Zabijała Rosja lemingów Putina - nie "dzicz" z Dalekiego Wschodu
Rosjanie w Buczy więzili i torturowali. Dokonywali pozorowanych egzekucji i zabijali naprawdę. Wiele ofiar znaleziono na ulicy z reklamówkami w rękach – ci ludzie po prostu wychodzili, żeby zdobyć coś do jedzenia. Część ciał palono, aby zatrzeć ślady. Okazało się, że jednak nieprofesjonalnie. Wszystko udało się ustalić. Amatorskie było pozostawienie w kwaterze wojskowej w Buczy sprzętu elektronicznego, a w nim plików komputerowych, które pozwoliły zidentyfikować sprawców - pisze dziennikarz i reporter wojenny Zbigniew Parafianowicz w książce "Śniadanie pachnie trupem", której fragment publikujemy.
Podobnie jak w miejscowościach okupowanych na wschodzie Ukrainy, w Buczy wprowadzono od 16 godzinę policyjną i nakazano ludności nosić białe opaski na ramionach. Od 10 do 21 marca pozwalano jeszcze na ewakuowanie cywilów. Sami Rosjanie w Buczy ugrzęźli. Nie mogli z niej wyjść dalej niż na przedmieścia Irpienia, gdzie zadawano im poważne straty.
Sfrustrowani, zaczęli mordować. Na oślep. O ile na początku udawali jeszcze, że szukają weteranów z Donbasu – czy szerzej: żołnierzy ukraińskich – o tyle w drugiej połowie marca urządzali już regularne polowania na ludzi. Na początku kwietnia rozmawiałem z mieszkańcami Buczy o tym, co wydarzyło się przed wyjazdem Rosjan. Wielu nie odpowiadało szczerze. Jakby nie dowierzali, że Ukraina powróciła na stałe. Albo wypierali to, co się tu wydarzyło.
„Pierwsi Rosjanie w mieście nie interesowali się cywilami” – opowiadał pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podejrzliwi byli jedynie wobec tych w wieku poborowym, których było niewielu. Nowi mścili się jednak za spaloną na Wokzalnej kolumnę zmechanizowaną. – „Strzelali do wszystkich. Mówili, że takie mają rozkazy. Sami rabowali sklepy, kradli alkohol. Ci pierwsi Rosjanie nie pili”.
Zbigniew Parafianowicz "Śniadanie pachnie trupem. Ukraina na wojnie" (Wyd. MANDO 2022)
W pierwszym rzucie w Buczy byli wojskowi z jednostek specjalnych i powietrznodesantowych. Część świadków relacjonowała, że przed wycofaniem się i nadejściem tych z Dalekiego Wschodu, z Kraju Chabarowskiego, ostrzegali, że sytuacja znacznie się pogorszy. „O ile na początku sklepy rabowali miejscowi żule, o tyle później alkohol kradli sami Rosjanie. Wojsko było agresywne. Nie było sensu wchodzić z nimi w jakiekolwiek dyskusje. Terroryzowali miasto. Rabowali” – opowiadał inny mieszkaniec Buczy, potwierdzający wcześniejsze doniesienia.
Na początku kwietnia powoli zaczęto w pełni zdawać sobie sprawę ze skali zbrodni. Rabunki okazały się nieważne. Jeden z mieszkańców Buczy mówił mi, że naliczono dwadzieścia sześć punktów, w których albo znajdowano ciała, albo odkrywano masowe groby.
Rosjanie w Buczy więzili i torturowali. Dokonywali pozorowanych egzekucji i zabijali naprawdę. Wiele ofiar znaleziono na ulicy z reklamówkami w rękach – ci ludzie po prostu wychodzili, żeby zdobyć coś do jedzenia. Część ciał palono, aby zatrzeć ślady. Okazało się, że jednak nieprofesjonalnie. Wszystko udało się ustalić. Amatorskie było pozostawienie w kwaterze wojskowej w Buczy sprzętu elektronicznego, a w nim plików komputerowych, które pozwoliły zidentyfikować sprawców.
