Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach
(fot. Bernadetta Jarocińska)

W Polsce zostawiła cały swój świat. Na Kubie nie znała ani ludzi, ani języka. Zaprzyjaźniła się z sąsiadami. To nie były wakacje, choć często bywała na plaży. Po to, żeby spotykać ubogich.


DEON.PL POLECA

Wstajemy z kanapy to nasz projekt, który jest odpowiedzią na wezwanie, jakie papież Franciszek skierował do nas wszystkich w trakcie Światowych Dni Młodzieży w Krakowie. Będziemy cyklicznie pokazywać ludzi, miejsca, wspólnoty, fundacje i organizacje charytatywne, które w przeróżny sposób pomagają wykluczonym. Będziemy pisać o przestrzeniach, w których każdy z nas będzie mógł się konkretnie zaangażować w dzieło miłosierdzia.


To ja jestem biedna

Mieliśmy taką sąsiadkę Andreę, mamę piątki dzieci, które codziennie odwiedzały nasz dom. Ona bez przerwy trafiała do więzienia za kradzieże i ćpanie. Kradła, żeby móc kupować narkotyki.

Moim naturalnym odruchem nie było współczucie. Nauczyły mnie go kobiety, które karmiły i kąpały jej dzieci. Od jednej usłyszałam: Biedna Andrea, nie potrafi z tego wyjść i nie może być blisko swoich dzieci.

I to jest miłość umieć zapłakać nad czyimś dramatem. Pomyśleć, że ktoś nie potrafi inaczej żyć, bo jest tak bardzo pokiereszowany przez życie. Dla mnie to było wielkie wow. Wiadomo, że tam świat bywa brutalny, ale to człowiek jest skrzywdzony przez zło. Ludzie mieszkający w slumsach pokazali mi, że nie warto oceniać innych.

Inny kontynent, rozwalające się domy, bose dzieci i my dzielni i odważni. Pierwsze, co odkryłam, to to, jak bardzo ja jestem uboga i ograniczona. Jak małą mam wiarę i jak mało jestem miłosierna względem innych i własnego ubóstwa. Dlatego ważne jest odczarowanie myślenia, że jedziemy pomagać.

Ślub ateisty

Na Kubie spotkałam ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o Jezusie, nawet jako o postaci historycznej. Ateizm jest tam konsekwencją odgórnie narzuconej ideologii politycznej państwa. Nie można kupić Biblii, dostęp do edukacji w wierze jest ograniczony, a rząd postanowił promować religie pochodzenia afrykańskiego.

Byliśmy obserwowani, na Boże Narodzenie przychodził pan z partii komunistycznej ds. kultu, żeby zapytać, jak się mamy, i pozdrowić nas na święta. Wypijał kawę i szedł dalej. Nasza praca nikomu nie szkodziła, nie mieszaliśmy się w politykę, więc obyło się bez kłopotów.

Mieliśmy też przyjaciela, ateistę żyjącego w związku z katoliczką. Po kilku miesiącach powiedział nam, że chce się ochrzcić i wziąć ślub w Kościele i żebyśmy go do tego przygotowały, bo w naszym domu poznał Pana Boga. My nic o Nim nie mówiłyśmy, ewangelizowałyśmy przyjaźnią i po prostu się za niego modliłyśmy.

Taka sytuacja zdarzyła się jeszcze raz. Dziewczyna z sąsiedztwa - Flavia, poprosiła o chrzest. Oni chcieli poznać Boga, bo widzieli, jak wiele my od Niego dostajemy, a my próbowałyśmy być dobrymi przyjaciółmi i dzielić się tym, co dla nas najważniejsze - Jego miłością.

Dla mnie to jest charyzmatem Domów Serca, nie mówienie o Bogu, ale takie życie, żeby Nim zarażać innych i pokazywać Jego tajemnicę w codziennych rzeczach.

Proste rzeczy, prosta miłość

Raz przy posiłku dziewczynka z sąsiedztwa zapytała: A gdzie jest Pan Jezus, dlaczego nie je z nami?! Wcześniej usłyszała, że jedna z nas modli się w kaplicy właśnie z Jezusem. Dlaczego więc nie zaprosiliśmy Go na obiad?

W każdym Domu Serca adoracja Jezusa w Najświętszym Sakramencie to najważniejszy moment dnia. A z modlitwą jest prawie jak w klasztorze: jutrznia, nieszpory, kompleta, Msza Święta i adoracja. A! I Anioł Pański jeszcze.

