Dzieci w Boliwii
W dorocznym Tygodniu Misyjnym warto wsłuchać się w głos polskich misjonarek z Boliwii.
Z s. Maksymilią Misiak i s. Ritą Kurdziel, sercankami, rozmawia Józef Augustyn SJ
Podróżując po Boliwii, spotkałem setki małych, może pięcioletnich dzieci, które stały lub klęczały przy drodze i żebrały.
S. Rita: One wychodzą na drogę, bo wiedzą, że tamtędy będą przejeżdżały samochody, a w nich siostry zakonne, księża lub inni ludzie, którzy rzucą im chleb. Te dzieci nie mają chleba w swoim domu, a wiedzą, że ktoś, kto przejeżdża drogą, ma zazwyczaj kanapkę, więc proszą o nią. Dziecko zawsze budzi większą litość u przejeżdżających. I faktycznie wielu z nich zatrzymuje się i dzieli się z nimi.
Tam, gdzie ludzie mają chleb (na przykład w Chapare - rejon tropikalny w Boliwii - gdzie pracujemy), dzieci nie żebrzą. Być może doświadczają one innego głodu - głodu moralnego, duchowego, ale nie fizycznego.
S. Maksymilia: Myślę, że dla tych dzieci stanie przy drodze jest pierwszym kontaktem z cywilizacją. Wychodzą na drogę, bo ich rodziny potrzebują chleba, być może są przez te rodziny (najczęściej przez matki) nauczone, jak żebrać, i wysłane, by to robić. Równocześnie jednak kieruje nimi zwykła ciekawość.
Słyszałem, że siostry, które wybierają się w podróż przez góry, zabierają ze sobą worki chleba i rozdają je dzieciom.
S. Rita: To prawda, choć myślę, że nie zaradzimy nigdy wszystkim potrzebom, bo te są ogromne. Siostry rzeczywiście starają się zawieźć chleb, gdzie mogą, gdyż na tych terenach, o których mówimy, jedynym pokarmem dzieci są ziemniaki.
Jakie inne konkretne działania są podejmowane, by pomóc głodnym dzieciom?
S. Maksymilia: Wszystkie międzynarodowe zgromadzenia zakonne, jakie istnieją w Boliwii, podejmują różne inicjatywy, na przykład w wioskach organizuje się kluby dla matek, by nauczyć je prowadzenia rodziny. Trzeba pamiętać, że rodzina boliwijska jest bardzo rozproszona, gdyż praca niezbędna do zaspokojenia codziennych potrzeb wymaga niekiedy swoistej separacji: matki idą pracować, dzieci posyłają do innych zajęć, a ojcowie często pracują jeszcze w innym miejscu. Bywa też, że dzieci zostają porzucone bez żadnej opieki.
Wielką rolę odgrywa tutaj duszpasterstwo rodzinne, gdyż każdy misjonarz zna doskonale potrzeby swojej parafii. W duszpasterstwie przygotowuje się roczne plany działania, by wspierać rodziny. Najczęściej z inicjatywy Kościoła prowadzone są też internaty oraz jadalnie społeczne (comedores populares). To właśnie tam przyjmowane są dzieci najbardziej potrzebujące.
S. Rita: Nasze zgromadzenie prowadzi taki internat dla pięćdziesięciu dziewcząt z dalekich wiosek w tropikalnej miejscowości - Sacta. W górach, gdzie pracują wolontariusze polscy, dzieci posyłane są do internatu od poniedziałku do piątku. Uczy się je tam podstaw rodzinnej solidarności oraz podstawowych umiejętności, na przykład pieczenia chleba. Później, gdy wracają do domu, mogą przygotować chleb dla całej rodziny. Ich matki dostają w tym celu mąkę w klubie dla matek.
Mogę podać jeszcze inny przykład solidarności. O internacie w górach powiedzieliśmy młodzieży, którą opiekujemy się w mieście. Ponieważ dzieci w wioskach są bardzo biedne i często nie mają nawet fartuszka, by przebrać się na zajęcia, prosiliśmy młodych z miasta, by każdy z nich przyniósł fartuszek jako dar dla swojego kolegi czy koleżanki z gór. Okazało się, że zebraliśmy bardzo wiele takich fartuszków. Zawieźliśmy je do internatu w górach. Dzieci ogromnie się ucieszyły, ponieważ otrzymały dar nie od kogoś z Europy, ale od starszych kolegów z własnego kraju. W ten sposób pokazaliśmy im, że Boliwijczycy mogą sami sobie pomagać.
