Jak wygląda prawdziwy postęp duchowy?

Jak wygląda prawdziwy postęp duchowy?
(fot. shutterstock.com)
Dariusz Michalski SJ

Źle mierzy się postęp duchowy wedle oblicza, gestów, łatwości natury lub zamiłowania do samotności. Miarę tę należy brać z mocy, z jaką ktoś przezwycięża samego siebie.

Czasem jest tak, że lubimy znajdować sobie wielkie autorytety duchowe. Stają się nimi zazwyczaj kapłani lub świeccy, którzy z racji pełnionych funkcji lub zdobytej wiedzy mają wszelkie predyspozycje do tego, aby uznać ich za osoby duchowo rozwinięte. Na autorytety duchowe wybieramy ludzi, którzy dysponują wielką wiedzą z zakresu teologii, duchowości czy psychologii. Gdy jednak zbliżamy się do nich bardziej i poznajemy bliżej, okazuje się, że to, co głoszą, nie do końca pokrywa się z ich życiem. Nagle widzimy, że na doskonałym obrazie kogoś prawie nieskazitelnego jako autorytet moralny czy duchowy pojawia się rysa. Zapominamy, że nie ma ludzi doskonałych. Jest naprawdę bardzo mało takich, którzy swoim życiem dają świadectwo głoszonej prawdzie. Widzimy rozbieżność między słowami i działaniami, drobne fakty odsłaniają inny obraz człowieka, którego sztuczną wizję zbudowaliśmy na swój użytek. Wtedy równie szybko, jak obdarzyliśmy mianem autorytetu duchowego danego człowieka, pozbawiamy go tego i zrzucamy z piedestału, na którym sami go umieściliśmy.

Ale czy nie zachowujemy się podobnie w stosunku do siebie samych? Każdy z nas jest mistrzem w oszukiwaniu siebie. Bardzo łatwo jest wydawać pozytywne sądy o sobie. Wystarczy, że uda się nam z czymś trafić: podpowiedzieć komuś, jak ma się zachować w trudnej sytuacji, czy choćby z cierpliwością wysłuchać drugą osobę albo samemu doznać pocieszenia duchowego po dłuższej modlitwie, abyśmy byli gotowi uznać siebie samych za co najmniej oświeconych, jeśli nie świętych.

Stare porzekadło mówi: "Pozory mylą". A jednak często w codzienności zatrzymujemy się na pozorach i dajemy się im zwieść, gdy spotykamy kogoś znanego, powszechnie poważanego i na dodatek z odpowiednimi literkami przed nazwiskiem wskazującymi na jego ogromną wiedzę. Sami także stosujemy tę grę i nie mamy nic przeciwko temu, gdy ktoś nas przesadnie chwali i zachwyca się mądrością naszych stwierdzeń lub sposobem naszego zachowania.

DEON.PL POLECA

Pamiętam pewną kobietę, która uczestniczyła w prowadzonych przeze mnie rekolekcjach. Była zachwycona moim "skupieniem" na modlitwie: stanem pokoju, który odbijał się na mojej twarzy. Powiedziała mi o tym po zakończonych rekolekcjach. Akurat był to czas, gdy przeżywałem poważne trudności duchowe i miałem ogromne rozproszenia na modlitwie. Miałem wątpliwości, czy to w ogóle jest modlitwa. Tego jednak nie było widać na zewnątrz.

