Dzisiaj słowo "grzech" zniknęło ze słownika mowy codziennej. Nikt go w nowoczesnym społeczeństwie nie traktuje poważnie, chyba że tylko po to, by dodać jakiemuś przeżyciu pikanterii, traktując go jako bodziec do zwiększenia przyjemności.
Jezus, podczas pierwszego spotkania ze swoimi uczniami po męce w dzień wielkanocny, wyjaśniał im sens Swojej śmierci na krzyżu i zmartwychwstania. Odtąd - mówił o Sobie - "w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom" (Łk 24, 47). I rzeczywiście, apostołowie w mocy Ducha Świętego, gdziekolwiek szli, przepowiadali słowo zbawienia o Chrystusie, którego my wszyscy straciliśmy własnymi rękami, zaparliśmy się i przybiliśmy do krzyża, ale którego Bóg po trzech dniach wskrzesił z martwych i ustanowił Panem i Zbawicielem, aby w ten sposób ukazać przebaczenie grzechów. Święty Piotr, gdy przychodzili słuchacze jego kerygmatu w Jerozolimie, by pytać, co mają robić w związku z tym, co im obwieścił, odpowiadał: "Nawróćcie się... na odpuszczenie grzechów waszych, a otrzymacie w darze Ducha Świętego", i dodawał: "Ratujcie się spośród tego przewrotnego pokolenia" (Dz 2, 38. 40).
W uszach pierwszych żydowskich słuchaczy brzmiało to jako spełniająca się obietnica proroka Ozeasza: "Chodźcie, powróćmy do Pana!... Po dwóch dniach przywróci nam życie, a dnia trzeciego nas dźwignie i żyć będziemy w Jego obecności" (Oz 6, 2). Przypominali sobie też wizję Ezechiela o dolinie pełnej suchych kości, nad którą Bóg postawił proroka, każąc mu głosić słowo. Pod wpływem tego słowa kości ożywały, oblekając się w ciało i ścięgna, w rezultacie czego powstawał ze śmierci naród żyjących. Ci wszyscy, którzy pod ciężarem zła, wyrządzonego czy doznanego, zapadali się w otchłań zniechęcenia i beznadziei: "już po nas", "to już koniec" - nagle w zetknięciu ze słowem Dobrej Nowiny o zwycięstwie Chrystusa nad śmiercią, doświadczali w sobie mocy i obecności Tego, o którym opowiadali apostołowie, a który przywracał im życiodajny kontakt z miłującym Bogiem, otwierał na drugiego człowieka i jednał z ich własną przeżytą historią. W tym świetle można było zobaczyć swój własny grzech po to, aby móc doświadczyć, że Bóg przebacza. A kiedy Bóg przebacza, to nie tylko puszcza w niepamięć, ale przede wszystkim niszczy grzech. Uzdrawia jakąś głęboką ranę w człowieku, jakiś noszony w głębi instynkt zła, bakcyl przewrotności. Wieść o zmartwychwstaniu Chrystusa przywraca wolność, uzdalniając do nowego początku. Dlatego też elementem istotnym pójścia za Chrystusem było rozpoznanie się jako grzesznik kochany przez Pana Boga miłością niewiarygodną i darmową, na którą nikt nie jest w stanie niczym sobie zasłużyć. Fakt ten w chrześcijanach przez pokolenia budził wiarę i zapraszał do wdzięczności. Dlatego też św. Paweł mógł w oparciu o swoje własne doświadczenie głosić, że "Chrystus Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy" (1 Tm 1, 15). Z tego też względu wielu autentycznych i świętych chrześcijan, zbliżając się do tajemnicy Chrystusa, miało o sobie odwagę mówić, że są wielkimi grzesznikami. Na przykład św. Katarzyna ze Sieny powiadała o sobie: "jestem zero plus grzech"; św. Franciszek dziękował Bogu w Testamencie za okazywane mu przez całe życie miłosierdzie, zwłaszcza, że wielokrotnie miewał pokusy, by zdradzić Chrystusa; natomiast św. Filip Neri, poznając dogłębnie prawdę o sobie, modlił się każdego dnia: "Panie, nie ufaj Filipowi". Iluż chrześcijan na Wschodzie powtarzało nieustannie modlitwę: "Jezu, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem". Oni wszyscy, jeśli mogę tak powiedzieć, oddychali przebaczeniem grzechów.
