynieść z domu, bo chociaż każda z nas zjawiła się tu przecież jako dorosła osoba i członek jakiejś rodziny, najwyraźniej wciąż wierzymy w bociana i nie wiemy, jakim złem jest aborcja. Pamiętam przynajmniej kilku kaznodziejów, którzy uważali za swój obowiązek wyjaśnić nam (oczywiście taktownie i z wielu długimi omówieniami), skąd się biorą dzieci; a co do aborcji, to rzadko się zdarza taki, który by o niej przynajmniej nie wspomniał. To może być oczywiście skutek tego, że księża są przyzwyczajeni mówić wciąż o tym w parafiach; ale w takim razie tym bardziej widać, że mając mówić do zakonnic, rzeczywiście nie tracą czasu na przygotowanie się, a nawet na zastanowienie się, jakie tematy byłyby słuchaczkom potrzebne. Oczywiście gdyby o tym zaczęli myśleć, niejeden musiałby dojść do wniosku, że po prostu nie wie, czego zakonnicom naprawdę potrzeba. Może by wtedy milczał? Nie byłoby najgorzej.
[ - Ale w takim razie, oślico, zamiast tylko krytykować i obśmiewać, powiedz, o czym trzeba mówić?
- O Chrystusie. To jest zawsze na temat i tego nigdy nie dość. Tylko że o tym właśnie, Balaamie, tobie mówić szczególnie trudno. Pamiętam, z jakim zachwytem i zdumieniem słuchałyśmy pewnego palotyna, który nam powiedział całe rekolekcje o Bogu, nie wspominając ani razu o aborcji!]
Dalej, nie mogłyśmy tej wiedzy, której nam kaznodzieja udziela, przynieść ze szkoły, do której widać po prostu nie chodziłyśmy. Kiedyś pewien kapłan odprawiał u nas przez dwa dni i w obu kazaniach mozolnie i czasochłonnie, bez żadnego związku z czytaniami mszalnymi, opowiadał nam treść dwóch nowel Sienkiewicza: Latarnika i Janka Muzykanta, twierdząc zresztą, że to napisał Słowacki. Na pożegnanie wyjaśnił, że chciał podzielić się z nami arcydziełami literatury polskiej. Najwyraźniej uważał, że my ich nie znamy; że nie byłyśmy nawet w szkole powszechnej, gdzie to była lektura obowiązkowa. No ostatecznie... mogłyśmy zapomnieć... A skoro już mowa o literaturze: słyszałam nie raz kaznodziejów pobożnych i słyszałam kaznodziejów uczonych, ale przez wszystek wiek życia swego zakonnego nie słyszałam kaznodziei, który by potrafił zacytować jakikolwiek wiersz bez przekręcenia.
Kiedy chodzi o znajomość życia wewnętrznego, nie mogłyśmy jej ani wynieść z nowicjatu, ani nabyć przez doświadczenie i lekturę. Niejeden mówca, zwłaszcza młody, przedstawia te sprawy tak, jakby to on dopiero odkrył to wszystko: "Teraz siostry rozumieją... Teraz już wiecie?" Co szczególnie ciekawe, zakłada najwyraźniej, że także jako kaznodzieja jest pierwszym, który nam o tym mówi, że żaden jeszcze taki sam odkrywca dotąd przed nami nie stanął. Oj, stanął, i niejeden, i jeszcze niejeden stanie, i trzeba się tylko cieszyć, kiedy któryś podaje rzeczywiście zdrową naukę Kościoła bez przymieszek własnej fantazji. A nawet i w takim wypadku czasem warto byłoby powstrzymać potok wymowy. Niedawno odprawiał w naszej kaplicy przejezdny ksiądz, który ogromnie się przejął, kiedy się dowiedział, że tego dnia jest u nas adoracja. Z tego przejęcia powiedział półgodzinne kazanie, zachęcając nas do adorowania Najświętszego Sakramentu; i tym samym, ponieważ doba rozciągnąć się nie da, tę adorację o te pół godziny nam skrócił. Może myślał, że przynajmniej zyskałyśmy motywację?
Nawet od naszych własnych zwierzchników kościelnych lub zakonnych nie możemy nic wiedzieć, póki nam kaznodzieja nie powie. Historyjka ilustrująca tę zasadę jest długa, ale warta przytoczenia. Nasz kościół nie jest żadnym sanktuarium pielgrzymkowym; ale w Roku Świętym, ogłoszonym przez Pawła VI, ktoś w diecezji chełmińskiej (do której należałyśmy wtedy) wpadł na pomysł, żeby połączyć miesięczny dzień skupienia przełożonych północnego rejonu diecezji z pielgrzymką jubileuszową, i zamiast w Gdyni, urządzić go u nas, mianując ad hoc Żarnowiec miejscem pielgrzymkowym. Ponieważ na każdy taki dzień skupienia wysyłano kaznodzieję, przysłano go i tutaj, zapowiadając mu tylko, żeby naukę powiedział taką, która by się przydała i tym biednym benedyktynkom, bo im tam na wsi nie ma kto konferencji głosić. Biedak, jak się zdaje, miał wielki kłopot, co by tu takiego wymyślić, żeby benedyktynkom smakowało; ale znalazł. No więc matki przełożone zebrały się na sali, kilkadziesiąt osób, a my tymczasem w kuchni przygotowywałyśmy obiad dla nich.
