Doświadczyliśmy w życiu tak namacalnej i cudownej działalności Boga, że byłoby egoizmem zatrzymać to dla siebie...
Jesteśmy razem dzięki łasce Pana Jezusa. Długo zastanawialiśmy się, czy naszym świadectwem podzielić się z innymi. Myśleliśmy, że to tak osobiste przeżycie, że powinniśmy zachować je wyłącznie dla siebie. Ale z drugiej strony doświadczyliśmy w życiu tak namacalnej i cudownej działalności Boga, że byłoby egoizmem zatrzymać to dla siebie... Dlatego przynagleni przez Pana, chcemy podzielić się nim, poświadczając przy tym, że Bóg jest, istnieje naprawdę, bardzo nas kocha i ma realny wpływ na nasze życie.
Razem z Marcinem jeszcze 4 lata temu żyliśmy obok Pana Boga. Chodziliśmy na niedzielne msze święte, ale nie rozumieliśmy, po co. Wybieraliśmy z wiary to, co nam odpowiadało, odrzucając resztę. Byliśmy bardzo letni w wierze, czasem nawet zimni. Ale nie wiemy nawet, kiedy Pan może dotknąć naszych serc, rzucić w nie iskrę. Znamy się od 7 lat. Pan obudził nas ze złego snu, dotykając najpierw serca Marcina.
Marcin
Był taki okres w moim życiu, kiedy skupiałem się tylko na sobie, na zaspokojeniu swoich potrzeb i pragnień. W moim życiu najważniejsza była siłownia, gry komputerowe, sztuki walki. Żyłem w grzechu nieczystości. Wszystko wskazywało na to, że nasz związek się rozpadnie. Paulinka pojechała do Norwegii na wyjazd ze stowarzyszeniem, ja zostałem w Warszawie. Pamiętam, że krążył po Internecie wykład pewnego księdza na temat zagrożeń duchowych w naszym życiu. Wtedy śmiałem się ze słów tego księdza, ale jedno zdanie utkwiło mi w pamięci i nie dawało spokoju: "Zobaczcie, po której stronie jesteście". Ksiądz polecał również obejrzeć film "Egzorcyzmy Anneliese Michel". Obejrzałem ten film, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Zapytałem Pana Jezusa: "Panie, czy jestem z Tobą?" i odmówiłem modlitwę zawierzającą moje życie Sercu Pana Jezusa i wtedy Pan mnie uzdrowił, dosłownie klapki spadły mi z oczu. Uświadomiłem sobie, jak daleko byłem od Pana Boga. Wcale nie żyłem tak, jak Pan Jezus by tego pragnął. On pokazał mi moje grzechy. Następnego dnia poszedłem do spowiedzi i nie wiem, jak to się stało, ale znałem wszystkie swoje grzechy. Wcześniej nawet nie myślałem o nich, nie rozważałem, co jest grzechem, a co nie jest. Nie planowałem spowiedzi. Po prostu moje serce tego pragnęło. Po spowiedzi odczułem ogromną radość i pokój. Przyjąłem Komunię świętą. Odczułem świętość tego małego opłatka, to, że Pan naprawdę jest w tym małym chlebku. Serce waliło mi jak oszalałe. Do dziś pamiętam zdziwienie kolegi, kiedy zamiast na siłownię, poszedłem do kościoła. Pan Jezus w jednej chwili uwolnił mnie od wszystkiego, co zniewalało mnie do tej pory. Odtąd kochałem Go coraz bardziej. Nic nie sprawiało mi większej radości niż spotkanie z Panem. W moim sercu zrodziła się myśl o zostaniu księdzem. Na początku starałem się to ukryć przed Paulinką, ale pewnego dnia ona zapytała mnie o to. Powiedziałem, że tak. Chociaż nie było łatwo, wspólnie postanowiliśmy się modlić o poznanie woli Pana Jezusa w naszym życiu. Chrystus powiedział, że jeśli dwoje zgodnie prosić będzie o coś, otrzyma to. Tak się stało. Pan Jezus pokazał nam swoją wolę. Pewnego razu przed spowiedzią świętą poprosiłem, żeby Bóg przemówił do mnie przez usta spowiednika. Ksiądz w konfesjonale przynaglił mnie do oświadczenia się Paulince. Był to dla mnie znak, ale ciągle nie miałem pewności, czy naprawdę Pan Jezus tego chce. W swoim sercu odczuwałem coś innego. Przeprosiłem Pana Jezusa i powiedziałem, że nie jestem pewien i proszę o kolejny znak. Następnym znakiem był pierścionek zaręczynowy, który kupił mi mój tata. Oczywiście tata nic o tym wszystkim nie wiedział i nie jest osobą, która lubi ingerować w czyjeś życie, przynaglać. I nigdy tego nie robi, a tu nagle kupił ten pierścionek. Pomimo to, nadal byłem uparty, że chcę zostać księdzem, bo tego pragnę i tak czuję w sercu. Powtarzałem słowa "niech się spełni Twoja wola, Panie".
