Himalaista Piotr Krzyżowski: Wierzę w Boga i dużo z Nim rozmawiam. Mamy bardzo swobodny kontakt
"Myślę, że każdy z nas żyje nadzieją - oczekiwaniem, że wszystko będzie dobrze. Jadąc na wyprawę nikt przecież nie zakłada, że doświadczy porażki, albo że stanie się coś złego. Każdy jedzie z nadzieją, że stanie na szczycie. W górach wszyscy posługujemy się nadzieją. I choć każdy rozumie ją w nieco inny sposób, myślę, że jest ona osiągnięciem tego, o co się poprosiło. Jedni proszą naturę, inni proszą Boga". Piotr Krzyżowski - pierwszy człowiek w historii, który zdobył Lhotse, a następnie bez wsparcia tragarzy i tlenu, w jednym ataku szczytowym, bez schodzenia poniżej obozu czwartego, wszedł na Mount Everest - opowiada o swojej pasji, wierze i o tym, skąd czerpie nadzieję w strefie śmierci.
Oto trzecia rozmowa publikowana w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny wywiad ukaże się we wtorek, 29 lipca. Zachęcam do lektury wstępu oraz pozostałych części:
Część 1: "Bóg przygotowuje dom dla opuszczonych". Kapucyni, mężczyźni z doświadczeniem bezdomności i wspólnota oparta na Ewangelii
Część 2: Duszpasterz skrzywdzonych: Chrystus również doświadczył przemocy seksualnej
Piotr Kosiarski: Robisz rzeczy, których wcześniej nikt nie dokonał, a mimo to podkreślasz, że bicie rekordów nie jest dla Ciebie najważniejsze. Skąd więc bierze się Twoja potrzeba wspinania?
Piotr Krzyżowski: W góry zacząłem jeździć kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt lat temu. Od samego początku były one dla mnie przestrzenią, w której mogłem w pełni korzystać z wolności. Nigdy nie traktowałem gór jako przestrzeni do bicia rekordów, budowania kompetencji zawodowych i zarabiania. Nie było tak w przeszłości i nie jest tak teraz. Oczywiście znam ludzi, którzy chcą podążać taką drogą - górską czy podróżniczą - robić rzeczy, których jeszcze nikt nie dokonał, istnieć w mainstreamie i budować swoją markę. Tak stało się w przypadku Nirmala Purji. Rzeczywiście zrobił on coś nowatorskiego, ale jego projekt z założenia miał przynieść popularność i pomóc mu w otwarciu własnej agencji wyprawowej.
Oczywiście jestem świadom - najczęściej okazuje się to w toku przygotowań do wyprawy - że być może uda mi się zrobić coś po raz pierwszy w historii. Czasem zdarza mi się również pomyśleć: "W sumie jest jeszcze kilka fajnych rzeczy do zrobienia w górach wysokich". Ale nigdy nie jest to moja główna motywacja. To nie jest tak, że szukam "białych plam", żeby zaistnieć. Góry są po prostu moją pasją i nie mam zamiaru łączyć tego ani z byciem przewodnikiem ani właścicielem agencji górskiej.
Nie kusi Cię, by jednak spróbować?
- Wiele osób mówi: "Piotr, masz nazwisko, osiągnięcia, możesz być właścicielem agencji, prowadzić ludzi w góry, zarabiać na tym". Natomiast tam, gdzie zaczyna się obowiązek, czyli praca, tam kończy się pasja. W pasji wszystko możesz, niczego nie musisz.
Nie szukasz "białych plam", ale jednak je zapełniasz. Jako pierwszy w historii człowiek zdobyłeś Lhotse, następnie - bez wsparcia tragarzy i tlenu, w dodatku w jednym ataku szczytowym, bez schodzenia poniżej obozu czwartego - wspiąłeś się na Mount Everest. Tu wszystko jest rekordowe, nawet kolejność, w której zdobyłeś obie góry.