To, o czym siostra mówi, jest bardzo ważne, gdyż ukazuje, że trzeba wychowywać nie do żebrania o chleb, lecz do "tworzenia" chleba. Na pewno głodnemu należy dać jeść, ale w dalszej perspektywie nie jest to żadne rozwiązanie, bo człowiek ma żyć nie żebrząc, lecz pracując.
S. Maksymilia: To prawda i dlatego zadaniem Kościoła jest nauczyć tutejszych ludzi samowystarczalności, organizacji życia i przewodzenia własnej rodzinie. Misjonarze starają się o to, by rodzina umiała sama o siebie zadbać i mimo wszystkich trudności jednoczyła się. Obserwuję, że młodzi, którzy kontaktują się z instytucjami kościelnymi, wiele korzystają z takiego kontaktu. Z czasem potrafią dojrzalej wejść w społeczeństwo świadomi tego, czego życie od nich oczekuje i czego one oczekują od życia. Myślę, że jeśli ktoś przejdzie przez internat prowadzony przez zgromadzenie zakonne, wychodzi z niego z zupełnie inną wizją życia.
S. Rita: Pierwszy internat stworzyliśmy w maleńkiej wiosce tropikalnej - Sacta dla sześćdziesięciu dziewcząt, w którym uczą się dosłownie wszystkiego, ponieważ gdy do nas przychodzą, nie umieją nic. Często trzeba je uczyć nawet spać na łóżku (którego nie znają, bo całe życie spały na podłodze), dbać o czystość. I z czasem widać, że dziewczyna, która spędziła w internacie pięć czy sześć lat, jako dorosła kobieta potrafi lepiej zadbać o swój dom.
Uczymy też dziewczęta szycia. Zauważyłam, że wiele z nich, po południu, ze skrawków materiału szyje spodenki dla młodszego brata lub bluzeczkę dla siostry. Uczą się więc myśleć o innych: najpierw o swojej rodzinie, potem - być może - o większej wspólnocie. I to jest bardzo piękne: nauczyć je czegoś tak, by mogły swoje umiejętności przekazać innym. Na tych przykładach widać, że ludziom trzeba towarzyszyć w rozwoju, a nie wtłaczać ich w jakieś systemy.
W kształtowaniu świadomości, o której siostry mówią, zasadniczą rolę spełnia edukacja i to nie tylko praktyczna (choć od niej się zaczyna), ale taka, która jest w stanie ukazać człowiekowi nową perspektywę. Jak wygląda w Boliwii edukacja? Jaki jest w niej udział Kościoła?
S. Maksymilia: Od 1990 roku Kościół publicznie domagał się od rządu uczestnictwa w procesie edukacji, co zaowocowało specjalnymi umowami zwanymi - Convenio Marco. Dotyczą one edukacji integralnej, na ich mocy zgromadzenie zakonne, prowadzące jakąś instytucję dobroczynną, w której wychowuje się dziecko, zwraca uwagę na jego całościową formację. W procesie edukacji dziecko więc powinno uzyskać nie tylko przygotowanie do życia codziennego, ale również wykształcenie poszerzające jego horyzonty. Zwraca się także uwagę na to, co dziecko już wie, przychodząc do szkoły, by na tej podstawie rozwijać jego umiejętności i wiadomości. Ważne jest także ukierunkowanie jego talentów.
Istotną rolę w Boliwii spełnia obecnie nauczanie w językach rodzimych, a więc nie tylko w hiszpańskim, ale także na przykład w języku quechua czy aimara.
Obecnie nauczyciel boliwijski jest zobowiązany, by poznać rodzimy język dziecka. Również dokumenty, takie jak świadectwo szkolne, mają być wystawione w tym języku, by matka czy ojciec nie mieli problemu z rozpoznaniem ocen.