Dzisiaj słowo "grzech" zniknęło ze słownika mowy codziennej. Na próżno go szukać w podręcznikach socjologii, poradnikach psychologicznych, albo w magazynach ilustrowanych dla nowoczesnych kobiet czy mężczyzn. O grzechu nie rozmawia się już w debatach publicznych, czy wynurzeniach prywatnych. Nikt go w nowoczesnym społeczeństwie nie traktuje poważnie, chyba że tylko po to, by dodać jakiemuś przeżyciu pikanterii, traktując go jako bodziec do zwiększenia przyjemności. Znudzony, syty człowiek wciąż szuka transgresji, przekraczania norm obyczajowych czy wychodzenia poza standardy dobrego smaku, dla szoku, dreszczyku, adrenaliny. To co do niedawna było grzechem, dziś stało się problemem, błędem lub chorobą. A więc należy się do tego odnieść ze zrozumieniem, niemal czułością. W ubiegłym wieku freudyzm, a dziś jeszcze genetyka z góry usprawiedliwiają w człowieku pęd do nadużywania norm. Niegdyś pił, bo nie dbał o charakter, dziś pije, bo jest "obciążony genetycznie", a ponadto żyje w stresogennym otoczeniu. Kiedyś cudzołożył, bo przestał kochać swoją żonę i nie robił rachunku sumienia, dziś chodzi do agencji lub uprawia internetowy seks, bo miał nadopiekuńczą matkę. To co dawniej było lenistwem i gnuśnością, dziś staje się zespołem wyuczonej bezradności. Człowiek nie jest winny, jest ofiarą.
Złem nie jest już to, co niszczy więź życiodajną z Bogiem i narusza obiektywny porządek natury, ale to co przeszkadza samorealizacji: "Jasiu, przestań bić babcię, bo się spocisz". W pokoleniu ego największym przestępstwem jest to co nie pozwala ci zrobić kariery, dojść do sławy, co psuje twoje zdrowie czy zanieczyszcza środowisko naturalne. W katalogu nowoczesnych grzechów odnajdziemy na przykład otyłość (nie uprawiasz joggingu), niedbałość o własny wizerunek (nie występujesz w "Idolu"), nieodpowiedzialność (nie stosujesz antykoncepcji). Zaś największym balastem na drodze do kariery zawodowej jest dziecko (urlop macierzyński). Ponadto, niemowlak zanieczyszcza środowisko naturalne (pampersy, wrzaski).
W "Biesach" Dostojewskiego stwierdzono: jeśli nie ma Boga wszystko wolno. Człowiek zsekularyzowany, w momencie, gdy uznał śmierć Boga, połamał też kamienne tablice przykazań. W rezultacie albo sam uważa się za boga, albo kreuje i wyznaje "Boga osobistego", co wychodzi na to samo. W każdym razie nie ma przeciw czemu grzeszyć. Złe jest to, co ma złe konsekwencje. Cudzołóstwo, dla przykładu, nie jest złem, póki się nie wyda (patrz: sprawa Clintona czy też, w innym sensie, Rywina).