- Pamiętam rozmowę z Krzysztofem Wielickim, który gratulował mi tego sukcesu. Powiedział, że teraz aby zrobić w górach coś wielkiego, trzeba się bardzo postarać. Wspominał: "My mieliśmy łatwiej - cokolwiek zrobiliśmy, było to po raz pierwszy". Zgadzam się z nim, bo góry są dziś bardzo eksploatowane, ale jeszcze raz podkreślam - bicie rekordów nie jest i nigdy nie było moją motywacją.
Himalaizm to jeszcze sport?
- W zdobywaniu himalajskich szczytów nie ma mowy o równej rywalizacji. To nie bieżnia, po której każdy porusza się w tych samych warunkach. Istotę himalaizmu oddał Reinhold Messner (włoski alpinista, himalaista i podróżnik - przyp. red.). Powiedział on, że prawdziwy himalaizm zaczyna się wtedy, kiedy - wychodząc w góry - zakładasz, że możesz zginąć. Messner użył również pojęcia "turystów himalajskich". Określił on w ten sposób ludzi, którzy wchodzą na ośmiotysięczniki, wprowadzani przez Szerpów, w tlenie i przy dużym wsparciu agencji. Ale czy można ich nazwać himalaistami? Czasem mam wrażenie, że największe uznanie należy się agencjom, które ogarniają logistykę takich ekspresowych wejść na ośmiotysięczniki - przeloty, transport i harmonogram.
Kiedyś za wyczyny himalajskie przyznawane były medale olimpijskie; muszę przyznać, że swoje wyjazdy trochę traktuję jak osobiste "mistrzostwa" - raz w roku na nie wyjeżdżam i staram się zrealizować cel, który sobie postawiłem. Ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, by aktywność ta miała typowo sportowy wymiar. Jeszcze raz podkreślam, że warunki w górach są nierówne, a granice ludzkich możliwości - bardzo indywidualne. Każdy z nas inaczej się aklimatyzuje, ma inne predyspozycje... Wielu moich kolegów, świetnych wspinaczy, robi rekordowo szybkie przejścia w Alpach, ale powyżej pięciu tysięcy metrów ich odcina. Ludzkie granice można oczywiście przesuwać, naciągać, ale na pewno każdy z nas ma je gdzie indziej.
W tym kontekście mogę opowiedzieć Ci o tegorocznej wyprawie w Himalaje, podczas której wchodziłem m.in. na Annapurnę. Nie stanąłem na szczycie, ale wyniosłem ogromną wartość z tego, że się wycofałem. Musze przyznać, że podczas tego wejścia moje granice, także psychiczne, były znacznie dalej, niż granice innych himalaistów, którzy wycofywali się zdecydowanie wcześniej. Mówię tu o permanentnym zagrożeniu życia; przez dwa, trzy dni jesteś w miejscu, w którym balansujesz między życiem a śmiercią. Dosłownie walczysz o swoje życie. Podobnie czułem się, schodząc z Himlungu, kiedy przez dwa dni odczuwałem ogromne zagrożenie.
Z jednej strony walka o życie w strefie śmierci (obszar powyżej ośmiu tysięcy metrów nad poziomem morza - przyp. red.), z drugiej - wolność i droga, którą się pokonuje.
- Dla mnie wielką wartością moich wypraw jest to, że przechodzę cały trekking, jestem w tym świecie. Istotna jest droga, ludzie, z którymi idę i świat, który oglądam… W tym roku byłem na przykład pod Makalu, w dolinie Barun - regionie całkowicie odmiennym od doliny Khumbu pod Everestem. To miejsce bardzo biedne, w którym ludzie żyją na granicy ubóstwa. Ich domy składają się z kilku belek, do których przykręcona jest blacha, w środku zero wyposażenia. Pamiętam widok dziecka przywiązanego sznurkiem do belki, poruszającego się po karimacie. Tak wygląda świat innych ludzi. Gdy wracam do swojego domu, włączam światło, odkręcam wodę w kranie, dziękuję, że urodziłem się po tej stronie świata.