Każdego dnia mieliśmy czas na modlitwę, wspólne posiłki, często razem z sąsiadami i ich dziećmi, lekturę duchową i odwiedziny u naszych ubogich przyjaciół.

Dbaliśmy bardzo o stół o obrus, sztućce, nawet jak jedliśmy proste rzeczy. Kiedy mieliśmy gości, staraliśmy się o ciasto. Dzisiaj, pracując w biurze, walczę o to, żeby nie jeść z plastykowych pudełek.

Dla naszych przyjaciół troska o takie niby proste rzeczy była inspirująca. Często też gotowałam obiad z dzieckiem pod pachą, w tłumie maluchów szalejących gdzieś obok, to dopiero było wyzwanie!

Boże, jak Ty mnie uczysz pokory

Jedna z naszych argentyńskich przyjaciółek (Magda po 2 latach misji na Kubie zamieszkała w Domu Serca w Argentynie - przyp. red.) chorowała na złośliwy nowotwór i nie chciała z nikim rozmawiać. Sąsiadka powiedziała jej, że w naszym Domu mieszkają fajni Amerykanie i inni ludzie, co są mili i dużo się modlą, i że warto się z nami poznać. Ta kobieta się przełamała i jej przyjaźń z Domami Serca trwa do dziś. Z wolontariuszem, którego poznała jako pierwszego wciąż ma kontakt. Mówi, że najlepszy, bo duchowy. Codziennie modli się za niego i wie, że on też o niej pamięta, choć wróćił już do Stanów Zjednoczonych.

Każdego dnia odwiedzaliśmy sąsiadów, w kluczu idziemy tam, gdzie dotrzemy pieszo i gdzie poprowadzi nas Duch Święty. Dużo modliliśmy się o to, żeby trafiać do tych, którzy najbardziej potrzebują wsparcia. Chodziliśmy zawsze dwójkami, znałam już język, więc łatwiej było mi nawiązywać relacje.

Mój współbrat nie umiał dobrze hiszpańskiego i u jednej rodziny, za każdym razem kiedy przychodziliśmy w odwiedziny, kładł się na kanapie i oglądał mecz. Wkurzało mnie to. Że się nie angażuje i nie stara. A jak wyjechał, to usłyszałam od tej rodziny: Ale za nim tęsknimy! Traktowaliśmy go jak syna, on czuł się u nas jak w domu. Pomyślałam: Boże, jak Ty mnie uczysz pokory. Bo łatwiej o miłość dla obcych niż dla tych, co są blisko.

Te spotkania to nie zawsze wielkie rozmowy o życiu i słuchanie dramatycznych historii, czasem to właśnie mecz, serial albo malowanie paznokci. Taka zwyczajność, której na początku mój perfekcjonizm nie umiał zrozumieć.

Bez Internetu i komórki. Oszczędzanie słów

Śmiejemy się czasem, że Dom Serca to ostatnie miejsce, w którym nie ma Internetu, ostatnie nawet w slumsach. Nie mieliśmy komputera, żeby nie tworzyć okazji do kradzieży, po prostu żeby nie kusić.

Poza tym misja Domów Serc to obecność i uważność. Nie da się skupić na "tu i teraz", będąc na drugim końcu świata, kiedy myślisz, co dzieje się u ciebie w domu. Komórka z internetem umożliwia taki przepływ informacji, więc ich też nie mieliśmy.

Raz w tygodniu był dzień odpoczynku. Dla mnie brak ciepłej wody i słabe warunki są okej, łatwo się przyzwyczajam, ale jednak nie urodziłam się w slumsie, więc potrzebowałam powrotu do cywilizacji chociaż na chwilę. Tego dnia mogliśmy zjeść coś smaczniejszego, skontaktować się z biskimi.

To były przemyślane rozmowy. Oszczędność słów. Piękne to było! Pisałam maile, bo telefonowanie z Kuby jest bardzo drogie i słabo słychać. Poza tym każdy z nas raz w miesiącu pisał oficjalny list do sponsorów, czyli do osób, które pośrednio uczestniczyły w misji, bo przelewały konkretne pieniądze.

Zadaniem wolontariuszy z Polski jest zaproszenie do tego takiej liczby osób, żeby suma wpłacana przez nich wynosiła około 1200 zł. Zwykle ci ludzie są na serio wdzięczni, że mogą w taki sposób wziąć udział.