Naraz leci ktoś z rozkazem: ręce myć, fartuchy zrzucić, konferencja jest także i dla nas, mamy jej słuchać! No dobrze. Wcisnęłyśmy się w kąty i słuchamy. Tylko... coś to jakby znajome? Ktoś już kiedyś tych słów, tych zdań użył? Mrugamy jedna na drugą: przecież to jest niedawne przemówienie papieża Pawła VI na uroczystości konsekracji bazyliki na Monte Cassino! Słowo w słowo, od początku do końca. Kaznodzieja nic już nawet od siebie nie dodał, w przekonaniu, że lepiej nie wymyśli niż sam papież. Nie wspomniał tylko ani na początku, ani na końcu, skąd to wziął... Najwyraźniej więc sądził, że słyszymy to po raz pierwszy, że nie znamy tekstu papieskiego, odnoszącego się do naszego własnego zakonu, póki on go nam nie przeczyta. No bo tego, że ten tekst ja tu w Żarnowcu tłumaczyłam na polski, to już oczywiście nie mógł wiedzieć.
A ponieważ historia lubi się powtarzać, wiele lat później miało miejsce podobne zdarzenie. Kiedy Synod Biskupów miał zająć się życiem zakonnym, sekretariat Synodu rozesłał na cały świat punkty do dyskusji nad istotą życia zakonnego, w formie książeczki zatytułowanej Lineamenta. Procedura była taka, że najpierw miały się wypowiedzieć na piśmie poszczególne zakonnice, na podstawie ich wypowiedzi należało sporządzić odpowiedź domu, z tego z kolei - opracować odpowiedź zakonu, a w ostatniej instancji, po zebraniu odpowiedzi wszystkich zakonów w danym kraju, odpowiedź krajową, tym razem już po francusku. Było z tym dużo roboty, potem odbył się synod, a wreszcie jakiś rok czy dwa później zjawił się u nas na wakacje pewien prałat, niegdyś zresztą pracownik Kurii rzymskiej, i z wielkim przejęciem zaczął z kazalnicy wymachiwać tą książeczką. "Popatrzcie, to się nazywa Lineamenta; tu o was napisano, biskupi o was radzili!" Zakładał, jak widać, że my ani o synodzie nic nie wiemy, ani o przygotowaniach nie wiedziałyśmy. (No bo tego, że to akurat ja, wezwana w tym celu przez Matkę Klaudię do Warszawy, opracowałam odpowiedź krajową polskich zakonów klauzurowych, wiedzieć oczywiście nie mógł.)
Krótko mówiąc, zakonnica w przekonaniu szeregowego kaznodziei jest GŁUPIA. I to się samo przez się rozumie: gdyby głupia nie była, to by zakonnicą nie została. A skoro została, to jej psi obowiązek ścierać pył z podłogi przed godnością kapłana, i do niczego innego potrzebna nie jest. Ten sam kapłan, który (obserwowałam to w niejednym wypadku) rozpływał się w mokrą plamę przed każdą panią profesor - zakonnice traktował jak niższy rodzaj służby. Nie wstydził się przed nimi ani wybuchów gniewu, ani wymagań co do standardu usługi (np. połysku butów) wydźwigniętych na poziom niemal niedosiężny.
Tak samo, jak nie wstydziłby się tego przed psem i kanarkiem... Jest to częste zjawisko, że człowiek dzieli bliźnich na takich, na których opinii mu zależy, i takich, na których nie; otóż zakonnice w oczach kleru diecezjalnego dawno już wylądowały w tej drugiej grupie i chociaż czasem robi się wyjątki (jeśli zakonnica ma jakiś tytuł, np. hrabianki, profesora lub przełożonej), na ogół ta zasada trwa. Wypływa na pewno w jakiejś mierze z nieznajomości istoty życia zakonnego, tak powszechnej wśród księży diecezjalnych. Z próżnego i Salomon nie naleje.
Małgorzata Borkowska OSB - benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Urodzona w 1939 r., mniszką została po ukończeniu filologii polskiej i filozofii na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologii na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa
Skomentuj artykuł