Co poczułeś, gdy zobaczyłeś to dziecko?
- Uświadomiłem sobie coś, co według mnie wszyscy powinniśmy zrozumieć. To nie jest tak, że na świecie wszystko rozkłada się po równo. Innymi słowy nie da się sprawić, że ludzkość będzie żyła na tym samym poziomie. Jasne, możemy w jakimś stopniu zmieniać pozycję innych, poprawiać ich los, ale nie oszukujmy się - samo "danie komuś innego życia" nie oznacza, że będzie on szczęśliwy. Niestety taka jest prawda: jeśli komuś na świecie jest dobrze, to komuś innemu musi być gorzej. Akceptacja tej nierównowagi przynosi pewnego rodzaju spokój i wdzięczność, że akurat ja jestem tu, a nie tam. Te rekordy, zdobywanie gór, szybkie wejścia i zejścia… To wszystko jest fascynujące, ale osobiście bardziej cenię coś innego. Ważne jest to, żeby dostrzegać, jak ludzie żyją w miejscach, przez które się przechodzi, a nie latać z obozu do obozu śmigłowcem. Doceniać to, co my mamy i cieszyć się drogą, nie tylko szczytem.
Wspomniałeś wcześniej, że największe uznanie należy się agencjom spinającym logistykę. Ty wszystko organizujesz sam.
- Byłem ostatnio na trzech górach i wiem, ile wysiłku kosztowało mnie samo przechodzenie z jednej doliny do drugiej. Zrobiłem ponad 200 kilometrów trekkingu. Ale nie chciałbym tego skrócić ani uprościć, bo właśnie dzięki tej drodze mogłem zobaczyć to, o czym teraz mówię. Mogłem zobaczyć, jak żyją ludzie w mniej popularnych dolinach i małych wioskach, w miejscach, które nie są modne ani zatłoczone. Ludzie tam mówią wprost: "Fajnie by było, gdyby w regionie Makalu było więcej turystów, ale to trudna góra, trudny trekking. Nie każdy chce się tak zmęczyć". Może nie ma tam spektakularnych widoków jak pod Everestem, nie ma tej "wisienki na torcie". Ale to nie ona ma dla mnie największą wartość. Jeszcze raz podkreślam, że w górach najważniejsza jest droga - na szczyt, ale również ta, która prowadzi do góry, cały proces przygotowania, treningu, wyrzeczeń. Nie wszyscy to dostrzegają, nie widzą ile pracy trzeba wykonać. To wszystko zmienia mnie jako człowieka. Uczy systematyczności, motywacji i dyscypliny. Dzięki temu potrafię wstać o piątej rano, zrobić trening, pójść do pracy i dalej trzymać się planu. To szczególnie ważne w świecie, w którym wszystko ma być na już, na teraz. Pięć sekund i przewijasz dalej. Ta droga wymaga cierpliwości, czasami boli, czasami trwa długo, ale to właśnie ona daje najwięcej satysfakcji. I właśnie dlatego nie chcę jej skracać.
W górach zazwyczaj jesteś sam.
- Na początku jeździłem w góry w zespołach - dwie osoby i więcej. Bardzo to sobie ceniłem, ponieważ samodzielne działanie w górach jest trudne. Tak naprawdę nawet na samotnej wyprawie muszę z kimś kooperować, dlatego chciałbym wrócić do wyjazdów z partnerem. Z Radkiem i Hatim, z którymi miałem okazję już współpracować, rozumiem się bez słów. Partnerstwo w górach jest istotą bezpieczeństwa i samego wspinania. We dwóch, związani liną, oddajemy życie w swoje ręce. Wcześniej musimy o sobie bardzo dużo wiedzieć i dobrze się znać. Nie wolno nam niczego ukrywać. Gdy jeździ się w góry z partnerem, trzeba najpierw dużo rozmawiać o sobie i swoich problemach. W górach głowa musi być czysta. Jeśli w góry zabierze się problem z dołu, można popełnić błąd.
