Jak nie zostałam karmelitanką?

Jak nie zostałam karmelitanką?
Małgorzata Wałejko

Często spotykam się z rozterkami młodych osób, które nie wiedzą czego chce od nich Pan Bóg, jak mają rozeznać swoją życiową drogę. Wielu towarzyszy prawdziwy lęk przed popełnieniem błędu, samowolnym wybraniem opcji, której Pan Bóg dla nich nie wybrał.

Czy będą wtedy nieszczęśliwi do końca życia? Czy stracą życiową szansę, jedną na milion?... A może tylko życie w zakonie pozwala do końca oddać się Bogu? Napisała do mnie Osoba, której przeżycia związane z rozeznawaniem powołania łudząco przypomniały mi moje sprzed… 20 lat. Jakbym czytała własny list! Autorka prosiła, bym podzieliła się moją historią. Pomyślałam, że warto napisać tekst-świadectwo, bo jestem świadoma, że temat ten spędza sen z powiek wielu osób.

Autorka listu pozwoliła, bym Ją zacytowała.

"Zakochałam się w Jezusie 4 lata temu i tak zostało. Czuję się Jego oblubienicą, dążę do zjednoczenia z Nim, ale równocześnie chcę założyć rodzinę. To wielkie pragnienie, które właściwie nie opuszcza mnie od dziecka. Po gwałtownym i mocnym nawróceniu, po okresie "syndromu neofity" zaczęły się schody. Nie wiem, czy to jest nerwica, ale cyklicznie powraca do mnie myśl, że może Pan chce, żebym wstąpiła do zakonu, a przecież ja nie chcę, sprzeciwiam się Woli Bożej i w związku z tym sprawiam Mu przykrość... każda taka myśl powodowała wcześniej napady płaczu, drżenie i chęć zapadnięcia się pod ziemią. Później następował spokój (przecież nie uciekam od ciszy, często adoruję Pana i medytuję z różańcem i Nowym Testamentem) i przekonanie, że jestem powołana do życia rodzinnego. Ale wystarczy tylko jakiś zapalnik, właśnie w postaci takiego nieroztropnego człowieka, żebym się kompletnie posypała. W zasadzie ta kwestia to mój jedyny słaby punkt w relacji z Bogiem. To zastanawiające choćby ze względu na to, że na co dzień cechuje mnie właśnie ta dziecięca ufność, brak zniechęcenia  w przypadku grzechów i osobista relacja z Jezusem i świętymi.(…)
Natomiast w czasie takiego wielkiego strapienia wracają te straszne myśli, że powinnam wstąpić do zakonu, bo inaczej zawiodę wszystkich u Góry".

DEON.PL POLECA

Autorka listu opisuje także sytuacje, gdy ktoś "widzi w niej" powołanie zakonne, świdrując Ją wzrokiem oznajmia, że została wybrana bądź, że zakon jest jedyną drogą całkowitego oddania się Bogu.

Zanim opowiem, jak było ze mną, zbierzmy kilka faktów, które mogą nam pomóc ze spokojem i w wolności spojrzeć na kwestię powołania.

Szczęśliwi jesteśmy, że znamy to, co się Bogu podoba (Bar 4.4)

Po pierwsze: przecież my wiemy, co się Bogu podoba. Znamy Jego wolę, która mówi nam jak żyć.

Jego pragnieniem, wolą jest, byśmy się Go nie bali, byśmy Mu zaufali; byśmy byli z Nim jak najbliżej, byśmy się Mu oddali. Cali… jak najdroższemu Ukochanemu, zaufanemu Przyjacielowi. Byśmy odpowiedzieli miłością na Jego miłość. Tylko tyle - i aż tyle. Szukali Go tęskniącym sercem - jak On nas - przez modlitwę, sakramenty i czytanie Słowa, jak i życiową ufność, że mimo trudnych wydarzeń On nas stale niesie w ramionach.

Jak zwykle się powtarzam (-:, ale nie moralność jest celem życia chrześcijanina, tylko intymna, miłosna bliskość grzesznika z Bogiem, który jest naszym największym Skarbem, zdolnym przerosnąć nasze najśmielsze pragnienia. Jak w miłości małżonków, przyjaciół: czy bliski oczekuje bym najpierw błysnęła poziomem by mnie pokochał? Czy może bierze w ramiona umazaną, usmarkaną łzami upadków, taką "niedorobioną", nie do końca udaną?