Czy młodzi ludzie w Boliwii zdają sobie sprawę z tego, że ich przyszłość zależy od ich wykształcenia?
S. Rita: Myślę, że tak. Jako przykład opiszę pierwszą maturę, która miała miejsce w naszej wiosce - Sacta. Wioska liczy obecnie sześć tysięcy mieszkańców, ale w szkole uczy się aż tysiąc dwustu młodych, gdyż dojeżdżają do niej rówież dzieci i młodzież z ponad czterdziestu okolicznych wiosek.
Matura odbyła się w 1995 roku. Zdało ją jedenaście osób. Ten egzamin świętowano tak, jak w Polsce doktorat lub raczej profesurę. Do odbioru świadectwa maturalnego ojciec lub matka prowadzili córkę lub syna w uroczystej procesji.
Obecnie mamy w tej szkole już dwie klasy maturalne, w każdej po około czterdzieści osób. Wzrasta więc liczba tych, którzy chcą się uczyć. Ponadto obserwujemy, że młodzież już nie kończy swej edukacji na maturze, ale chce iść dalej, chce kończyć studia w Cochabamba, w Santa Cruz. Tym, którzy chcą się uczyć, pomaga już nie tylko rodzina, ale cała wioska. Ktoś, kto już wykształcił jedno dziecko, pomaga innym. Bywa, że taka osoba przychodzi do nas i mówi: "Ten chłopak, ta dziewczyna są zdolni. Chcę im pomóc, by się kształcili".
Młodzi wyjeżdżają i widzą, jak ludzie żyją gdzie indziej, w wielkim mieście. To wszystko wyzwala pęd do nauki. Chcą więcej zobaczyć, więcej poznać; widzą, że to jest ważne.
S. Maksymilia: Warto dodać, że szkole, o której mówiła s. Rita, podlegają małe szkółki w bardzo odległych wioskach. W ten sposób rodzi się więc pewien system, sieć szkolna.
Tegoroczną maturę w szkole, z którą współpracujemy, zdało osiemdziesięciu uczniów, z których 80 proc. chce studiować na wyższych uczelniach: czworo w wyższej szkole wojskowej, inni chcą być nauczycielami. To świadczy o ich wielkich ambicjach i pragnieniu zdobywania wiedzy. Cieszymy się, że chcą być nauczycielami. Mamy nadzieję, że w ten sposób grono nauczycielskie w naszej szkole powiększy się i to o ludzi, którzy też się w niej uczyli.
S. Rita: Taką właśnie nauczycielką jest Ester, którą pamiętam z naszej szkoły, gdyż uczyłam ją religii. Ester ucząc, trafia do młodzieży lepiej niż każda z sióstr zakonnych. Przekazuje młodym zapał. Weszła też do grupy parafialnej i tam również wzbudziła entuzjazm wśród młodzieży. Mamy już trzy takie nauczycielki jak ona. To prawdziwe apostołki. Urodziły się na tej ziemi, osiągnęły coś więcej i chcą się tym dzielić z innymi.
Dziewczęta z naszego internatu czasem wstępują też do naszego zgromadzenia. Marta jako dziewczynka chowała się za drzwiami, by nie patrzeć ludziom w oczy. Teraz z odwagą prowadzi w Montero wielką instytucję służącą ludziom. To piękne, gdy ziemia, na której się pracuje, wydaje plon. Jest to jak ciągłe podawanie ręki Chrystusowi.
To dobrze, że dla dzieci boliwijskich rodzi się powoli nowa, lepsza perspektywa, chociaż jak widzę, rzeczywistość nadal jest brutalna.
S. Maksymilia: Do niedawna dziecko w Boliwii nie miało wartości osobowej. Było ujmowane jedynie jako ser inproductivo, to znaczy jako ktoś, kto nie ma żadnej produktywności. Zauważono je dopiero w 1989 roku i przyznano mu wartość społeczną, historyczną, polityczną. Dziecko weszło też wówczas do statystyk narodowych.
W rodzinie boliwijskiej dziecko zawsze służyło (i czasami nadal służy) jako "środek" zapewniający jej przeżycie. Już małe dzieci musiały zarabiać pieniądze i przynosić je rodzicom. Zresztą nadal się tak dzieje. Na pewno zauważył ojciec wielu małych chłopców, którzy z uwagą przyglądają się butom ojca. Po co? Bo chcą je czyścić i w ten sposób zarobić pieniądze.