Tablice przymierza przyjęte przez Mojżesza gwarantowały punkt odniesienia, wskazywały co jest dobre, a co złe oraz nadawały temu porządkowi pewną hierarchię. Tradycja chrześcijańska, dzięki papieżowi św. Grzegorzowi Wielkiemu, dopracowała się katalogu grzechów głównych: pycha, chciwość, lubieżność, zazdrość, brak umiaru w jedzeniu i piciu, gniew, lenistwo. Chrześcijański Wschód ma podobny zestaw grzechów, tylko w trochę innej kolejności, dodając nieraz też smutek (przygnębienie). Dziś człowiek ucieka od poczucia winy, od brania na siebie obowiązku rachunku sumienia. Konfesjonały są puste tam, gdzie nie ma proroka ani apostoła. Kryzys grzechu jest kryzysem Boga. Jeśli dziś coś uchodzi za zło, to dlatego, że przeszkadza innym. Ktoś mi opowiadał o pewnej scenie w nowojorskim metro. Jakaś para młodych osób wpadła do wagonika, całując się namiętnie. Zajęli ławkę, na której od namiętnego obejmowania przeszli do zwyczajnego seksu. Nikt z obecnych nie zareagował ani się nie oburzył. Dopiero, gdy po skończeniu orgii, zapalili papierosa, podniosły się zdecydowane głosy protestu.
W pewnym studio telewizyjnym trwał talk show. Pytano o aborcję i eutanazję. Niektórzy mówili, że niedopuszczalne, inni że można. W podsumowaniu prowadząca dziennikarka zwróciła uwagę na rozpiętość opinii na ten temat, a to znaczy, że ocena moralna tych zjawisk jest niemożliwa, bowiem zależy od zbyt wielu przesłanek. W puencie programu zapalił się ogromny neon z napisem: precz z piractwem płyt i kaset. Oto mamy jednoznaczność. Nie pozostawia żadnych wątpliwości, co jest absolutnym złem.
Po epoce grożenia piekłem mamy epokę pomijania grzechu. To, co dawniej żenowało czy kazało się czerwienić, dziś staje się powodem do chełpliwości. Zaniknął wstyd - ów dar Boga dla człowieka, aby po grzechu mógł przykryć swoją nagość. Zapanowała wręcz moda na bezwstyd, epidemia narcyzmu. Tak zwane autorytety czy gwiazdy z lubością opowiadają o swych ekscesach czy skłonnościach, gdyż dla podniesienia oglądalności programu rozrywkowego trzeba coś obnażyć. Dopuszczamy się występków, bez żenady się z tego śmiejąc, bądź wyzywająco komentując: i co mi zrobicie? wszyscy są tacy sami. Jak powiada Księga Przysłów, prostytutka płucze sobie usta i mówi: nie zrobiłam nic złego (por. Prz 30, 20).
Ale nie wystarczy skupić się na innych i stwierdzić ślepotę świata, bo w tym miejscu Bóg karze nam spojrzeć sobie samym w oczy. Niechaj za lustro posłuży nam historia króla Dawida. Dawid jest wybrańcem Boga, pragnie spełniać Jego zamiary, ale na Dawida przyszedł moment pokusy, do której dopuścił przez własną niedbałość. Nie chciał walczyć, jak inni. Został w domu. Brak czujności doprowadził do tego, że w serce Dawida wkradło się pożądanie. I to względem cudzej żony, Betszeby. Król sypia z nią, myśląc, że występek ten nigdy nie ujrzy światła dziennego. Jednakże, wszystko w życiu ma swoje konsekwencje: Betszeba zachodzi w ciążę. Dawid, próbując zamaskować sprawę i uniknąć wstydu, sprowadza jej męża, żołnierza z pola bitwy, by go nakłonić do powrotu do żony, aby wszystko pozostało w ukryciu. W tym celu okazuje Uriaszowi gościnność z dużą dawką wina. Lecz Uriasz wcale do żony nie wraca, przejęty solidarnością wojskową. Dawid z lęku planuje dalsze występki. Jego serce każe mu dodawać grzech do grzechu. Wydaje rozkaz, by postawić Uriasza na pierwszej linii frontu