Niestety teraz najczęściej jeżdżę sam. Moi koledzy zmienili swoje życie - jeden założył rodzinę, drugi zrobił to ponownie i jest na maksa zaangażowany.
Lepiej wspinać się samotnie, niż w niezgranej ekipie?
- Na jednej z wypraw, na którą pojechałem z moim ówczesnym partnerem Alim Olszańskim, zginął nasz kolega, który dołączył do naszego wyjazdu na Nanga Parbat. Na tej wyprawie było w naszym obozie kilku Polaków, z którymi poznaliśmy się w Pakistanie. Nie wspinaliśmy się wcześniej razem, nie była to więc zgrana ekipa. Po tym doświadczeniu uznałem, że nie chcę jeździć w góry z przypadkowymi ludźmi, nawet jeżeli tylko dołączają do mojego wyjazdu, i jeśli nie znajduję równego partnera, z którym jestem w stanie działać, wolę jechać sam. Tak jak wspomniałem, samotna wspinaczka jest znacznie trudniejsza. Na przykład sprzęt, którym w większej grupie można się podzielić, w pojedynkę trzeba nosić samemu. Oznacza to, że mój plecak nie będzie ważył 15 kilogramów, tylko 25.
Ale samotne wspinanie daje też pewien spokój. "Umiesz liczyć? Licz na siebie". Doskonale wiem, że najsłabszym ogniwem każdego procesu jest człowiek. Innymi słowy, jeśli coś ma się przez kogoś nie udać, to najczęściej tak się dzieje. Łańcuch jest tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo. Niepowodzenia w grupie się zdarzają. Kiedy natomiast wspinasz się sam, jesteś sobie żeglarzem, sterem i okrętem. Jeżeli coś się zepsuje, jest to tylko i wyłącznie twoja wina. Nie masz do kogo mieć pretensji.
W górach, gdy jesteś sam, mówisz do siebie.
- Rzeczywiście, mam taki nawyk. Wielu moich znajomych i partnerów z wypraw było żołnierzami wojsk specjalnych; ja jestem ratownikiem GOPR. Istotą każdej zhierarchizowanej struktury jest powtórzenie komendy. W mojej ocenie - dostrzegam to w wielu relacjach międzyludzkich - jeśli ktoś mówi coś drugiej osobie, dobrze, żeby ona to powtórzyła, aby obie strony miały świadomość co powiedziała jedna, a co zrozumiała druga. Naprawdę wiele problemów wynika z błędów w komunikacji. Na szczęście wojsko znalazło rozwiązanie. Przełożony, wydając komendę, słucha, co odpowiada podkomendny. Wtedy ma on pewność, że wie, co podkomendny zrobi.
Często mówię do siebie również w domu, na przykład pakując się na wyprawę. Nieraz żona przychodzi do mnie i - śmiejąc się - pyta: "Mówiłeś coś do mnie? Bo mruczysz pod nosem". Z jednej strony to śmieszne - gadam do siebie jak stary dziadek, ale daje mi to spokój. Poza tym myślę, że warto dublować bodźce - przygotowując na przykład checklistę, gdy ją przeczytam na głos, widzą ją oczy i słyszą uszy. To zwiększenie skuteczności przekazu, które eliminuje ewentualne błędy.
Jak przeżywa się samotność w strefie śmierci?
- Samotność w górach jest specyficzna, ponieważ spędzasz dużo czasu sam ze sobą, pomimo, że czasami są obok ciebie ludzie. W górach towarzyszą mi niesamowite przeżycia, uważność, słuchanie natury i - jak wspomniałem - wewnętrzne rozmowy. To coś, co mnie odbudowuje.
Zdarza Ci się rozmawiać z górami?