Misja, która trwa

Dzisiaj trochę brakuje mi tego, że każdego popołudnia robisz tort urodzinowy dla innego sąsiada i po miesiącu chcesz uciec, bo okazuje się, że naprawdę codziennie są czyjeś urodziny! W Polsce mam wielu przyjaciół, ale jednak relacji, które się tworzą, dzięki spotkaniom dzień w dzień, nie da się podrobić.

Czasem słyszę, że mogę pomagać na miejscu i po co wyjeżdżać. Odkryłam, że taki wyjazd uczy wolności. Na Kubie umiałam podejść do absolutnie każdej osoby i zapytać, czego potrzebuje. W Krakowie jest mi trudniej, bo funkcjonuję w określonym schemacie, bo boję się, co ludzie pomyślą.

Wróciłam do świata, w którym inni robią kariery i myślę sobie: o, może też zrobię karierę? Nie chcę się porównywać, a jednak się porównuję. W tamtym świecie takiej pokusy nie było. Mieszkając w slumsie, nie myślałam o płaceniu podatków, czarnym proteście i segregowaniu śmieci. Może takie odcięcie jest wygodne? Tam najbardziej obchodził mnie obecny moment i np. to, że mojemu sąsiadowi właśnie umarło dziecko.

Ostatnio w tramwaju dziewczyna zapytała mnie o drogę, zaproponowałam, że ją podprowadzę, choć stresowałam się, czy będzie o czym rozmawiać. Ta droga była długa, a ona opowiedziała mi mocną historię swojego życia. Wtedy poczułam w sobie misja trwa. Nieważne, gdzie teraz jestem.

Wiem, że mam powołanie do życia w prostocie i życia z ubogimi. I nie mówię tego dlatego, że wróciłam z misji i jestem chwilowo podjarana, czuję, że do tego zaprasza mnie Bóg. Na razie angażuję się w pracę i życie i nabieram dystansu. Co dalej - Bóg mi pokaże. W czasie, który On uzna za najlepszy.

To zdjęcia z misji Magdy w Hawanie

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu nr 1

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu nr 2

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu nr 3

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu nr 4

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu nr 5

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach - zdjęcie w treści artykułu nr 6

(fot. prywatne archiwum Magdy Wiśniewskiej)

Magda Wiśniewska wyjechała do Hawany po skończeniu licencjatu z historii, bez znajomości języka hiszpańskiego. W duszpasterstwie akademickim "Beczka" spotkała przyjaciół, którzy szybko stali się dla niej jak rodzina i dzięki tym relacjom odkryła pragnienie jeszcze radykalniejszego dawania siebie innym.

Na misjach Domów Serc spędziła cztery lata, dwa na Kubie i dwa w Argentynie. Razem z wolontariuszkami z Peru i Polski oraz siostrą z Francji stworzyły w Hawanie pierwszy w historii Kuby Dom Serca.

Domy Serca to międzynarodowa, katolicka organizacja non-profit. Proponuje młodym ludziom wyjazd na roczny lub dwuletni wolontariat misyjny i pomoc najuboższym w 30 krajach świata. Tak piszą o sobie na fan page'u: "Naszą misją jest niesienie współczucia i pocieszenia najuboższym i najbardziej odrzuconym. Chcemy zatrzymywać się przy drugim człowieku, odpowiedzieć na jego cierpienie poprzez prostą obecność i przyjaźń, całkowicie i bezinteresownie. Wychodzimy do miejsc naznaczonych szczególnym cierpieniem na ulice, do szpitali, więzień, domów dziecka czy domów opieki - ale przede wszystkim dzielimy życie naszych przyjaciół, mieszkając wśród nich. Nasze życie opieramy na trzech filarach: modlitwie, wspólnocie i służbie".

Informacje o tym, jak wyjechać na misję oraz jak pomóc, znajdziecie na stronie: www.domyserca.pl

z wykształcenia polonistka i pedagog, z pasji dziennikarka i trenerka. Ma w sercu jedność chrześcijan. Lubi życie w rytmie "magis", czyli dawanie z siebie więcej niż trzeba

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
James Martin SJ

Nie jest to przewodnik, który umożliwi zrozumienie wszystkiego o wszystkim.Pokazuje on raczej, jak odnaleźć Boga w każdym wymiarze swojego życia.

  • Skąd mam wiedzieć, co powinienem w życiu robić?
  • Skąd mam wiedzieć, kim być w życiu?
  • ...

Skomentuj artykuł

Moja Hawana. Ślub ateisty i życie w slumsach
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.