z nadzieją, że tamten polegnie. Tak się stało. Wszystko pozostaje pod osłoną tajemnicy. Dawid nadal może cieszyć się nieskazitelną reputacją. Myśli o sobie, że nie tylko jest dobry, ale i zaradny. Ale Panu nie podobało się to, co zrobił Dawid. Wkłada w serce proroka Natana słowo i posyła go do króla. Natan donosi królowi o pewnym zdarzeniu: mianowicie jest dwóch sąsiadów. Jeden bogaty z ogromną ilością bydła i owiec, drugi natomiast z jedną tylko owieczką, ale a to wychowywaną przezeń od małego i kochaną ponad wszystko inne. Gdy jednego razu bogacz miał gości, aby ich przyjąć, potrzebował świeżego mięsa. Lecz żal mu było własnych, więc kazał wykraść swemu sąsiadowi tę jedyną owieczkę, by ją przyrządzić na biesiadę. Król Dawid, słysząc to, oburzył się niezmiernie i pełen świętego gniewu krzyknął:
- Winien jest śmierci ten, kto się takiej niesprawiedliwości dopuścił! Odpłaci z nawiązką za wszystko, bo jest człowiekiem bez miłosierdzia. Wówczas prorok zwrócił swój palec w stronę króla, mówiąc:
- Ty jesteś tym człowiekiem! To ty uwiodłeś żonę Uriaszowi, jedyną jego pociechę, a nadto, by ratować swą reputację, dopuściłeś się na nim zbrodni. Ty ponosisz winę. Dawid wówczas, postawiony przez Boga wobec prawdy o sobie, wyznał swój grzech, pokornie, poddając się pod sąd Boga:
- Zgrzeszyłem wobec Pana.
Bóg przebaczył Dawidowi, bo zobaczył w nim serce pokorne i skruszone. Nawrócenie króla polega na tym, że uznaje siebie za grzesznika i doświadcza Bożego miłosierdzia, przyjmując wszystkie konsekwencje własnej przewrotności. Szaty królewskie, ani tzw. dbałość o wizerunek nie przeszkadzają przyjąć mu pokutę. W tym duchu powiadał św. Izaak Syryjczyk: "Kto zna swój grzech, jest większy od tego, kto wskrzesza umarłego. Kto idzie za Chrystusem w tajemnicy i z wielkim żalem za grzechy, jest większy od tego, kto cieszy się większą sławą w Kościele" (Logos, 34).
Cały problem z konfesjonałem to problem naszej zatwardziałości. Występować ona może w dwóch postaciach. Może być zatwardziały grzesznik, który za żadne skarby nie chce się odwrócić od swego grzechu, a może być także zatwardziały sprawiedliwy, który uchodzi za niewinnego we własnych oczach, nie ma sobie nic do wyrzucenia i żyje zadowolony z siebie: nikogo nie pobiłem, nikogo nie uwiodłem, ergo - jestem dobry. I kto wie, który z tych dwóch przypadków jest bardziej kliniczny. Obaj bowiem żyją poza nawróceniem. Obydwóch nie obejmuje łaska Chrystusa ukrzyżowanego.
Dlatego tak ogromnie ważną rolą Kościoła jest konieczność głoszenie Zmartwychwstałego, udzielanie daru przebaczenia i pomaganie człowiekowi zobaczyć w sobie grzesznika. Kto dziś jest gotowy usłyszeć głos Ducha Świętego: nawróć się dzisiaj? Kto jest tym grzesznikiem, za którego umarł z miłości na krzyżu Jezus? TY JESTEŚ TYM CZŁOWIEKIEM!
Ciekawe, że w ostatnim okresie Bóg wzbudził Kościołowi wśród świętych tylu spowiedników, i to tej miary, co: św. ojciec Pio, św. Leopold Mandici, św. Rafał Kalinowski, św. Jan Vianney czy św. Jan Bosco. Ten ostatni raz spowiadał człowieka, który przyszedł do konfesjonału po 10 latach. Po wysłuchaniu spowiedzi Jan Bosco mówi:
- Za rozgrzeszenie dasz 10 franków.
- Jak to, słyszałem, że przebaczenie grzechów jest za darmo - odparł tamten.
- A więc - zakończył nasz święty - wiedziałeś, że jest za darmo, a mimo to czekałeś aż 10 lat, by tu przyjść?
Skomentuj artykuł