- Nie personifikuję gór, nie rozmawiam z nimi… Zawsze powtarzam, że jest to po prostu góra kamieni, lodu i skał. Jednocześnie uważam, że z naturą jako z systemem, warto być w bliskości. Natura jako całość jest czymś, z czym już nie potrafimy współistnieć. Bardzo często ludzie, aby sprawdzić, jaka jest pogoda, nie patrzą na niebo tylko w ekran telefonu. Chyba nie tędy droga. Czasem przypominam sobie dzieciństwo i rozmowy z moimi dziadkami, którzy obserwowali naturę i potrafili wyciągać z tych obserwacji wnioski - wiedzieli, co się zmieni, jaka pogoda będzie jutro, pojutrze, co przyniosą nadciągające chmury, o czym świadczą nisko latające ptaki. I myślę, że za bardzo oderwaliśmy się od tych obserwacji, zaufaliśmy szkiełku i oku, zapominając o tym, co odczuwamy. Mało patrzymy sercem, wyzbywamy się instynktu. Ile razy ta pierwsza myśl, jest tą, do której wracamy po długiej i dogłębnej analizie? Powinniśmy się nauczyć bardziej ufać instynktowi.
W górach działasz w oldscoolowym stylu.
- To prawda. Poruszając się bez tragarzy i tlenu z butli, jestem postrzegany jako człowiek z innej epoki, trochę jak "freak". Czasem słyszę pytania: "Dlaczego się narażasz, nie korzystasz z tlenu, czemu nikt nie nosi ci sprzętu?". Tak miałem na Evereście - dochodząc do obozów, ciągle ktoś mnie pytał: "Gdzie twój Szerpa?". Gdy mówiłem, że nie mam Szerpy, słyszałem taką odpowiedź: "Idź, tam jest gość, który mało weźmie". Na siłę chciano mnie wcisnąć w jakiś układ.
Co Cię napędza w górach?
- Często zastanawiałem się nad tym, jak zbudowany jest świat - mówię o perspektywie człowieka, który się wspina i jak różne są osoby, które całe życie spędzają w jednym miejscu. Nie mają potrzeby jechać dalej, płynąć w nieznane czy wspinać się wyżej. Ale są też tacy, których napędza ogromna ciekawość świata - chcą wejść na górę, żeby zobaczyć, co widać z jej szczytu. Kiedyś wydawało mi się, że wszyscy mają w sobie ten pierwiastek, że jeśli ktoś mieszka u podnóża góry, to musi mieć potrzebę, by na nią wejść i sprawdzić, co z niej widać. Albo jeśli ktoś żyje nad morzem, to na pewno zechce kiedyś wsiąść do łodzi i popłynąć jak najdalej od brzegu. Ale przecież nie każdy ma w sobie pierwiastek Kolumba. Są jednak ludzie, dla których ta ciekawość jest tak silna, że są gotowi naprawdę wiele poświęcić, żeby ją zaspokoić. Dlatego warto być ciekawym świata, wejść na górę, popłynąć za morze, bo to, co zobaczymy i przeżyjemy, zostanie w nas na zawsze i jest cenniejsze niż wszystko inne. Warto kolekcjonować takie przeżycia i chwile, to cenniejsze niż kolekcjonowanie rzeczy.
Masz jakąś specjalną metodę, która pomaga Ci przetrwać kryzysy?
- Stosuję afirmację. Polega ona na tym, że bardzo dużo myślę o górze, na którą się wybieram, oraz o całym procesie wspinaczki. Często trenuję mentalnie, na przykład podczas jazdy na wpiętym w trenażer rowerze, kiedy trening jest naprawdę trudny i bolesny. Uciekam wtedy w wyobrażenia, afirmuję swój sukces. Przeczytałem kiedyś zdanie, które bardzo do mnie przemówiło: "Jeżeli coś zostało pomyślane, to już prawie zostało zrobione". Wierzę, że jeśli jesteśmy pozytywnie nastawieni, jeśli wysyłamy do świata, do rzeczywistości dobrą energię, wyraźny sygnał, czego chcemy od świata, na przykład: "Zdobywam ten szczyt", to nasz umysł zaczyna układać wszystko tak, by to się mogło wydarzyć.
