Na początku, jak to zwykle bywa, odpowiedź wydaje się prosta. Katechizm - idąc tropem soborów i nauczania papieży - stwierdza, że dusze tych, którzy umierają w stanie grzechu śmiertelnego, bezpośrednio po śmierci idą do piekła, gdzie cierpią męki i "ogień wieczny".
Spróbujmy jednak tę katechizmową wypowiedź skomentować słowami Benedykta XVI z encykliki Spe salvi: "Są ludzie - pisze papież - którzy całkowicie zniszczyli w sobie pragnienie prawdy i gotowość do kochania. Ludzie, w których wszystko stało się kłamstwem; ludzie, którzy żyli w nienawiści i podeptali w sobie miłość. Jest to straszna perspektywa, ale w niektórych postaciach naszej historii można odnaleźć w sposób przerażający postawy tego rodzaju. Takich ludzi już nie można uleczyć, a zniszczenie dobra jest nieodwołalne: to jest to, na co wskazuje słowo «piekło»".
W tej papieskiej wypowiedzi jest wiele elementów wskazujących na jakąś stanowczą nieodwracalność. Papież mówi o zniszczeniu całkowitym, którego nie można uleczyć, a proces ten jest nieodwołalny. W innych miejscach encykliki Benedykt XVI otwiera jednak przed nami perspektywę nadziei. "Nasz sposób życia nie jest bez znaczenia, ale nasz brud nie plami nas na wieczność, jeśli pozostaliśmy przynajmniej ukierunkowani na Chrystusa, na prawdę i na miłość. Ten brud został już bowiem wypalony w Męce Chrystusa. W chwili Sądu Ostatecznego doświadczamy i przyjmujemy, że Jego miłość przewyższa całe zło świata i zło w nas". Słowa te odnoszą się do stanu, który katolicka teologia nazywa czyśćcem. To tam ma się dokonać - jak już wyżej pisałem - "przejście przez ogień". To właśnie w tym stanie błogosławionego cierpienia święta moc Bożej miłości przenika nas jak ogień, abyśmy w końcu całkowicie należeli do siebie, a przez to całkowicie do Boga.
Trudno orzec, którzy ludzie dostąpią łaski oczyszczenia, a którzy niestety jednak nie. Jak odróżnić tych, którzy całkowicie zniszczyli w sobie pragnienie prawdy i gotowość kochania, od tych, którzy zostali przynajmniej ukierunkowani na prawdę i na miłość? Tu bowiem przebiegałaby granica między beznadzieją a nadzieją, między tymi, którzy zmierzają do wiecznego życia bez Boga, do "ostatecznego samowykluczenia z jedności z Bogiem i świętymi", a tymi, którym ofiarowane jest jeszcze oczyszczenie. Zapewne trudno byłoby tutaj na ziemi znaleźć miarę właściwą. Żyjemy przekonaniem, że Bóg ją ma, bo przecież - jak przypomina Benedykt XVI za Dostojewskim - "na uczcie wiekuistej złoczyńcy nie zasiądą ostatecznie przy stole obok ofiar, tak jakby nie było między nimi żadnej różnicy". Tej różnicy nie jest w stanie unieważnić żaden człowiek. A Bóg? Czyż nie jest w stanie ocalić każdego? Wschodnia tradycja teologiczna odpowiada na to pytanie jednoznacznie pozytywnie nauką o apokatastazie, czyli nadziei na powszechne zbawienie. Zachodnia jest o wiele ostrożniejsza, choć i w teologii zachodniej można znaleźć orędowników tego, co nazywamy pustym piekłem, i ostatecznego pojednania wszystkiego w Bożej miłości. Hans Urs von Balthasar - jak pisze Eligiusz Piotrowski - zastanawiał się: "czy Bóg może zgodzić się na taki finał, na istnienie zaludnionego piekła i na ewidentne niepowodzenie jego zbawczych planów? W perspektywie konsekwentnie prowadzonej soteriologii Balthasar wyraża nadzieję na zbawienie wszystkich". Ten wielki niemiecki teolog z prawdziwym przejęciem pisał o wizji zaludnionego piekła: "Biada mi, kiedy oglądając się, spostrzegę, jak inni, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja, toną w piekielnej otchłani". No właśnie: czy da się być wiecznie szczęśliwym ze świadomością wiecznego nieszczęścia innych? Czy Bóg zdzierży taką okrutną świadomość?
Za co więc idziemy do piekła? Nie wiem, czy da się znaleźć na to pytanie zadowalającą odpowiedź. Tak czy inaczej, piekło nie zostało zniesione. Wciąż pozostaje wieczną możliwością. Ale trzeba żyć nieustanną nadzieją, że dla nikogo z nas nie stanie się rzeczywistością. I nikomu nie wolno go nigdy życzyć.
Skomentuj artykuł