Ponieważ w Boliwii rodzice zobowiązują dzieci do płatnej pracy, dlatego też społeczeństwo zwróciło uwagę na fakt wykorzystywania dzieci przez pracodawcę, który im nie płaci. Oczywiście, już sam fakt, że dziecko musi zarabiać pieniądze, jest jakimś jego wykorzystaniem, ale organizacja - Defensoría Internacional del Nińo (Międzynarodowa Obrona Praw Dziecka) pozwala na pracę dziecka, jeżeli ta praca nie kaleczy jego zdrowia psychicznego i nie przeszkadza mu w rozwoju fizycznym.
Dzieci boliwijskie naprawdę nie mają dzieciństwa. Od wieków są obciążone pracą. Doświadczamy tego, patrząc na dzieci z sierocińca. Bywa, że wyświetlamy film, ale wiele dzieci nie chce go oglądać. Nie mają potrzeby rozrywki i zabawy, gdyż ich horyzonty zostały zacieśnione tylko do pracy. Czasem robią wrażenie jakby były "małymi dorosłymi". Nie tylko nie potrafią się bawić, ale nawet wyobrazić sobie, że jest to możliwe.
Wielkim dramatem jest w Boliwii seksualne wykorzystanie dzieci. Wiem, że statystyki dotyczące tego zjawiska są szokujące.
S. Rita: To prawda. W internacie, który prowadzimy, na trzydzieści dziewcząt dwadzieścia pięć było wykorzystanych seksualnie przez swoich ojców, braci, a także sąsiadów. To sytuacja wyjątkowo brutalna. Te dziewczynki miały wtedy po siedem, osiem, dziewięć lat. Miałyśmy nawet przypadek dziewczynki pięcioletniej wykorzystanej przez człowieka, który pracował na polu jej ojca. Takie sytuacje zdarzają się nieustannie. Pracuję także w przychodni medycznej i codziennie mamy wiele przypadków wykorzystania seksualnego. Dziewczynki najczęściej nie chcą o tym mówić, ale ponieważ w tej chwili są już chronione prawem, więc chcąc skorzystać z takiej ochrony, muszą zgłosić się do szpitala lub przychodni medycznej.
To, co uderza w kontakcie z nimi, to ich smutek. Nie mają charakterystycznej dla swojego wieku (przypominam: mówimy o dziewczynkach siedmio - dwunastoletnich) dziewczęcości. Gdy trafiają do nas, musimy leczyć ich zranioną psychikę.
S. Maksymilia: Wykorzystywanie seksualne dzieci w wioskach najczęściej jest ukrywane. Według danych z roku 2000 na 2 476 przypadków przestępstwa wobec dziecka 95 dotyczyło wykorzystania seksualnego. Mówimy tu jednak tylko o przypadkach ujawnionych. To przestępstwo jest dla nas powodem do wielkiego bólu, a zarazem rodzi pytanie: Jak pomóc rodzinom? Jak je formować? Jak ukierunkować tę sferę życia ludzkiego?
Czy o tym zjawisku mówi się publicznie, na przykład w telewizji?
Nieujawnianie przypadków przestępstw wobec dziecka jednocześnie demoralizuje społeczeństwo. Tworzy się opinia, że dziecko można wykorzystać i że za to nic nikomu nie grozi.
S. Maksymilia: Jednak jeżeli taki przypadek zostanie ujawniony, wkracza prokuratura z konsekwencjami dla wszystkich stron, które w nim uczestniczyły. Naszym życzeniem byłoby, by pobudzać świadomość społeczną, by skłaniać ludzi do ujawniania trudnych przypadków "obrońcom puebla".
Co Kościół robi w tej sytuacji?
