"Trafiłem do kapłaństwa między innymi dzięki temu, że paru mądrych księży zaufało nam, młodym" - mówi kapłan. Przeczytaj fragment szczerej rozmowy Renaty Czerwickiej z ks. Piotrem Pawlukiewiczem.
Wchodzę do pokoju i stawiam dwie filiżanki herbaty na stoliku. Całe pomieszczenie pachnie wodą kolońską, nieco w dawnym stylu, ale gustowną. Ksiądz Piotr siedzi na kanapie. Ubrany w białą koszulę, jest jakby inny niż wczoraj. Czy ja wiem... Spokojniejszy?
Nigdy nie sądziłem, że herbata może być traktowana jako lekarstwo.
Jeden kapelan opowiadał, że Włosi mają w apteczkach ranigast, witaminę C i herbatę właśnie. U nich herbata stoi nie w kuchni, a w apteczce.
Dlaczego?
Na wypadek, gdyby ktoś miał jakąś niestrawność. Oni pytali nas, Polaków, dlaczego my tyle lekarstwa wypijamy. (śmiech)
No tak… Włochy: kawa, kawa, kawa i jeszcze raz kawa.
Tak. Pytałem kiedyś jednego Włocha, czy jest u nich kawa rozpuszczalna. A on popatrzył zdziwiony i zapytał: "A co to jest?".
Czy już w liceum Ksiądz czuł, w którą stronę idą jego zainteresowania? Kiedy to się zaczęło kształtować?
Jeszcze w podstawówce, kiedy nie szedłem do kościoła, bo byłem chory, to odprawiałem mszę świętą w domu. Ale nie wspominam tego jako czegoś nadzwyczajnego w moim życiu, że już wtedy łaska Boska na mnie spłynęła…
Ksiądz się "bawił" w odprawianie mszy świętej?
Tak, bawiłem się. No, chyba tylko kielicha nie miałem wtedy. Robiłem to tak bez rytuału, a potem mamie mówiłem, że właśnie odprawiłem mszę świętą. Wiedziałem, że to nie jest naprawdę, że to tylko zabawa. To nie miało nic wspólnego z prawdziwą religijnością, zwykła chęć popisania się przed mamą.
A to ciekawe… Nie wiem, czy Ksiądz słuchał świadectwa ojca Adama Szustaka. On też wspomina, że choć pochodził z niewierzącej rodziny, od dziecka bawił się w odprawianie mszy… I że kiedy myśli o swoim powołaniu, to nachodzą go pierwsze wspomnienia z zabawy w bycie księdzem, choć wtedy nie miało to nic wspólnego z pobożnością…
U mnie było podobnie, bardzo podobnie.
Poza tym plebania była dla mnie wręcz mitycznym miejscem. Mieszkania księży też były inne niż mieszkania cioć i wujków. Tam leżały książki, dobre magnetofony. Księża mieli świetny sprzęt muzyczny.
Bywał Ksiądz na plebanii jako dziecko?
Zacząłem się kręcić koło plebanii gdzieś od średniej szkoły. To były lata siedemdziesiąte… Na plebanii mogliśmy robić to, czego gdzie indziej nie było nam wolno. Ja trafiłem do kapłaństwa między innymi dzięki temu, że paru mądrych księży zaufało nam, młodym, i dawali nam klucze do mieszkania, żebyśmy mogli tam posłuchać muzyki z kumplami. Na plebanii mogliśmy się poczuć wolni.
Różnie rodzi się powołanie…
Tak.
Co było dalej? Kończyło się liceum i trzeba było podjąć jakąś decyzję?
Może jeszcze powiem, czego szukałem na plebanii. Jak wielu tysiącom, setkom tysięcy młodych chłopaków brakowało mi ojca. Dla 14-letniego dzieciaka ksiądz, który jest przywódcą, który rządzi, kupuje sprzęt, gitary elektryczne, jest jak bóg. Na mojej parafii był taki ksiądz… Jak kiedyś zobaczyła go moja mama w kolejce na poczcie, to powiedziała: "O Jezu, jakiś aktor wszedł. Co to za aktor? Jak on się nazywa ten aktor? Uciekło mi z głowy, jak on się nazywa…. Aaaa, to ksiądz proboszcz!". Taką nasz proboszcz miał postawę, taki męski styl bycia. Powiedziałem sobie: "Ja też tak chcę".
I jeszcze jedno. Wiedziałem, że w seminarium na pewno nie trafię na falę. Że tam nikt mnie nie pobije.
