Wszystkie nasze wielkopostne wyrzeczenia, wszem wobec głoszone drobne zmiany, które wprowadzamy w życie na półtora miesiąca są tak naprawdę niczym.
Przed nami czterdziestodniowy okres duchowego przygotowania do godnego przeżywania Męki Pańskiej i Zmartwychwstania. Rozpoczynamy go ścisłym postem w Środę Popielcową i często kontynuujemy (choć rzecz jasna nie w tak rygorystycznej formie) praktykę odmawiania sobie wielu różnych przyjemności w posiłkach. Takie oraz wszelkie inne wyrzeczenia i przyrzeczenia, jakich wówczas się podejmujemy są traktowane przez nas jako rodzaj pokuty, swego rodzaju poświęcenia. Zrywamy z codziennymi nawykami, tymi małymi nałogami, które umilają nam dni, albo często zabierają niepotrzebnie czas.
Dokonujemy czterdziestodniowej rewolucji. Brzmi pięknie i dlatego z zapałem podejmujemy się wszystkich związanych z tym przewrotem działań, bo oto nadchodzi zmiana. Pieniądze, które dotąd przeznaczylibyśmy na niepotrzebne zakupy wrzucamy do skarbonki, chowamy w odmętach szuflady pilot do telewizora, ustalamy godziny korzystania z internetu, a zyskany dzięki tym zabiegom czas staramy się spożytkować znacznie efektywniej. Modyfikacji ulega także (a może nawet głównie) nasza dieta, bo przecież odmówienie sobie niezliczonych ilości cukru to spory wysiłek.
Wszystkie te utarte schematy przygotowań skupione są wokół rzeczy przyziemnych, nasze myślenie dalej zamknięte jest w kategoriach spraw doczesnych, brakuje nam duchowego wymiaru działań. Co nam zostaje z tego, że przez kilkadziesiąt dni pokażemy Bogu i innym, że potrafimy sobie wielu rzeczy odmówić? Gdzie w tym wszystkim znajdujemy miejsce na to, co najważniejsze - w jaki sposób dzięki naszemu postępowaniu się nawracamy?
Z postanowieniami, które dodatkowo wiążą się z okresem liturgicznym, jest taki problem, że mają one swoje ramy czasowe. Skoro postanowienie jest wielkopostne, to kończy się wraz pierwszym dniem Wielkanocy, dalej nie czujemy już potrzeby trwania w tym, do czego do tej pory się zobowiązaliśmy, kończymy pokutę i wracamy do naszego zwykłego funkcjonowania. Pojawia się zatem niepewność, na ile działania, jakich się podejmujemy są wynikiem naszej wewnętrznej potrzeby, a na ile wynikają z przeświadczenia o jakimś odgórnie narzuconym “obowiązku". Bo przecież skoro udaje nam się pokonać słabości i żyć inaczej, to co stoi na przeszkodzie żeby w tym wytrwać?
Zastanówmy się, przed przystąpieniem do jakiegokolwiek postu, czego wymaga od nas Chrystus, na czym mu zależy w naszej postawie, na ile ważne są dla niego nasze wyrzeczenia i co my sami możemy mu ofiarować. W niedzielnej Ewangelii (Mk 1, 40-45) Jezus dał nam wyraźnie do zrozumienia, że to przede wszystkim duchowa przemiana jest w człowieku najistotniejsza. Uzdrawiając trędowatego polecił mu, aby złożył za swoje oczyszczenie ofiarę. Dla mężczyzny to choroba była największym problemem, ogromnym ciężarem, z którym musiał się każdego dnia mierzyć i który wykluczał go ze społeczności.
Chrystus wskazuje jednak, że to nie fizyczne uzdrowienie ma fundamentalne znaczenie, wraz z nim musi dokonać się wewnętrzna odnowa. Udziela nam pomocy, abyśmy mogli być otwarci na Słowo Boże. Nie chce naszego chwilowego uzdrowienia, pragnie żebyśmy po wyjściu z “choroby" żyli całkiem inaczej niż do tej pory, pragnie naszego całkowitego nawrócenia.
Ostatnia Ewangelia zawiera wyraźną wskazówkę, jak wejść na drogę przybliżającą nas do Boga. Jest nią właśnie dotknięcie trędowatego - podejście do człowieka naznaczonego, wykluczonego, napiętnowanego przez ludzi. Bądźmy ze sobą szczerzy - jak często nasze postanowienia związane są z innym człowiekiem, ile naszych dobrych uczynków, to żywy kontakt z drugą osobą, a nie tylko wrzucenie pieniędzy do puszki, czy zrobienie szybkiego przelewu.
Czy spotkaliśmy się kiedyś z kimś, kto jest odrzucany przez społeczeństwo z powodu swojej choroby, a czasem tak po prostu, bo nie jest taki jak inni? Jezus nikogo nie wyklucza, każdy człowiek, który do niego przychodzi jest tak samo ważny. Nie ma znaczenia jego wygląd, sprawność, status społeczny, wszyscy są równi, są jego siostrami i braćmi.
Jak często my nie potrafimy spojrzeć na drugiego człowieka bez uprzedzeń, bez oceniania i krytyki? Jak często wydajemy o kimś sądy, nie chcemy mieć z nim nic wspólnego, odwracamy wzrok, tak naprawdę nie mając ku temu żadnych powodów. W otoczeniu każdego z nas jest taka osoba - nieakceptowana przez większość, postrzegana jako inna, niepasująca, wielokrotnie obgadywana, a przyczyny tego są niezwykle błahe, powierzchowne. Jednak nie dajemy jej szansy, z góry skazujemy ją na samotność.
Wszystkie nasze wielkopostne wyrzeczenia, wszem wobec głoszone drobne zmiany, które wprowadzamy w życie na półtora miesiąca są tak naprawdę niczym. Jasne, dobrze jest zmienić nawyki, które nie mają na nas pozytywnego wpływu, ale nic właściwie z tego nie mamy, jeśli trwają one chwilę. A na pewno niewiele pomoże nam w drodze do nawrócenia miesiąc diety czy ograniczenia internetu. Jeśli uważamy to za jakiś rodzaj poświęcenia, korzystnej poprawy naszego życia, to trwajmy w tym. Jednak najważniejsza rewolucja, jaka powinna się w nas dokonać powinna dotyczyć naszego podejścia do drugiego człowieka, musimy potrafić spojrzeć na niego tak, jak robi to Chrystus, wyciągnąć pomocną dłoń, nawiązać kontakt, rozpocząć rozmowę.
Zbliżenie się do człowieka, spojrzenie na niego inaczej niż dotąd, to najtrwalsza droga do nawrócenia, bo relacja z drugą osobą nie ma charakteru chwilowego. Każdy wnosi coś do naszego życia, uczymy się od siebie nawzajem, zmieniamy pod wpływem innych ludzi. Nie możemy czuć się gotowi na przeżywanie tajemnicy Zmartwychwstania, gdy nie jesteśmy gotowi na miłość bliźniego i sami nie potrafimy tą miłością obdarzać. Nie możemy głosić wiary w Zmartwychwstałego Jezusa, jeśli nie potrafimy głosić miłości do bliźniego.
Magdalena Syrda - studentka filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego
Skomentuj artykuł