Gdy w naszych słabościach (a nie czekając na doskonałość, aż będziemy godni), tacy "jak stoimy", jacy jesteśmy oddajemy się Bogu, On natychmiast zaczyna w nas swoje dzieło - miłości wobec innych, potrzebujących, apostolstwa. On "zasługuje" w nas. Nawet nie zauważymy, kiedy On zacznie nas przemieniać od wewnątrz! Kochać w nas i przez nas.

To powołanie do zjednoczenia z Bogiem w tajemnicy najgłębszego Ja dotyczy wszystkich chrześcijan i stan życia tu nie ma znaczenia. Wszyscy jesteśmy zaproszeni by być Jego "do końca", bo jak być "czyimś" częściowo? Półgębkiem? Pewnym "dowodem" na to jest sakrament Eucharystii, w którym cały Bóg oddaje się żonie, mężowi, nastolatkowi z irrokezem, papieżowi, mniszce, księdzu - każdemu tak samo CAŁY. I my Jemu - tak samo CALI. Nie ma na ziemi rzeczywistości, w której można być bliżej z Bogiem niż w Komunii. A ona dotyczy wszystkich stanów.

To jest priorytet - nasz kontakt z Bogiem. Wszyscy identycznie jesteśmy do tego wezwani wewnętrznie na Chrzcie, do całościowego oddania się Bogu. Od Chrztu wzrasta w nas życie Boże, nadprzyrodzone. Różne drogi życiowe - zakon, kapłaństwo, małżeństwo, samotność - są tylko zewnętrznym aspektem, mniej istotnym i drugorzędnym rozdziałem pewnych funkcji w Kościele, byśmy mogli sobie nawzajem służyć darami. Ale jeśli pamiętamy o priorytecie, takim samym dla wszystkich, nie zaprzątajmy sobie już nadmiernie głowy, energii i czasu jaka zewnętrzna forma będzie najlepsza, bo to w sumie już mało istotne.

Poza szukaniem bliskości z Bogiem jako priorytetem, wiemy z Ewangelii, że mamy kochać innych (szczególnie potrzebujących, o czym Jezus mówi w opisie Sądu) i mieć czyste serce.  Oczywiste jest także spełnianie obowiązków stanu, w jakim się aktualnie znajdujemy: córki, syna, studenta, pracownika. Tyle!

Natomiast forma realizacji miłości i czystego serca jest dowolna, nie ma w Bogu zapisanych konkretnych wytycznych dla konkretnych osób, zatem bez sensu jest stawianie pytania: czy wolą Bożą jest bym został piłkarzem czy księgowym? Czy wolą Bożą jest bym wyjechała na wakacje do Rabki czy nad morze? Czy Bóg chce bym zaprzyjaźniła się z tą osobą, czy też życzy sobie bym z nią nie miała kontaktu? Czy Bóg chce bym miała jedno czy sześcioro dzieci?

Otóż Pan Bóg nie szanowałby nas i naszej wolności, gdyby swoją wolą obwarowywał nasze wybory. Mamy kryterium: kochać i mieć czyste serce. Tego TYLKO chce Bóg.  A jak to zrobimy, to już nasza pomysłowość, inwencja i twórczość!

Każdy z nas od Boga otrzymał prawo samodzielnego i naprawdę niezawisłego wyboru drogi życia. Jest to wolny wybór i jak wybierzemy, (zakładam, że nie grzech) tak Ojciec nasz, z dumą i wzruszeniem, nam pobłogosławi. To nieprawda, że wymarzył sobie kogoś na zakonnicę i ukradkiem otrze łzę rozczarowania jak ona przedstawi Mu narzeczonego.

Może babcia sobie wymarzyła, On nie. Będzie szczęśliwy. I nieprawda, że młodzieniec, od dziecka ministrant, tak dobrze rokował na księdza, a tu bach, dziewczyna, bezwstydnica jedna mu powołanie z głowy wybiła. Jeśli decydują się na małżeństwo, tego pragną - więc i dobry Bóg tego pragnie. Domniemania, że stan świecki zaprzepaści np. owemu "rokującemu" szansę na wysoką świętość (cokolwiek to jest) są li tylko wynikiem stereotypu, że świętość w zakonie jest możliwa, w małżeństwie natomiast nie, bo nie ma czasu na modlitwę a woń pieluch potomstwa uniemożliwia ekstazy mistyczne. To bzdura!