I rzeczywiście tak było?
Tak, w seminarium spotkałem samych normalnych ludzi. Zresztą już w liceum nie było ani jednego gita. Po podwórkach się kręcili, tak się nieraz przyglądali, ale w szkole ich nie było.
Kończy się liceum i co wtedy? Bo jestem bardzo ciekawa, skąd się ta muzyka wzięła w Księdza życiu. I skąd wzięły się marzenia o byciu drugim Grechutą, jak wspomniał Ksiądz w jednym z wywiadów.
Do dwunastego roku życia, czyli do 1972 byłem zainteresowany muzyką podobnie jak większość moich rówieśników.
Jak grali, to coś tam brzdąkałem sobie po cichu. W ’72 roku, pamiętam, że to był wrzesień, mama kupiła pierwszy magnetofon szpulowy, zetkę 140. Od tamtego dnia dostałem świra na punkcie muzyki. Rzeczywiście chciałem mieć zespół. Marzyłem, że stoję na estradzie jak Mark Knopfler z Dire Straits. Jestem gitarzystą, paluszki pracują… (pokazuje i uśmiecha się) Do dzisiaj to jest moje wielkie hobby. Godzinami mogę słuchać muzyki. Jest też konkretny wątek mojego grania, tworzenia, nagrałem cztery utwory.
Zespołu Kontrast?
Zespołu Kontrast. Z powstaniem Kontrastu było tak. Któregoś dnia nasza nauczycielka z liceum powiedziała, że każdy z nas musi należeć do jakiejś grupy zainteresowań czy coś takiego. Podchodziła więc do każdego i pytała: "A ty, co będziesz robił?", "Ja będę należał do kółka matematycznego". "A ty?", "A ja zapiszę się do kółka sportowego"... No i widzę, zbliża się do nas. Mówię wtedy do kumpli: "Chłopaki, zakładamy zespół?". "Zakładamy”. "No dobra. Będzie się nazywał Kontrast, tak?". "Tak!". I mówię do nauczycielki: "My zakładamy zespół, będzie się nazywał Kontrast". "No i dobrze. Bardzo ładnie, bardzo mi się podoba".
Kontrast miał swego czasu dwa równoległe wcielenia. Jedno kościelne, a drugie świeckie. Część instrumentów przerzucaliśmy z jednego koncertu na drugi. Generalnie o całym moim muzykowaniu powiem tylko, że było dla mnie bardzo ważne. Jestem szczerze poruszony, kiedy ktoś odgrzebuje moje kawałki i próbuje grać. Jak pewne siostry. Zrobiły sobie nawet śpiewnik moich piosenek i śpiewały je. Wzruszyłem się, słuchając własnych piosenek w takim wykonaniu. Zdałem sobie sprawę, że nie wstydzę się moich tekstów i nie wstydzę się melodii, które ułożyłem.
Nie mam profesjonalnego głosu. Pan Pospieszalski powiedział mi kiedyś, że już jest trochę za późno, ale że gdyby wcześniej ktoś mi głos ustawił, to byłby ładny głos. No cóż, już trochę za późno. Ale znalazłem pana Krzysztofa Antkowiaka, który mojemu zespołowi użyczył głosu. I może jeszcze użyczy? Może kiedyś wyjdzie profesjonalna płyta mojego zespołu? Taka płyta byłaby fantastycznym zakończeniem mojej kariery muzycznej…
Która piosenka z tego zbioru jest dla Księdza najważniejsza?
Ja się tych tekstów nie wstydzę.
Ogromna większość piosenek, które lecą na koncertach muzyki religijnej, to są teksty modlitewne. "Wielbię Cię, kocham Cię, przyjdź". Mało jest wśród nich piosenek z jakąś opowieścią, narracją. Że choćby ktoś szedł ulicą i coś się wydarzyło. Ja ułożyłem na przykład kiedyś taką piosenkę o Kaziu. Była długa i jak zaczynałem grać, a ludzie zaczynali ze mną śpiewać, to mówiłem: "Dajcie spokój. I tak wysiądziecie za trzy minuty". Opowiadała o małym dzieciaczku.
