Mądra maksyma głosi: "Panowanie nad sobą to najwyższa władza". Tymczasem nam najczęściej bardziej zależy, żeby, owszem, panować, ale nad innymi.
Te dwa rodzaje panowania mają ze sobą niewiele wspólnego. Panowanie nad innymi zakłada pewną samokontrolę, która jednak służy jedynie budowaniu własnego wizerunku w oczach innych, najczęściej zgodnego z pożądanym przez nas wyobrażeniem siebie. Któż tego nie zna: chcemy uchodzić za osoby życzliwe, profesjonalne, z "wysokimi moralami"... Każdy ma własny zestaw cech, które najchętniej prezentuje w kontaktach z innymi. Niestety, fakt bycia postrzeganym jako osoba o danych cechach nie jest równoznaczny z byciem takim w rzeczywistości. Ileż czasami wkładamy wysiłku, żeby zaprezentować się w - naszym pojęciu - pożądany sposób.
Nie kochaj mnie, ale podziwiaj
Chęć bycia postrzeganym w określony sposób to nic innego jak próba panowania nad innymi, odcięcia się od ludzi, pokazanie, że nie jest się takim, jak reszta, ale kimś lepszym. Inni mają widoczne słabości, wady - nie ja.
Źródeł takiej postawy należy doszukiwać w zranieniach, tak mocnych, że obecnie nie pozwalamy sobie na pokazanie innym żadnej naszej słabości, z lęku, że moglibyśmy zostać potem w nią uderzeni. Boimy się zranień - to prawda o każdym z nas.
Dwa zdania z Ewangelii szczególnie naświetlają to zagadnienie. Pierwsze: "Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie" (Łk, 9,23). Andre Daigneault w książce "Od serca z kamienia, do serca ciała" stwierdza dosadnie: "Każdy z nas jest zamknięty za murami egoizmu i często wszystko sprowadza do siebie. Trzeba umrzeć dla siebie, żeby osiągnąć prawdziwe wyzwolenie serca i świętość. Jest to wyrzeczenie najtrudniejsze ze wszystkich - wyrzeczenie się swojego obrazu siebie". I dalej pisze: "Nie można osiągnąć szczęścia i świętości bez zaparcia się siebie".
Nie ma innej drogi, niż przekroczyć swój własny lęk i niejako wskoczyć na głęboką wodę, raz na zawsze żegnając się z chęcią kontrolowania tego, jak jestem postrzegany.
Dziecięcy to nie dziecinny
Mimo, iż pierwszym próbom wyzbycia się chęci kontrolowania może towarzyszyć lęk, wkrótce sami dostrzeżemy, jak uwalniająco na psychikę działa takie podejście. Zamiast niezdrowego napięcia pojawia się poczucie bezpieczeństwa, zamiast nieustannego poczucia zagrożenia i związanym z tym bycia "w ciągłej gotowości" pojawia się spokój i ufność.
Sytuację też dobrze ilustrują słowa Jezusa z innego miejsca Ewangelii: "Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego" (Mt, 18,3). Dzieci czują się w świecie bezpiecznie, żyją chwilą, w pełni angażują się w to, co robią, nie analizując i nie kalkulując.
Tymczasem mówi się: naiwny jak dziecko. Czego więc chce od nas Jezus? Nieżyciowej wiary, że można ślepo ufać innym?
Dziecięcy to nie dziecinny. Jako dorośli mamy poprzeczkę postawioną wyżej: wiedzę o tym, na jakie zło stać drugiego człowieka, trzeba połączyć z bezgranicznym zaufaniem Bożej dobroci. Bóg nie zrobi nam krzywdy. Jeśli dostrzeże w nas choćby ślad chęci wykonania Jego woli, weźmie nas w swoje ramiona jak bezbronne niemowlę. To jest też jedyna droga prowadząca do szczęścia. Do kochania, ale i do pozwolenia kochania nas przez innych.
Zaakceptować przeszłość
Psychologowie zgodnie twierdzą, że czas dzieciństwa to decydujący okres kształtowania się charakteru i życiowych postaw. Sądzi się powszechnie, że źle ukształtowana osobowość jest skutkiem, jak to się często nazywa: "trudnego dzieciństwa". Tymczasem, prawdą jest też, że zdecydowana większość z nas doświadczyła nierzadko głębokich zranień w tym okresie.
Zastanowiły mnie kiedyś słowa z dalszej części Ewangelii Mateuszowej: "I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje" (Mt, 18, 5). Czy Jezus odnosi się do sytuacji adopcji? - zastanawiałam się i trochę absurdalnie mi to wydało. I dlaczego "jedno", a nie jak najwięcej? Pomyślałam: może te słowa odnoszą się do dziecka w nas? Każdy z nas ma w sobie dokładnie jedno takie dziecko. Może to dziecko trzeba w sobie niejako "przyjąć"?
Dzieciństwo to okres, w którym jesteśmy zupełnie zależni od innych i to, co nas spotyka jest często poza naszą wolą. Jak więc przyjąć ma swoje dzieciństwo mężczyzna, który jako dziecko był regularnie i za nic bity przez ojca? Jak dziewczynka molestowana seksualnie? Jak dzieci odtrącone przez rodziców, wychowywane w domu dziecka? Jest tylko jedna metoda: w imię Jezusa. Nawet gdyby miało Mu się wykrzyczeć: dlaczego do tego dopuściłeś?! On się nie obrazi.
Jako dorośli możemy przeżyć na nowo swoje kulawe dzieciństwo, tym razem w radości z dziecka w sobie: doświadczonego, ale ufającego. Temu, któremu bez reszty można zaufać.
Skomentuj artykuł