Mój ś.p. Tatuś pokazywał mi Sobą Ojca. Jako profesor medycyny lubił wyobrażać sobie, że pójdę w Jego ślady. Cieszyło go, gdy jako kilkulatka deklarowałam, że zostanę profesorem pediatrii. Gdy zbliżała się matura zdałam sobie sprawę, że medycyna nie jest dla mnie. Sporo osób dziwiło się i perswadowało zmianę decyzji. Tatuś, gdy mnie wysłuchał, usiadł ze mną nad informatorem o kierunkach studiów i pomagał wybrać. Żadnej presji. Żadnego żalu. Całkowicie wspierał moją wolną decyzję. Pojechał ze mną złożyć papiery.

Wybrani spośród Wybranych

No dobrze, ale czy to znaczy, że poza faktem, iż Bóg każdego z nas tak samo wybrał z miłości, bo za każdego z nas umarł - nie ma szczególnego "powołania" w znaczeniu, że Bóg kogoś wybiera, powołuje, np. do kapłaństwa? Że woła, jak Samuela, po imieniu?...

Historie powołań proroków w Piśmie świętym pokazują, że bywają wezwania, które mają służyć Kościołowi w szczególny sposób. Przede wszystkim kapłaństwo, niesłychana tajemnica, gdy człowiek może występować In Persona Christi, w Osobie Chrystusa, niejako zaproszony w głąb Jego tajemnicy i pragnień.

Powołania zakonne, misyjne, gdy człowiek oddaje siebie Kościołowi. Jednak głos ów jest w istocie uszczęśliwiającym pragnieniem - mimo, że człowieka bolą pewne wyrzeczenia. Gdy ktoś pragnie oddać się Bogu w kapłaństwie, naprawdę tego chce i dysponuje środkami (co ocenia Kościół). Bóg daje mu to pragnienie, pełne cichego szczęścia, pokoju, obietnicy, tak, że z pewną radością podejmuje i umieranie np. pragnieniu kobiety i dziecka. Bo chce. To nie dokonuje się wbrew nam, Bóg nas nie chce krzyżować. By nas nie krzyżować, ukrzyżował Siebie! Jeśli więc jestem gotów i chcę i to jest moje szczęście - to może być dar Boży.

Zresztą z powołaniem do małżeństwa jest tak samo: gdy poznaję wady drugiej osoby wiem dobrze, że tylko "różowo" nie będzie. Ale mimo to - chcę, mam w sobie gotowość i pragnienie mimo świadomości, że łatwo nie będzie. Ale chcę tego! To mnie uszczęśliwia! Skoro chcę z nim/nią być - to jest ten/ta. Oczywiście w obu sytuacjach jest pełna wolność, nie ma przymusu. Nie: musisz. Ale: możesz.

A jeśli i tak nie podejmę? Mimo "głosu pragnienia", jakoś się zagapię i pójdę gdzieś zupełnie inaczej, zachachmęcę drogę nieplanowaną ciążą, zlekceważę to pragnienie? To nic! Bo Pan Bóg za nami nadąża, przecież nadąża nawet za grzechami, które wybacza i nas z nich wyprowadza, nadąża więc tym bardziej za niepodjętym głosem powołania i się w ogóle ale to w ogóle nie gniewa.

Pewna zakonnica opowiadała mi, że w swoim powołaniu tak dogłębnie poczuła, że nic, absolutnie nic nie "straci" jeśli się nie zdecyduje, że Jezus absolutnie szanuje jej wolność i ona naprawdę może, ale nie musi, bo między Nią a Jezusem nic się nie zmieni jeśli jednak wybierze małżeństwo - że ją to tak wzruszyło, iż tym bardziej na skrzydłach wybrała zakon.

Pewną pomocą w rozeznaniu pragnień może być rozróżnienie pragnienia od mrzonki (z książki "Łaska bazuje na naturze" ojców Alexiewicza i Brzózego). Mrzonka to takie romantyczne marzenie: "Och, jaki ten Karmel piękny, habit cudny, śluby wieczyste poruszające do łez. Jakby to było cudownie tak dla Boga żyć". A czy w codzienności obserwujesz u siebie dar kontemplacji, cichej modlitwy, który praktykujesz jeszcze nie za tą romantyczną bramą ale w twoim pokoju przy tapczaniku od dawna i codziennie? Czy żyjesz coraz bardziej ubogo, nie kupując gadżetów? Czy już w Twojej codzienności widzisz, że za Twoim pragnieniem idzie konkretny kształt dnia lub decyzje, że ono już zmienia Twoją codzienność?