S. Maksymilia: Kościół podejmuje pewne działania, chociaż nie na skalę masową. Na przykład za dzieło Defensoría Internacional del Nińo - Międzynarodowa Obrona Praw Dziecka - odpowiedzialni są jezuici. Kościół interesuje się problemem, ale bardziej "oddolnie" niż "odgórnie". Zgromadzenia zakonne, ludzie Kościoła, którzy pracują w środowiskach poszkodowanych, starają się o to, by zorganizować jakieś warsztaty albo wydać jakiś stosowny dokument. I myślę, że taka praca jest najbardziej efektywna.
Czy jednak biskupi wypowiadają się wprost na temat wykorzystywania dzieci czy też milczą?
S. Rita: Jestem tu dziewięć lat i do tej pory nie przeczytałam żadnego listu episkopatu wypowiadającego się na temat dziecka. Może ukazał się, ale nie został nagłośniony?
Powtórzę to, co powiedziała s. Maksymilia: Kościół jest bardzo blisko skrzywdzonych dzieci. Oto przykład: 60 km od naszego internatu znajduje się punkt, gdzie dzieci mogą zgłosić jakieś wykorzystanie czy nadużycie. W zeszłym roku przywieziono do nas stamtąd dwie skrzywdzone dziewczynki. W komisji, która badała tę sprawę, był adwokat - przewodniczący komisji oraz ksiądz. Jego obecność była dla nas wielkim świadectwem, że Kościół jest wielkim autorytetem dla tych ludzi.
W jaki sposób siostry pomagają dzieciom tak brutalnie skrzywdzonym?
S. Rita: Na zranioną miłość jest zawsze jedno lekarstwo: jeszcze więcej miłości. Dziecko bardzo skrzywdzone, wręcz zdruzgotane w swojej rodzinie, będzie zawsze szukało uśmiechu, zrozumienia i radości u innych. Sądzę, że we wszystkich naszych internatach, sierocińcach i szkołach wszystko, co możemy dać, to starać się te dzieci przyjąć jako nasze. Jest to często dość trudne, bo dziecko, które zostało zranione, w pewnym sensie odepchnięte od rodziny, na pewno nie zbliży się do nas bardzo szybko. Nierzadko trzeba długiego czasu, a czasem droga szukania kontaktu jest
bardzo prosta. Nieraz wystarczy tylko uśmiech i dziecko czuje, że ktoś je kocha.
Sierocińce, które prowadzimy, mają być takimi oazami miłości. O to starają się wszystkie siostry i wszyscy ludzie, którzy tam przebywają i pracują. Mamy nadzieję, że dzięki takiemu podejściu dziecko w pewnym sensie odnajduje to, co zostało w jego życiu złamane i zniszczone.
Siostra mówi o spontanicznej reakcij współczucia wobec dziecka skrzywdzonego. Tymczasem bywają sytuacje, które oprócz współczucia wymagają też dobrej znajomości psychologii. Dotarcie do tak skrzywdzonego dziecka, zrozumienie go, zrozumienie istoty skrzywdzenia i jego konsekwencji wymaga również wiedzy. Jak sobie z tym radzicie?
S. Maksymilia: W przypadkach trudnych uciekamy się do pomocy profesjonalistów: psychologów, pedagogów, pracowników socjalnych. Dzieje się tak zawsze, gdy nie jesteśmy w stanie pomóc, a często faktycznie nie jesteśmy.
Czy zdaniem sióstr świadomość misyjna w Polsce jest wystarczająco rozwinięta? Co można jeszcze zrobić w tym zakresie?
S. Maksymilia: Wyjechałam na misje w 1990 roku. W kręgu pięćdziesięciu sześciu osób przygotowujących się do wyjazdu w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie mówiliśmy wtedy, że jesteśmy jedynym "produktem eksportowym" Polski.
Dziś, kiedy co cztery lata przyjeżdżamy na wakacje do Polski, widzimy, że centrum bardzo się rozrosło, a równocześnie wzrosła świadomość misyjna i animacja misyjna. Na przykład wiele jest teraz czasopism poświęconych misjom. Na pewno rośnie zainteresowanie misjami. Myślę jednak, że Kościół w Polsce wprawdzie chce być świadomy, ale jeszcze nie jest świadomy w pełni odpowiedzialności za misyjność Kościoła powszechnego.
