Odpowiedzią na te pytania był obraz, którego się nie spodziewałam.
"Hojnym jest Bóg: z rąk Jego odbieram, czego nie mam z rąk ludzi; gdyby mi ludzie nic nie dali, miałbym od Boga wszystko". (św. Igancy "Maksymy...")
Nigdy w życiu nie złamałam ani ręki, ani nogi, i mam nadzieję, że mój Anioł Stróż zadba o to, żebym nie musiała doświadczyć takich wydarzeń na własnej skórze. Od osób, które miały mniej szczęścia i w przeszłości doznały poważniejszych urazów, słyszałam, że złamane kości potrafią boleć nie tylko w czasie rekonwalescencji, ale również później. Taki ból pojawia się zazwyczaj wraz ze zmianą pogody. Niektórzy są ponoć w stanie na tej podstawie nawet przewidywać opady deszczu.
Każdy z nas nosi w sobie dawne zranienia. Po części z nich zostały tylko niewielkie blizny, na które na co dzień nie zwracamy uwagi. Inne są jak źle zrośnięte złamania - utrudniają normalne funkcjonowanie. Takie sprawy potrafią o sobie przypomnieć właśnie wtedy, gdy ogarnia nas smutek. A my niekiedy czujemy pokusę rozdrapywania dawnych ran. I kiedy jesteśmy w duchowym czy psychicznym dołku, dużo łatwiej ulegamy tej pokusie.
Odkąd jestem mamą, przekonuję się, że często najlepszym opatrunkiem jest moja obecność. Na rozbite kolano pomaga całus, na stłuczony łokieć - całe mnóstwo przytulania. Zainteresowanie, czułość, wsparcie jak niewidzialny plaster przyspieszają gojenie i działają przeciwbólowo. To coś, czego potrzebują szczególnie dzieci. Współczucie (i współbycie) kogoś dorosłego pomaga w nauce radzenia sobie z tym, co trudne.
Dorosły wie, że na stłuczone kolano pomagają zimny kompres i tabletka przeciwbólowa. Dla dziecka w momencie niespodziewanego
bólu w jakimś sensie świat się na chwilę zatrzymuje; pomagają mu kojące słowa i wyciągnięte w geście pocieszenia ramiona. Tak przynajmniej wygląda to w świecie idealnym.
W rzeczywistości nie zawsze jest tak, jak być powinno. Wiele z nas ma za sobą doświadczenie samotności w przeżywaniu bólu. Są takie rany, w których gojeniu zabrakło najważniejszego opatrunku - obecności kogoś, kto kocha, przytula i zapewnia, że jest z nami. Takie zranienia mogą się z czasem zabliźniać, jednak dzieje się z nimi to samo co ze złamaną ręką czy dotkniętymi artretyzmem stawami: od czasu do czasu ból wraca. "Boli na deszcz" - mówią nieraz starsi ludzie.
Pół biedy, gdy boli tylko ręka lub kolano. Gorzej, gdy każdy życiowy dołek przynosi wspomnienia dawnych zranień i sprawia, że nie potrafimy cieszyć się codziennością. Zapytałam kiedyś Pana Boga z niepokojem i pretensją, gdzie był, gdy cierpiałam. Co robił w sytuacjach, w których nikt nie stanął w mojej obronie? Czy widział chwile, kiedy desperacko potrzebowałam plasterka ludzkiej obecności, ciepła i zainteresowania, czy też umknęło to Jego uwadze?
Odpowiedzią na te pytania był obraz, którego się nie spodziewałam - Jezus z poranionymi dłońmi. I przekonanie, że tam, gdzie dotknęło mnie niezasłużone zło, wynikające z błędów i słabości innych ludzi, On nie był bezczynnym i obojętnym obserwatorem. On cierpiał razem ze mną. I On jak dobry Samarytanin przewiązuje moje rany i zalewa je oliwą.
Jezus leczy rany serc złamanych. Nie pytaj mnie, w jaki sposób. Wiem tylko, że Ten, który mówi o sobie "Jestem", robi to, czego każdej z nas brakowało - JEST. Wspiera, przygarnia, umacnia. Całuje nasze skaleczenia, jak mama całuje rozbite kolana. Przykleja plaster obecności, czułości i zainteresowania. Tylko w ten sposób mogą zagoić się rany, na które nic innego nie pomaga.
Majka Moller - aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością - w życiu i górach. Autorka bloga Chrześcijańska Mama i współautorka książki "Ile lat ma twoja dusza. Znajdź swoją duchową drogę"
Fragment pochodzi z książki "Pogoda Ducha. Pełna uczuć jesteś boska".
Skomentuj artykuł