Bo za pragnieniem idzie "konkret". Już się modlę długo i bez trudu, mam ten dar, konsekwentnie rozwijam w sobie kontemplacyjne życie, szukam ciszy, ubóstwa, dobrze się w tym czuję.  Za mrzonką nic nie idzie… poza dymu z uszu z zachwytu. Pragnienie po tym się rozpoznaje, że już daje pewne owoce w życiu. Jak pisała mi Autorka listu w innym miejscu - miała już chłopaka i wówczas kwitła, cieszyła ją szalenie wzajemna służba, bycie razem, wspólna droga. To już coś mówi.

Jeszcze na koniec - kwestia znaków i "widzących". Bardzo ostrożnie należy podchodzić do "znaków z nieba", które odczytujemy w różnych wydarzeniach. Moc autosugestii i pychy jest olbrzymia. Pychy - bo oto mam śmiałość odczytywać jakieś wydarzenie w kluczu: tak mówi Pan. A Jego drogi nie są naszymi… i Jego myśli nad myślami naszymi. Szczerze mówiąc cenne jest pracowanie nad wolą i refleksja nad sobą, samo-poznanie, a nie wróżenie ze znaków zewnętrznych.

Bóg nami nie steruje jak joystickiem za pomocą zewnętrznych znaków. Kiedyś jechałam autobusem i zastanawiałam się, oczywiście, nad swoim powołaniem stawiając Bogu dramatyczne pytania. Nagle mój wzrok padł na siedzenie przede mną, a tam było nabazgrane mazakiem słowo: "Jezusowa" w sercu. Och, jaki znak, dla mnie wówczas ewidentny i kolejny. Byłam osaczona znakami. Mam być Jezusowa! No tak! I… jestem!

A już osobom, które nam rozeznają powołanie należy stanowczo "dziękować za uwagę". Nawet jeśli byłby to sam Papież. To jest tajemnica mojej duszy, rozgrywa się między mną a Bogiem. Nikt poza mną nie ma w tej sprawia światła.

Tylko pragnienie jest światłem

A zatem… jak ja nie zostałam karmelitanką? A Mąż mój - dominikaninem? (Zakonie! Cożeś stracił! A ja to mam (-: )

I ja padłam ofiarą stereotypu, że tylko w zakonie mogę oddać się Bogu. Co więcej, sama odczytywałam wiele znaków na niebie i ziemi, że tego chce Bóg. Dziś widzę, że wiele było w tym pychy (być lepszą, wybraną, lepiej służyć Bogu niż inni) i niechęci do "zwykłego" życia, jako żony, mamy, gospodyni. Chciałam mieć "nadżycie" i być "nadczłowiekiem", szczególnie przed Bogiem, a karmelitanka w aurze ofiary i wybrania taką mi się jawiła daleko bardziej niż mama w aurze krzyków i dymiących garów.

Na dodatek zdarzyło się kilka znaczących osób, w tym ksiądz w konfesjonale w Rzymie, (widzący mnie pierwszy i ostatni raz na oczy i nie był to O. Pio) które mi z mocą oświadczyły: "Masz to powołanie. Musisz się zdecydować, inaczej Jezus cię bezpowrotnie minie". Ksiądz w konfesjonale to był największy wstrząs, bo utożsamiłam ten głos z samym Jezusem… Nie miałam gotowości na Karmel (mrzonka!), ani pewności, że to ta forma, więc zdecydowałam się złożyć śluby prywatne na ręce spowiednika.

Spowiednik, mądrze, zgodził się na roczne, choć naciskałam od razu na wieczyste. Bo w sercu Jezusowi obiecałam siebie wieczyście, już się "zgodziłam", uległam, a tak naprawdę… poległam. Bo ja tego w głębi serca nie chciałam. Ja chciałam słuchać Boga, a wydawało mi się, że przemawia do mnie głosem innych, znaków i nade wszystko pragnienia oddania się Mu do końca.

Nie słuchałam swoich głębokich pragnień dotyczących formy tego oddania… bo jeszcze ich nie poznałam - nadmieniam, że nigdy nie miałam chłopaka. Godząc się na celibat, bardzo cierpiałam. Była to jakaś moja wewnętrzna śmierć i zadanie samej sobie gwałtu. Ale uczyniłam to dla Boga, więc On mnie z tego wyratował.