Ja na szczycie Everestu byłem już z pięćdziesiąt razy - w swojej głowie. Mam taką umiejętność, projekcji "nakładania" sobie obrazów, jakbym oglądał relację z własnej wyprawy. Wyobrażam sobie każdy etap: dojście do drugiego obozu, potem trzeciego… Jestem w stanie "wgrać" sobie całą wspinaczkę. I później często to odtwarzam. To niesamowite uczucie - jakby grać w grę i oglądać siebie w trzeciej osobie: jak się wspinam, gdzie mogę zawrócić, zmienić drogę. Wszystko wcześniej opracowuję w głowie, by oswoić umysł z tym, że to naprawdę się wydarzy.
Mamy w naszej kulturze powiedzenie: "Nie zapeszaj". Moim zdaniem to błędne podejście. To wgrywanie strachu przed tym, że moglibyśmy odnieść sukces. A prawda jest taka, że jeśli sam siebie nie przekonasz, że odniesiesz sukces, to po prostu się to nie stanie.
Możesz jeszcze rozwinąć wątek afirmacji i motywowania?
- W górach często twój organizm mówi: "Dość, jestem wycieńczony, nie dam rady". Od tej pory wspinanie odbywa się w głowie. Bazując tylko na swoim przygotowaniu fizycznym i swojej sile, nie staniemy na szczycie. Często bywam w górach z ludźmi, którzy są niesamowitymi sportowcami. Ja nie jestem typem sportowca. Przeszedłem w swoim życiu długą drogę: od chłopaka, który po maturze ważył 120 kilogramów, miał ksywę misiek - nie dlatego, że był przytulaskiem, tylko naprawdę zamaszystym chłopem - do człowieka, który wspina się na najwyższe szczyty Ziemi, realizując swoje marzenia. Ta determinacja, konsekwencja w działaniu, wszystko co zrealizowałem w swoim życiu i co sobie zaplanowałem, pozwoliło mi dojść do miejsca, w którym teraz jestem. Ja po prostu spełniam swoje marzenia, bo one nie są po to aby o nich marzyć, tylko aby je realizować.
Bycie mężem i ojcem nie jest łatwo pogodzić z pasją himalaisty. A Ty jesteś jednym i drugim.
- Ktoś powiedział mi kiedyś: "Piotr, masz rodzinę - żonę i dwójkę dzieci. Czy nie uważasz, że nie powinieneś robić tak ryzykownych rzeczy? Przecież narażasz się i możesz zginąć". Czy zatem mam prawo do takiej pasji? Na to pytanie odpowiedź jest cholernie trudna. Czym mogę uzasadnić to, że robię coś, co bardzo mocno wpływa na moich bliskich? Moje wyjazdy na pewno nie są dla nich obojętne. Co prawda mamy ze sobą cały czas kontakt - ostatnio zabrałem ze sobą Starlinka. Kiedy więc wychodzę - rozpoczynam atak - i uprzedzam bliskich, że przez kilka dni kontakt ze mną będzie ograniczony, w domu na pewno jest nerwowo. Nieraz bywało już źle i moi bliscy naprawdę mocno to przeżywali.
Kiedyś zapytałem siebie: "Czy mi wolno?". Być może powinienem odpowiedzieć: "Nie, to jest tak cholernie niebezpieczne, że nie mogę narażać bliskich". Ale z drugiej strony masz człowieka, który w tych górach się spełnia, odnajduje równowagę i dostaje to, czego potrzebuje, by jego psychika funkcjonowała właściwie. A to stabilizuje jego życie. Mówię moim dzieciom, aby nie bały się smakować życia, aby same programowały swoją przyszłość i czerpały z życia jak najwięcej. Czy patrzenie na sfrustrowanego ojca, który zrezygnował ze swojej pasji, z części siebie, byłoby okej w zderzeniu z taką komunikacją? Tak jak wspomniałem, to bardzo trudne zagadnienie, z którym każdy musi się zmierzyć i ponieść konsekwencje swoich wyborów.