Człowieka prawdziwie duchowego nie poznaje się po tym, co zewnętrzne - po widocznych przejawach pobożności: postawie na modlitwie, długości czasu spędzanego w kościele lub na modlitwie, złożonych pobożnie rękach w czasie Mszy św., ale po tym, na ile naprawdę jest zaprzyjaźniony z Bogiem, na ile otwarł się w sercu na Boga. Po czym to jednak można poznać? Święty Jan Ewangelista daje prostą wskazówkę: "Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi" (1 J 4, 20). Nasza pobożność poddawana jest weryfikacji tak naprawdę w kontakcie z drugim człowiekiem. Jeśli chcesz wiedzieć, na ile kochasz Boga, zobacz, jak odnosisz się do swoich bliźnich - do braci i sióstr, z którymi na co dzień przebywasz, pracujesz, odpoczywasz. Wiemy dobrze, że to właśnie kontakty z innymi kosztują nas najwięcej. Są sprawdzianem tego, na ile naprawdę jesteśmy duchowymi osobami. Wymagają bowiem od nas wiele cierpliwości, wyrozumiałości, uważności i innych cech, których nie można tak po prostu na chwilę w sobie włączyć, a potem wyłączyć. Porusza mnie bardzo przykład św. Tereski z Lisieux, która przez kilka lat zasypiała na modlitwie. Było to spowodowane codziennym, wczesnym wstawaniem, ale także ogromnym zimnem, które panowało w klasztorze. Wspominała, że myślała, iż z zimna umrze. A jednak jej modlitwa, która przez długi czas składała się z przysypiania, była tak szczera i prosta, że prowadziła ją do wewnętrznej przemiany. Była zakonnicą, która potrafiła przezwyciężyć w sobie własne negatywne odczucia wobec innych sióstr. Na zewnątrz jednak nie ujawniała swojej niechęci, z którą starała się walczyć. Pewna siostra, która swoim uciążliwym sposobem zachowania była przyczyną rodzenia się w Teresce różnych przykrych uczuć, była święcie przekonana, że jest jej największą przyjaciółką. Teresa nie udawała, że wszystko jest w porządku, ale ćwiczyła się w przezwyciężaniu siebie samej. Świadomie ćwiczyła się w cierpliwości, wyrozumiałości i łagodności. Kiedy po śmierci Tereski odczytano jej duchowe zapiski, wspomniana siostra była zaskoczona tym, co usłyszała. Była zupełnie nieświadoma, jak wiele kosztowało Tereskę pozostawanie w przyjaznej relacji z nią i znoszenie jej różnych przykrych zachowań.

Największym polem walki duchowej jest nasze własne serce. Jego bohaterami są "ja prawdziwe" i "ja fałszywe", które nieustannie się z sobą ścierają. Celem walki jest zdobycie nowego życia. Życia według zasad Ducha Świętego. Apostoł Paweł opisuje cechy nowego człowieka, czyli takiego, który toczy wewnętrzną walkę o to, aby dać w sobie miejsce temu, co duchowe. Pisze tak: "Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie. Przeciw takim cnotom nie ma Prawa. A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami. Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy" (Ga 5, 22-25).

Człowieka duchowego, który dąży do tego, co pochodzi od Boga, poznajemy po tym, że podejmuje wewnętrzną walkę z sobą samym, ze swoim "fałszywym ja", aby zrobić więcej miejsca dla Boga. Owocem tej walki jest wewnętrzna wolność w przyjmowaniu tego, co się wydarzy, i wolność w przyjmowaniu opinii innych o sobie. Wolność w miłowaniu ludzi takimi jakimi są, bez próby wcześniejszego zmieniania ich, aby pasowali do naszych wyobrażeń. To działa w dwie strony. Człowiek wewnętrznie wolny nie skupia się tylko na sobie, na tym, jak wypadnie, co o nim powiedzą inni, jaką opinię będzie miał w otoczeniu. To także ktoś bardzo pokorny, kto jest świadom swojej własnej słabości i ułomności płynących z nieustannych impulsów pochodzących od "ja fałszywego", które chce na sobie samym skupiać uwagę i sobą nieustannie się zajmować.

Naszym największym wrogiem nie jest ktoś inny, nawet ktoś, kto sprawia nam wiele przykrości; największym wrogiem jest człowiek sam dla siebie. A mówiąc dokładnie - nasze własne ego, czyli "fałszywe ja". Według najprostszej definicji "fałszywe ja" to to wszystko, co sprzeciwia się w nas Bogu. Walka z własnym "fałszywym ja" jest najtrudniejsza, gdyż wymaga ogromnej pokory, aby w ogóle uznać wroga w sobie. "Fałszywe ja" przybiera postać ogona. Każdy z nas go ma! Wyobraź sobie, że ciągniesz za sobą ogon. Kiedy próbując go dostrzec, obracasz się w lewo, ogon automatycznie wychyla się w prawo, pozostając niewidoczny. Kiedy zaś patrzysz w prawo za siebie, wtedy ogon przekręca się w lewo. Przecież się obejrzałeś i nic nie zobaczyłeś. I dochodzisz do wniosku, że może inni tak, ale ty na pewno nie masz żadnego ogona! I żyjesz w tak błogim przeświadczeniu do chwili, aż ktoś na niego nie nadepnie. A gdy tylko tak się dzieje, czujesz, że zaczynasz wrzeszczeć: "Nikt mnie nie kocha! Nikt mnie nie lubi! Wszyscy tylko myślą o sobie!". Oto ogon "fałszywego ja", hołubionego przez każdego z nas.