I prosiłem o kolejny znak. Pewnego wieczoru, w kościele była msza o uzdrowienie. Nie planowałem tam być. Miałem pracować do późnego wieczora, ale w końcu tam poszedłem. Prosiłem Pana Jezusa o spełnienie Jego woli wobec mnie i Paulinki. Prosiłem, żeby Paulinka powiedziała mi, jaka jest wola Boża. Co ciekawe, ona też tam była i też o to prosiła, chociaż się nie widzieliśmy. Pod koniec mszy ksiądz poprosił wszystkich młodych o przyjście bliżej ołtarza i utworzenie koła wokoło Najświętszego Sakramentu. Jak się później okazało, Paulinka również była w tym kole i zobaczyła naprzeciwko siebie Najświętszy Sakrament, później mnie i mozaikę na filarze, pod którym stałem. Na mozaice był Pan Jezus błogosławiący parę młodą z napisem "bądźcie szczęśliwi". Ja nic o tym nie wiedziałem, dowiedziałem się po wyjściu z kościoła.
Dziękowaliśmy Panu Jezusowi za odpowiedź.
Paulina
Początkowo, kiedy Marcin przeżywał swoje nawrócenie, nie wierzyłam w nie. Sądziłam, że oszalał, że przesadza, bo przecież nie trzeba przeżywać swojej wiary tak gorąco. Nie znałam nikogo, kto by tak dużo czasu poświęcał modlitwie, czytaniu Pisma Św, chociaż paradoksalnie zawsze uważałam się za osobę wierzącą. Dopiero później przekonałam się, że wcale nią nie byłam. Kiedy Marcin przeżył swoje nawrócenie, a było to ponad trzy lata temu, kompletnie tego nie rozumiałam, bo ja nigdy nie przeżywałam tak swojej wiary. Ciągle się modlił, codziennie uczestniczył we mszy św. Nie poznawałam go, byłam obrażona na Pana Boga za to, co zrobił z Marcinem. Czułam potworną złość. Przestałam się modlić, bo ze złości nie potrafiłam tego robić. A potem, kiedy obserwowałam Marcina, dostrzegłam z czasem, że to, co się z nimi dzieje jest prawdziwe. Z człowieka, który mnie nie kochał, był zajęty tylko sobą, przemienił się w kogoś zupełnie innego. Nie umiałam tego pojąć, ale to działo się na moich oczach.
Początkowo w duchu wyśmiewałam to, ale czasem zaakceptowałam. Zaczęłam się modlić razem z Marcinem. Początkowo bez przekonania, raczej po to, by towarzyszyć Marcinowi w modlitwie. I kiedy już zaczęłam się cieszyć tą przemianą, która była dla mnie czymś niesamowitym, pojawiała się kwestia powołania kapłańskiego. I znowu wszystko rozpadło się na kawałki. Bo przecież "dostałam" nowego, fantastycznego Marcina, a tu Pan Bóg chce mi go zabrać? I znowu bunt, znowu złość, płacz. Bo Bóg jest przecież miłością, więc skoro tak jest, dlaczego chce zabrać mi moją miłość? Trwało to bardzo długo. Powstał we mnie rozłam między wiarą a miłością. Przecież z Panem Bogiem się nie walczy. Była to dla mnie okropnie trudna sytuacja. Czekałam na to, co będzie dalej i co dziwne, pogłębiała się moja wiara. Więcej się modliłam, więcej czytałam, poznawałam Boga, ale ciągle walczyłam z tym, co działo się w moim sercu. Kiedy ksiądz podczas spowiedzi powiedział mi, żebym modliła się za Marcina, nie byłam w stanie. Ponad rok czekałam na jego decyzję.
Pamiętam, jak poszłam do naszego kościoła na mszę prowadzoną przez salezjanina. Była to Msza o uzdrowienie - inna niż wszystkie. Ludzie trzymali się za ręce, modlili się razem... Marcin także był na tej mszy, tylko on w pierwszych ławkach, a ja na samym końcu. Poszliśmy na nią osobno, jak się potem okazało - z tą samą intencją. Był ogromny tłum ludzi, nawet nie widziałam Marcina, ale wiedziałam że gdzieś tam jest. Na sam koniec zakonnik zaprosił młodych ludzi, by podeszli bliżej ołtarza. Zastanawiałam się, czy jestem na tyle młoda, żeby podejść, ale zrobiłam to. Podeszło też bardzo dużo innych młodych ludzi w różnym wieku. Zebrała się nas spora grupa. Na środku ołtarza stał Najświętszy Sakrament. Pamiętam, że wpatrywałam się w Niego i modliłam się o to, co będzie z nami dalej. Kiedy tak się modliłam, wpatrując się w Najświętszy Sakrament, podniosłam oczy. Za Nim, a naprzeciwko mnie stał Marcin. Popatrzyłam na niego, a potem spojrzałam ponad niego. Marcin stał centralnie pad obrazem przedstawiającym dwojga ludzi - kobiety i mężczyzny, których ręce złączone są stułą, a nad nimi napis "Bądźcie szczęśliwi". Czułam się tak, jakby Ktoś kierował moim wzrokiem, bym spojrzała najpierw na Najświętszy Sakrament, potem na Marcina, a na końcu na obraz z kobietą i mężczyzną. To była odpowiedź na moje pytanie. Dana z Góry. Od tamtego czasu miałam wewnętrzne poczucie, że mam być cierpliwa. Dużo modliłam się wtedy do Matki Bożej i czułam w duszy, że to właśnie Ona każe mi być cierpliwą. Podczas modlitwy różańcowej usłyszałam w sercu wyraźne zdanie: "Bądź cierpliwa". Wtedy zawierzyłam całą tę sprawę Matce Bożej. Ona zawsze była mi bardzo bliska i trudno to opisać, ale czułam Jej opiekę. Obiecałam Jej wtedy, że jeżeli Marcin mi się oświadczy, pojedziemy razem do Częstochowy, dziękując i prosząc o opiekę na całe nasze życie. Wiem, że Marcin odbył wiele rozmów z księdzem podczas spowiedzi, żeby móc dokonać swojego życiowego wyboru. I pamiętam taki czerwcowy dzień kiedy wrócił i powiedział mi "Ja już wiem!".