Boisz się w górach?
- Oczywiście. Człowiek, który przestaje się bać, powinien zrezygnować z gór. Strach jest tak naturalnym elementem życia człowieka, że wypieranie się go jest czymś nienormalnym. Masz dwie opcje - albo uciekasz, albo walczysz. Te dwa elementy zawsze są obecne, gdy zaczynasz się bać.
Ale są jeszcze lęki.
- Lęki są czymś innym i trzeba to wyraźnie podkreślić. Strach jest naturalną emocją pomagającą przetrwać, lęki z kolei, na przykład banie się pająków, są zaburzeniem, czyli dysfunkcją chorobową.
Wiele razy obserwowałem ludzi, którzy w górach doświadczali strachu. Zrozumiałem też, że można na niego reagować na bardzo różne sposoby. Strach potrafi sparaliżować - człowiek, który go przeżywa, często nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji, po prostu stoi w miejscu, jak kołek. Kiedy wspinałem się na K2, obok mnie przeleciał człowiek. Zaciekawiło mnie, że nie miał on na sobie szpeju (wyposażenie potrzebne do wspinaczki - przyp. red.). Gdy ktoś spada, może stracić kurtkę, buty - siła uderzenia o skały potrafi je dosłownie zerwać z ciała - ale nie może nie mieć uprzęży.
Co się wydarzyło?
- Okazało się, że wspinacz z Kanady wyszedł z namiotu w C1, aby się osztrabować (założyć sprzęt - przyp. red.), dostał kamieniem i zaczął spadać do podstawy ściany. Te kamienie zaczęły za nim lecieć. Schroniłem się pod jakąś skałą, ale mój znajomy z Litwy stał jak wryty, miał jakby blokadę ruchu, w jego oczach było widać przerażenie. Strach może w nas wygenerować naprawdę różne zachowania. Mnie na przykład strach motywuje do większej uważności - gdy się boję, więcej widzę i słyszę.
Wierzysz w Boga?
- Zostałem wychowany w katolickiej rodzinie, w której wiara była obecna. Wierzę więc w Boga i dużo z Nim rozmawiam. Muszę przyznać, że mam z Nim bardzo swobodny kontakt. Na pewno nie pomaga mi przysłowiowe "klepanie zdrowasiek" i mam specyficzne postrzeganie instytucji Kościoła. Często powtarzam ludziom, aby potrafili odróżnić relację z Bogiem od Kościoła jako instytucji, która "zarządza" wiarą.
Skąd czerpiesz nadzieję, gdy jesteś w strefie śmierci?
- W naprawdę trudnych momentach przypominam sobie dobre i przyjemne chwile, myślę o moich bliskich. Gdy jest na przykład bardzo zimno, wracam pamięcią do wyjazdów z rodziną, kiedy było ciepło i bezpiecznie. Czasem przypominam sobie muzykę, którą lubię lub smaki potraw, kiedy jestem głodny. Myślę, że te przyjemne wspomnienia same uruchamiają się w kryzysowych sytuacjach. Bywa też, że się modlę. Mówię: "Boże, pomóż mi, bo chcę wrócić do rodziny".
Może zabrzmi to trywialnie, ale myślę, że każdy z nas żyje nadzieją - oczekiwaniem, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży. Jadąc na wyprawę nikt przecież nie zakłada, że doświadczy porażki, albo że stanie się coś złego. Każdy jedzie z nadzieją, że stanie na szczycie. W górach wszyscy posługujemy się nadzieją. I choć każdy rozumie ją w nieco inny sposób, myślę, że jest ona osiągnięciem tego, o co się poprosiło. Jedni proszą naturę, inni proszą Boga.