Pierwszym krokiem ku prawdziwemu postępowi duchowemu jest uznanie istnienia własnego ogona. To krok konieczny szczególnie dla osób uzależnionych, które zdecydowały się podjąć zmaganie ze swoim nałogiem-ogonem. Są to ludzie, którym nie zależy na dobrej opinii. Oni nie walczą o dobre przyjęcie ze strony innych, ale walczą o własną uczciwość, o pokonanie wroga, który jest w nich samych, i nakłania ich do działań niszczących własną osobę poprzez poddawanie się pułapkom różnych namiętności, używek czy przyjemności. Oto prawdziwe bohaterstwo, które możemy nazwać walką o świętość. To nic innego jak wytrwałe, codzienne zmaganie się z sobą w pokorze. Ze świadomością, że Chrystus umarł za nas i dla nas zmartwychwstał, abyśmy my sami nieustannie stawali do walki z samymi sobą. Święty Paweł, który sam doświadczał tajemniczej słabości - ościenia, który go policzkował i uprzykrzał mu życie - powie odważnie o sobie: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia" (Flp 4, 13). Ta walka ma sens, choć często wydaje się niedorzeczna. Ale właśnie wydaje się taka z perspektywy naszego "fałszywego ja", które odrzuca wszelkie wewnętrzne zmagania, a szuka jedynie świętego spokoju.

Jak to odnieść do swojego życia?

Jeśli zauważasz u siebie skłonność do wynoszenia innych na piedestał lub dostajesz sygnały od innych, że do samego siebie podchodzisz bezkrytycznie i nie zauważasz swoich błędów, to nie wszedłeś jeszcze na ścieżkę walki z samym sobą, ze swoim egoizmem. Może jeszcze nie widzisz swego ogona, choć już powoli odczuwasz, że mógłby być. Zobacz, jak często np. za sytuację na świecie winisz "innych". Zobacz, jak często używasz magicznego słowa "oni". To "oni" są winni kryzysu gospodarczego. To "oni" doprowadzili do załamania się systemu tradycyjnych wartości, upadku moralności itd. Zauważ, że ilekroć używasz owego magicznego słowa "oni", tylekroć wykluczasz siebie z grupy ludzi podejrzanych o jakiekolwiek zło na świecie. Jest to nieświadomy mechanizm obronny służący odwracaniu uwagi od samego siebie. Nie chodzi o to, aby brać na siebie winę za całe zło na świecie, ale aby wziąć odpowiedzialność za to, co jest rzeczywiście skutkiem twojego postępowania.

Warto zapytać samego siebie, czy nie kierujesz się przypadkiem strategią udawania dobrego, porządnego człowieka. Od udawania także można się uzależnić. To może się stać twoją drugą naturą. A przecież chodzi o to, aby być sobą, bo tylko wtedy możesz być szczęśliwy. Gdy jesteś sobą, wtedy możesz rozpoznać autentyczne dobro, które jest w tobie, ale także będziesz umiał pokornie uznać realne zło, które jest odzwierciedleniem twojego ogona - twojego wewnętrznego nieuporządkowania. Tego wszystkiego, co sprzeciwia się w tobie Bogu. Postawa człowieka dojrzałego to wydanie walki w sobie temu wszystkiemu, co sprzeciwia się przesłaniu Ewangelii. Ktoś przekornie powiedział, że każdy z nas powinien być protestantem. Nie chodzi oczywiście o przechodzenie na protestantyzm. Mamy być protestantami w tym znaczeniu, że trzeba nam nieustannie protestować przeciwko złu, za którym podążamy w myślach, słowach, uczynkach lub zaniechaniu czynienia dobra.

Zobacz, czy nie toczysz misternej walki polegającej na skupianiu się na pozorach: na utrzymywaniu nieskazitelnie pozytywnego obrazu siebie.

Być może jest tak, że dbasz o pozory: zwracasz wielką uwagę na to, jak będziesz odebrany. Zwracasz uwagę na zewnętrzną postawę na modlitwie, na regularne uczestnictwo w nabożeństwach, Mszach św., starasz się mieć dobre relacje ze znaczącymi osobami w Kościele, a wszystko tylko po to, aby dobrze wypaść. Po prostu zobacz, czy jesteś tym samym człowiekiem, gdy idziesz ulicą i gdy jesteś w kościele na modlitwie. A może są to skrajnie różne osoby?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jak wygląda prawdziwy postęp duchowy?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.