Zawsze starałem się, żeby to było coś oryginalnego, coś, czego jeszcze nie było. Na przykład śpiewałem o problemach Matki Boskiej i świętego Józefa z czystością. Czy szatan podchodził do Józefa i mówił: "No weź ją, weź ją, dotknij". Albo o świętych figurach. Jak jedna figura schodziła w nocy z piedestału i ludzie zobaczyli, że robi się coraz bardziej brudna, więc ją wyrzucili na strych. A ona w nocy chodziła pracować… Albo jeszcze o tym, że ludzie na całym świecie walczą o pokój, organizują spotkania na szczycie, uczestniczą w konferencjach pokojowych, podpisują traktaty, a jakaś tam pani Aurelia z miejscowości Jarząbko odmawia różaniec w swoim fotelu i nikt nie wie, że to akurat ona tym jednym różańcem wymodliła dla całego świata pokój…
Czytałam te teksty i bardzo mi się podobały.
Właśnie. Ale socjolog by powiedział, że słuchacze moich piosenek nie mieszczą się w tzw. duszpasterstwie "szerokim i tradycyjnym". Bo zazwyczaj jak ksiądz bierze gitarę, to zaraz będzie: "Alleluja, wielbimy Cię, Matko, prowadź" i tak dalej. A ja stawiałem pytania. Na przykład o niewidomego człowieka, który odzyskał wzrok i zaczął widzieć jabłka, chleb, mrówki, ale zrozumiał, że Jezus patrzy jeszcze gdzieś indziej, w inny wymiar i widzi coś innego. Albo Pytania do świętych: "Co wy widzicie? Bo wy macie inne spojrzenie i widzicie coś jeszcze...".
Nieraz rozśmieszam ludzi podczas kazań podobnymi przykładami…
Aż wstyd powiedzieć, ale na kazaniach te moje poszukiwania prawdy są ilustrowane na przykład serialem Czterej pancerni... Tam jest taki motyw zaminowanego miasta. Trzeba to miasto rozminować i to szybko, bo wybuchnie bomba. Odkręcają jedną bombę - uu, ulżyło. Ale jest jeszcze jedna, kurde... Jest jeszcze jedna, szybko. Podobnie jest z nami. Jak tylko uda nam się rozwiązać jeden problem, przestaniemy pić wódkę albo kraść, to niespodziewanie okazuje się, że jest jeszcze jedna bomba, kolejny problem... I musisz znaleźć i rozbroić tę bombę. A ta, którą znajdziesz, wcale nie będzie ostatnią... (W filmie jest łatwiej, pancerni znajdują w końcu ostatnią bombę i ocalają miasto). Albo inny motyw z filmu "Wakacje z duchami". Na studni jest napisane: "Skarb 9 metrów". Bohaterowie schodzą na 3 metry, patrzą - są boczne drzwi. Ładują się w nie, a drzwi natychmiast się za nimi zatrzaskują... Było napisane: "Skarb 9 metrów", a oni zeszli tylko na 3 metry... Za mało uszedłeś, za płytko szukałeś, musisz wejść jeszcze głębiej. Nie daj się nabrać na to, że skarb jest na 3 metrach. Musisz dojść do samego dna.
Już w seminarium... Wie Pani, moi seminaryjni koledzy pochodzili zwykle z bardzo tradycyjnych rodzin: mama, tata, wspólna modlitwa różańcowa. Mnie takiej pobożności wyniesionej z domu cały czas brakowało... I choć mówię świetnie - tak twierdzą ludzie, bo dogmat o Matce Bożej porównam z jazdą czterech pancernych, a Hansa Klossa zestawię z Duchem Świętym... - to tej pobożności zawsze mi brakowało.
Ksiądz to sobie wymyślił, czy to przyszło samo?
Co przyszło?
Te pomysły na głoszenie. Te porównania, chęć zrobienia czegoś, czego raczej wcześniej się nie robiło.
Mówiłem różne rzeczy i obserwowałem reakcje ludzi. Kiedy zacząłem wplatać w kazania przykłady, ludzi zaczęło w kościele przybywać, więc zorientowałem się, że trzeba takie przykłady zbierać. Porównać liturgię do czegoś znanego. Istniało tylko niebezpieczeństwo, że zatrzymam się na samej wiedzy. Ktoś pomyśli: "Co ja wiem o Panu Bogu? No, wiem tyle, że wczoraj Pawlukiewicz powiedział o Nim taką fajną rzecz, że Pan Bóg to zawsze coś robi, no tak, to nawet fajne, super powiedziane". Ale czy ludzie po moich kazaniach pójdą i odmówią różaniec?... Tego czasami się boję, że ludzie zachwycą się tylko ekwilibrystyką, słowno-teologiczną stroną moich kazań, a do Boga ich to nie zbliży.
Tekst pochodzi z książki ks. Piotra Pawlukiewicza "Z braku rodzi się lepsze".
Skomentuj artykuł