Na podstawie tych danych Dmytro Repliańczuk z redakcji Slidtsvo.info odnalazł w mediach społecznościowych profile żołnierzy, w tym oficerów, którzy działali w mieście. Według ukraińskiej prokuratury Rosjanie podczas okupacji Buczy zamordowali czterysta sześćdziesiąt osób. W zbiorowych grobach znaleziono dwieście osiemdziesiąt ciał. Część z nich miała ślady tortur, wielu ofiarom związano z tyłu ręce.
Krótko po Buczy priorytetem dla władz w Kijowie, ale i zachodnich agencji wywiadowczych, stało się ustalenie listy jednostek i dowódców odpowiedzialnych za zbrodnie. W Buczy, jak stwierdzono, poza 64 Brygadą w przestępstwach wojennych udział brała prywatna firma wojskowa, finansowana przez bliskiego Kremlowi oligarchę Jewgienija Prigożyna – Grupa Wagnera (takie doniesienia przekazał w sprawozdaniu dla Bundestagu niemiecki wywiad BND na podstawie przechwyconych rozmów telefonicznych).
Z kolei „New York Times”, powołując się na dane służb amerykańskich, podał w maju, że na czarnej liście znajduje się również 104 Gwardyjski Pułk Desantowo- -Szturmowy, wchodzący w skład 76 Gwardyjskiej Dywizji Desantowo-Szturmowej, której dowództwo zlokalizowane jest w Pskowie, tuż przy granicy z Estonią. Obok niego wymieniono też 234 Gwardyjski Pułk Desantowo-Szturmowy, również wchodzący w skład 76 Dywizji.
Doniesienia amerykańskie i niemieckie są ważne, bo obalają tezę o „azjatyckim” pochodzeniu „syndromu Buczy”. 64 Samodzielna Brygada Strzelców Zmotoryzowanych z Kraju Chabarowskiego, dowodzona przez urodzonego w 1983 roku w uzbeckim mieście Nukus, na skraju pustyni Kyzył-kum, pułkownika Azatbeka Omurbekowa, miała uosabiać dzicz z Dalekiego Wschodu, która nie potrafi powstrzymać się przed rabunkiem czy gwałtem.
Okazuje się jednak, że przemocy wobec cywilów i regularnej grabieży nie żałowali sobie również elitarni spadochroniarze dowodzeni z europejskiego Pskowa, który od estońskiego Tartu czy łotewskiej Rygi dzieli rzut beretem. Żołnierzom zdarzało się nawet czytać. Przy spalonym pojeździe pancernym w Buczy znalazłem zniszczoną książkę stylizującego się na Hemingwaya sowieckiego pisarza Konstantina Worobjowa „Eto my, Gospodi!”.
Teza o azjatyckich hordach była chybiona. Niedaleko Myłej walały się dokumenty wojskowych zarówno spod Chabarowska, jak i tych spod Jekaterynburga. Pochodzenie żołnierzy było różne, podobne były jednak daty urodzenia: wielu miało wpisany rok 1996, 1994 czy 1995. Zabijało więc pokolenie, które nie znało komuny ani człowieka sowieckiego. Nie pamiętało nawet jelcynowskiej smuty. Gdy Putin dochodził do władzy w 2000 roku, ci żołnierze mieli ledwie po pięć lat. Byli generacją, która znała tylko tego prezydenta i jego Rosję – a także smartfony, TikToka, Telegram i VKontaktie.
Hordą była cała armia rosyjska zaangażowana w wojnę: od dofinansowanych sił specjalnych po pijane w trzy dupy tak zwane sine bataliony* (osoba sina lub spuchnięta, czyli po prostu alkoholik), powoływane pod broń w ramach putinowskiej „częściowej mobilizacji”.
Jednego dnia armia pokolenia VKontaktie rozpijała piwo ukradzione ze stacji benzynowej pod Myłą, kolejnego mordowała w Iziumie, a następnego nosiła wyborcze urny podczas pseudoplebiscytu w Doniecku. Zabijała Rosja lemingów Putina – ludzi zupełnie normalnych, przeciętnie zamożnych i w średnim wieku. Nudnych i przewidywalnych. Bez potencjału na to, by stać się potworami. I może właśnie to w tym wszystkim jest znów najdziwniejsze.
Skomentuj artykuł