Muszę przyznać, że po swojej ostatniej wyprawie mam jedno, bardzo metafizyczne doświadczenie. Chociaż odniosłem sukces, zdobywając Makalu, wcześniej miałem wspomniane już niepowodzenie na Annapurnie. Byłem w obozie czwartym, na wysokości około siedmiu tysięcy metrów. Nie znajdując lepszego miejsca na nocleg, rozbiłem namiot w zasypanej szczelinie pod serakiem (element lodowca powstały w wyniku jego pęknięcia - przyp. red.). Ponieważ nie miałem ze sobą łopaty, platformę pod namiot wykopałem rękoma i nogami. Ściemniło się, a miejsce, które wybrałem, nie było bezpieczne. Całą noc mocno wiało, widoczność była bardzo słaba, nie widziałem już śladów. Wszedłem do namiotu i czułem, jak zasypuje go śnieg spadający z seraka. Nie mogłem spać, czuwałem. Namiot stawał się coraz mniejszy, ponieważ uginał się pod naporem śniegu. Odbyłem wtedy długą i bardzo szczerą rozmowę z Bogiem. Prosiłem Go, żeby pozwolił mi przeżyć do rana. Tłumaczyłem, że mam rodzinę, gdyby przypadkiem nie wiedział (śmiech). Obiecałem Mu wtedy, że jeśli pozwoli mi przeżyć do rana, na pewno zejdę w dół, nie atakując szczytu. Leżałem skulony w śpiworze, ubrany w buty i kombinezon. W ręku trzymałem nóż, żeby przeciąć namiot, gdyby coś spadło i mnie zasypało. Tak przetrwałem do rana. Ale kiedy nastał dzień i wyszedłem z namiotu, coś mnie podkusiło i zerknąłem w stronę szczytu. Zostało mi do niego tysiąc metrów! Wtedy zakląłem: "K***, Piotrek, ty Bogu coś obiecałeś? Nie przeginaj". No ale jak już się coś obiecało, nie można było tego cofnąć. Jak to się mówi w górach, nie wolno robić z gęby dupy (śmiech). Zacząłem więc schodzić w dół.
Zostałem wychowany w ten sposób, że Boga trzeba się bać. Tymczasem wiara nie ma polegać na strachu. To jak z szacunkiem - albo Cię ktoś szanuje, albo się Ciebie boi. Jezus w Biblii przyciągał ludzi miłością, nie strachem. Myślę, że dziś należy tłumaczyć ludziom, że z Bogiem mogą być w przyjacielskiej relacji.
Czego nauczyły Cię góry?
- Walka o życie jest dziś czymś tak abstrakcyjnym, że nawet jeśli ktoś dzieli się takim doświadczeniem, ludzie traktują to jako coś obcego. Kto dziś może powiedzieć - nie licząc walczących na wojnie - że balansuje na granicy życia i śmierci, że walczy o życie? Góry wyzwalają w nas ogromną siłę do tego, by walczyć w codzienności. Tak naprawdę wyzwania, z którymi mierzymy się tu i teraz, w codzienności, są znacznie trudniejsze od tych, które spotykamy w górach. Dzięki górom znacznie łatwiej mierzyć się z "everstami codzienności". Jeśli dałeś radę przetrwać w górach, mało jest w życiu rzeczy, z którymi sobie nie poradzisz.
***
Oto trzecia rozmowa publikowana w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos "Pielgrzymom nadziei" - ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny wywiad ukaże się we wtorek, 29 lipca. Zachęcam do lektury wstępu oraz pozostałych części:
Część 1: "Bóg przygotowuje dom dla opuszczonych". Kapucyni, mężczyźni z doświadczeniem bezdomności i wspólnota oparta na Ewangelii
Część 2: Duszpasterz skrzywdzonych: Chrystus również doświadczył przemocy seksualnej
Skomentuj artykuł