8 września moi rodzice jechali na pielgrzymkę do Medjugorie. Wyjeżdżali z Garbowa, parafii mojej babci. Przed ich wyjazdem, dla wszystkich uczestników odbyła się msza św. Uczestniczyłam w niej także ja z Marcinem. Pamiętam, że jedno z czytań mówiło właśnie o wyborze powołania. Co za paradoks! A ja tak bardzo zmęczona już niepewnością dotyczącą tego, co będzie, powiedziałam w modlitwie: "Panie Boże, poddaję się temu, co będzie. Czyń jak uważasz". Po mszy autokar rodziców odjechał, a ja zawiozłam Marcina do jego siostry, do Lublina. I tam okazało się, że właśnie tego dnia pierścionek zamówiony na długo wcześniej jest gotowy do odbioru. Po długim czasie czekania akurat tego dnia… I nigdy, przenigdy nie zapomnę tego, jak Marcin przyjechał do mnie z kwiatami. Bardzo namawiał mnie, będąc u siostry, żebym przyjechała do Lublina. Chciał oświadczyć mi się w miejscu, gdzie się poznaliśmy. Ale ja oczywiście jak zawsze sprzątałam. Więc zastał mnie sam taki piękny, przygotowany, wypachniony, a ja w dziurawych leginsach, potarganych włosach, prosto od "ścierki".
To był dzień mojej największej radości. Płakałam przez 20 minut, a on klęczał z pierścionkiem i płakał razem ze mną. Powiedział, że on już wie, że chce, byśmy spędzili razem całe życie, że wie już, że właśnie taka jest wola Pana. Zanim przyjechał do mnie się oświadczyć, poszedł do kościoła i tam zostawił bukiet kwiatów przy obrazie Matki Bożej, naszej Mamy, która tak się nami opiekowała, która kazała mi być cierpliwą.
Dotrzymałam słowa. W połowie października, w święto Matki Bożej pojechaliśmy do Częstochowy. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Byliśmy na mszy św. Obeszliśmy na klęczkach Cudowny Obraz. To, co czułam w tym momencie jest nie do opisana. Płakałam ogromnie, wylałam potok łez. Na sam koniec naszego pobytu, przecisnęliśmy się w tłumie jak najbliżej Obrazu i tam, tuż przy nim odmówiliśmy modlitwę dla narzeczonych, na której otworzyłam mój modlitewnik kilka dni po naszych zaręczynach. Tą modlitwą modlimy się razem do dziś. Uznałam, że skoro nie wiedziałam o tym, że mam taką modlitwę w książeczce, która tuż po zaręczynach otworzyła mi się akurat w tym miejscu, to ta modlitwa jest dla nas. Zakonnik na Jasnej Górze przy spowiedzi powiedział mi tego dnia "Weźcie szybko ślub". Był niezadowolony, że tyle od zaręczyn musimy czekać. Ja też byłam, ale ślub brata Marcina był w rodzinie priorytetem, odbył się we wrześniu 2013.
Czujemy w naszym życiu obecność Pana Boga, który dał nam nowe życie, nową miłość, nowe spojrzenie na świat, nowe wartości, czystą, wspaniałą miłość. Nie wiedziałam, że tak piękna miłość istnieje. Bóg zdjął nam klapki z oczu, dał taką radość, jakiej nie można sobie wyobrazić i żaden dzień bez nNego nie ma sensu, bo On daje nam wszystko to, czego potrzebujemy. Mamy Boga, a On jest wszystkim. Wiem, że Pan przeprowadził nas przez to wszystko i gdyby nie te przeżycia, nasza wiara nigdy nie byłaby taka jak teraz. Odczuwam głębokie przekonanie, że Pan wyznaczył nam jakieś zadanie, które mamy wykonać wspólnie. Jakie to zadanie, dowiemy się w swoim czasie. Tymczasem z radością, ogromną wiarą i nadzieją czekamy na dzień naszego ślubu - 31 maja 2014.
Chwała Panu!
Skomentuj artykuł