S. Rita: Pewnego dnia z parafii w Polsce, o której nigdy nie słyszałyśmy, doszła do nas olbrzymia paczka od dzieci z klas drugich i trzecich szkoły podstawowej. Te dzieci pozbierały to, co mogły dać: piórniki, kredki, gumki, plastelinę, zeszyty i wysłały do nas. I dzięki nim ponad sto dzieci przebywających w naszych placówkach, a pochodzących z bardzo biednych rodzin, miało maleńki prezent na Boże Narodzenie. To był prosty gest miłości do kogoś nieznanego, mieszkającego gdzieś daleko. Zrodził się gdzieś w polskiej parafii. Ale może była to parafia, w której więcej mówi się na temat misji, na temat misjonarzy?
Inny przykład: od powstałego w Poznaniu Stowarzyszenia Księdza Białka dwa razy do roku otrzymujemy pomoc materialną dla naszych dzieci w sierocińcu. Dostajemy też listy, w których czytamy, że ludzie modlą się za nas. Ma to dla nas ogromne znaczenie. Gdy brak nam sił, one przychodzą, wyproszone przez kogoś w modlitwie.
To takie namacalne gesty, świadczące o tym, że Kościół w Polsce chce się zjednoczyć z misjami, chociaż nie ma zbyt wielkich możliwości. Myślę jednak, że parafie mogłyby stać się miejscami, gdzie o misjach można by jeszcze troszeczkę więcej mówić, podejmować jeszcze więcej konkretnych decyzji.
Jakiego wsparcia od Kościoła w Polsce siostry by oczekiwały?
S. Maksymilia: Każdego: zarówno duchowego, jak i materialnego. Modlitwa za nas zawsze jest potrzebna, a modlić się za kogoś na innym kontynencie zawsze jest świadectwem dojrzałości wspólnot Kościoła. Ale i pomoc materialna jest potrzebna. My, misjonarze, nie wzbranialibyśmy się przed przyjęciem pomocy materialnej ujętej w konkretne projekty, a nawet jednorazowej pomocy materialnej. Na misjach wszystko jest mile widziane. Wszystko wzbudza w nas radość i zarazem poczucie solidarności ludzkiej i miłości.
S. Rita: W ubiegłym roku wyjechałam do Polski z siostrami Boliwijkami. Na własne oczy widziałam wtedy, jak obudziła się solidarność Polaków. Boliwijki opowiadały o swojej pracy dzieciom w pewnej szkole i te postanowiły przeprowadzić akcję - oddały na potrzeby sierocińca swoje kieszonkowe. W ten sposób siostry zebrały z jednej szkoły, jednego dnia 500 dolarów. Byłam naprawdę wzruszona. Gdyby świadomość misyjna była większa, pobudzałaby jeszcze bardziej takie konkretne akcje i inicjatywy.
Ja sama w Boliwii pracuję z grupą młodzieży, która uczy się, że trzeba dzielić się z innymi. Ci młodzi zbierają jakieś drobne, nieużywane przez innych rzeczy - maleńkie cukierki, zeszyciki, długopisy i zanoszą je dzieciom, które naprawdę nie mają nic. W ten sposób buduje się łańcuch wzajemnej pomocy. Może Polska chciałaby bardziej się do niego włączyć?
Czy są jeszcze jakieś sygnały przemian świadomości misyjnej Polaków?
S. Maksymilia: Myślę, że tak. Odczuwamy zainteresowanie ze strony Centrum Formacji Misyjnej z Warszawy. Co roku otrzymujemy życzenia świąteczne, a dla misjonarza zawsze jest to wiadomość z Polski, zawsze są to namacalne dowody bliskości i zainteresowania, których - jak każdy człowiek - potrzebujemy. Cieszymy się, że Komisja ds. Misji pamięta o misjonarzach. Czasem przysyłają nam książki. Jest to znak więzi, solidarności, serdeczności. Dziękujemy.
Dla osób zainteresowanych kontaktem z misjonarkami i udzieleniem im pomocy podajemy adresy:
S. Maksymilia Misiak
Montero, Casilla 2448 (Santa Cruz)
Boliwia
S. Rita Kurdziel
Sajta, Chapare, Casilla 2448 (Santa Cruz)
Boliwia
Skomentuj artykuł