Jesteśmy błędem statystycznym - świadectwo
Przeczytałam kiedyś w pewnym artykule nt. związków, że małżeństwo takie jak nasze mieści się w granicach błędu statystycznego. Otóż jesteśmy, istniejemy naprawdę i mamy się dobrze.
Znamy się od 16 roku życia, czyli już grubo ponad 20 lat. Od kilkunastu jesteśmy małżeństwem, mamy czworo dzieci, w tym jedno w niebie. Przede wszystkim, według socjologów i powszechnej opinii, powinniśmy się rozstać, bo primo pierwsze miłości są nietrwałe, secundo, jak można żyć w czystości przez 9 lat poprzedzających małżeństwo! Nie wspomnę już o tym, ile par z naszego otoczenia się rozwiodło po paru latach małżeństwa. A my jesteśmy sobie razem jakby na przekór wszystkim statystykom. Ktoś może powiedzieć, że to banalna historia o tym, że żyli (długo - to jeszcze zobaczymy), ale na pewno szczęśliwie. Nie jest to jednak podkoloryzowana historia, jest to po prostu historia pewnej przyjaźni i miłości, której Pan Bóg szczególnie pobłogosławił.
Poznaliśmy się jeszcze w liceum w grupie parafialnej, w którą byliśmy zaangażowani. To działanie dla spraw Bożych było dla nas szalenie istotne. Byliśmy zafascynowani odkrywaniem Pana Boga w naszym życiu, a później też i odkrywaniem siebie nawzajem. Dylematy dorastania przeżywaliśmy razem; razem siedzieliśmy pod tym samym kaloryferem w szkole, kontestując rzeczywistość, przeszliśmy dziesiątki kilometrów, spacerując po łąkach i polach, prowadząc debaty (nie zawsze łatwe) na tematy zasadnicze i ciągle robiąc coś dla innych wspólnie. Żartowałam kiedyś, że niektóre rzeczy, o które ludzie kłócą się w małżeństwie, my mieliśmy "wykłócone" wcześniej. Piszę o tym, ponieważ kwestie dotyczące czystości były wpisane w ten kontekst, nie były w centrum uwagi. Stanowiły część zwykłej pracy nad sobą w innych sferach. Jednocześnie byliśmy normalnymi młodymi ludźmi, którzy przeżywali pragnienie fizycznej bliskości, którzy uczyli się okazywać sobie czułość, czasem błądzili, ale i szczerze pytali siebie i Pana Boga o granice, których przekroczyć nie chcemy. W pewnym momencie, już na studiach, korzystaliśmy oboje ze wsparcia kierownika duchowego, który towarzyszył nam w trakcie narzeczeństwa i błogosławił na naszym ślubie. Niemal od początku modliliśmy się i razem, i za siebie nawzajem. Tak jest do dziś. Pobraliśmy się w pierwszym możliwym momencie (wcześniej z ważnych względów nie było to możliwe) dwa dni po obronie pracy magisterskiej, nie zważając na 20-procentowe wówczas bezrobocie i inne przeszkody; tęskniliśmy za sobą jak szaleni.
Z perspektywy tych 20 lat nie zmieniłabym ani jednej decyzji. Warto było czekać, warto "marnować czas" na ważne rozmowy, na ćwiczenie się w ofiarności i cierpliwości. Przede wszystkim nasza miłość była zbudowana na zwykłej ludzkiej przyjaźni. I dziś, kiedy miałabym wybierać np. towarzystwo na wycieczkę, najchętniej wybrałabym męża, bo jest najlepszym kompanem do spędzania wolnego czasu.
Nie boję się tego powiedzieć, że zachowanie czystości przed ślubem jest również formą ascezy, która weryfikuje rzeczywiste intencje, usprawnia do podjęcia wyzwań rodzicielstwa, aby w trudnych momentach nie rozłożyły one relacji małżeńskiej. Kiedyś nasz znajomy skwitował na koniec zwierzania się nam ze swoich dramatów sercowych: "co wy w ogóle wiecie o życiu..." Nie wiem, czy wiemy dużo, czy mało, ale wiem, że cuda się zdarzają i piękna miłość, i przyjaźń również, trzeba tylko chcieć o nią powalczyć, bo życie ciągle mówi: "sprawdzam".
Skomentuj artykuł