W tekście ślubu, jaki miałam sama ułożyć, napisałam z całą ufnością: "Prowadź mnie ZA RĘKĘ, bym spełniła to, co chcesz". Oczywiście składając ten ślub (czystości, ubóstwa i posłuszeństwa w ramach stanu na rok) i mówiąc Jezusowi "prowadź mnie za rękę" miałam już niezmąconą pewność dozgonnego celibatu, bo decyzja zapadła, pytałam Go tylko o formę jego realizacji. I pamiętam, że w tym "za rękę" wyraziłam prośbę ufnego dziecka, by Jezus nie dał mi pobłądzić. I nie dał.

Śluby złożyłam 28 grudnia. A  3 dni później, 31 grudnia, z Duszpasterstwem Akademickim Akwarium i duszpasterzem bawiłam się na sylwestra. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam Bogusia, który poprosił mnie do tańca. Kilka dni później w DA ów duszpasterz  wziął pod ramię mnie (na Jego ręce składałam śluby) i Bogusia (którego przygotowywał do dominikanów), zaprowadził na stronę i zachęcił: "poznaliście się już? Rozmawiajcie ze sobą, zaprzyjaźnijcie się, może wam to bardzo pomóc…"

No i bardzo pomogło. Zakochaliśmy się w sobie na zabój. A ów kapłan był z początku rozgoryczony, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli.

Ale to był i dla nas jakiś dramat. Postawiłam sobie pytanie, co teraz… i byłam niemal przekonana, że to straszna próba, która ma sprawdzić moją wierność Jezusowi. Spowiednik zastanawiał się czy zwolnić mnie ze ślubów, jednak uznał, że mają trwać przez rok, a my mamy przez rok zakaz stanowienia pary, trzymania się za ręce i wszystkiego, co para chrześcijan może. Możemy natomiast być przyjaciółmi. Poznawać się, razem modlić, wspólnie pracować w dobrej sprawie…

Boguś szybko podjął decyzję, że chce małżeństwa ze mną. To Facet, więc "nie bawił się w ceregiele", wejrzał w serce, pomodlił się i zdecydował. Ja natomiast balansowałam na granicy psychozy, szarpana strasznym lękiem, że małżeństwo będzie zdradą Jezusa… a chciałam go z całego serca. Zaczytywałam się w "Mężczyzną i niewiastą stworzył ich" Jana Pawła II i serce mi płonęło, że tak właśnie chcę z Bogusiem żyć.

Wreszcie, pośrodku tej burzy niepokojów, walki pragnienia z "poczuciem bycia powołaną", do głębi serca przejęły mnie słowa wypowiedziane przez pewną osobę z mojego otoczenia, która trzeźwo zauważyła: Prosiłaś Jezusa, by prowadził cię za rękę… a gdy za 3 dni przyprowadził cię do Bogusia, to już Mu nie wierzysz?

No właśnie, czemu ja tego prostego faktu nie chciałam zauważyć? Ponieważ nie dopuszczałam do siebie innej opcji, pewna, że mam powołanie zakonne. Wtedy zaczęłam pomału drugą opcję dostrzegać - i uwierzyłam, że Bóg chce mojego szczęścia! Że wysłuchał mnie i czule pokazał mi, czego pragnę, co dla mnie będzie najlepsze, czyli: najbardziej uszczęśliwiające. Potrzebował 3 dni od mojego ufnego: prowadź mnie, Panie.

Po upływie ślubów staliśmy się parą. Pan Jezus musiał mnie uzdrawiać jeszcze długo z lęku, że Go zdradziłam. Dzisiaj jestem zupełnie uzdrowiona. Wierzę, że On mnie prowadził za rękę ku temu, bym zrozumiała, że pozwala mi na wolny wybór, że On nigdy nas nie zmusza, nie wywiera presji, nie patrzy wyczekująco, a jak się nie doczeka uległości "bezpowrotnie nas minie". On pragnie naszej dojrzałości, samodzielnych wyborów w pełnej wolności. I nie wbrew nam… Cieszy się naszym szczęściem.

I jak mój Tatuś pamiętnego dnia pyta: to powiedz mi czego Ty sama pragniesz. Pomogę Ci to nazwać. I pójdę tam z tobą.

Małgorzata Wałejko - dr pedagogiki KUL (filozofia wychowania); teolog małżeństwa i rodziny. Adiunkt w Instytucie Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Szczecińskiego. Mieszka w Szczecinie. Żona, matka, świecka dominikanka

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jak nie zostałam karmelitanką?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.