Napełnić się znajomością Pana
Adwent, powtarzam to trochę do znudzenia, zbyt często przeżywany jest jako taki sympatyczny okres w ciągu roku, kiedy już trochę żyjemy świętami Bożego Narodzenia. Może nam się też kojarzyć z wieńcem, na którym co niedzielę zapala się kolejne świece, z Roratami przeżywanymi w blasku lampionów, ze świątecznymi zakupami i tłumami w sklepach, z zapachem płynu do mycia okien, z porządkami w domach czy też (co daj, Boże, amen!) z kolejkami do spowiedzi...
Warto w tym całym zabieganiu zadać sobie pytanie, które przeszyje moje wnętrze: czy w moim Adwencie jest miejsce na coś więcej, czy jest miejsce na głębokie nawrócenie? Ku zdziwieniu niektórych osób trzeba jasno sobie powiedzieć, że Adwent ma być właśnie czasem nawrócenia. W dzisiejszej liturgii Słowa jesteśmy do tego wprost (i to bardzo mocno) wezwani: „Nawracajcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie. (…) Przygotujcie drogę Panu, dla Niego prostujcie ścieżki!” (Mt 3,2.3). Tutaj nie ma żadnego podziału na tych, którzy już są gotowi, i na tych, którzy jeszcze muszą się trochę postarać.
Wezwanie do nawrócenia, które w Kościele (bądź też ze strony Kościoła) słyszymy dość często, jednych denerwuje („Jak to? Ja mam się nawrócić? Przecież nikogo nie zabiłem! Zresztą niech się najpierw księża zajmą swoimi grzechami!”), innych zaś motywuje do naprawdę konkretnych zmian w życiu. Jan Chrzciciel, o którym dziś opowiada nam Ewangelista Mateusz, nie był przyjemniaczkiem czy religijnym celebrytą, lecz głosem wzywającym do nawrócenia. Ludzie musieli słyszeć w tym głos samego Boga, skoro „ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem. Przyjmowano od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając swoje grzechy” (Mt 3,5-6).
Nie ma się więc co zżymać, kiedy słyszymy o potrzebie nawrócenia, bo nie ma to nas upokorzyć i przekonać o tym, że jesteśmy do niczego, bo mamy swoje słabości. Św. Paweł tłumaczy adresatom swojego listu: „To, co niegdyś zostało napisane, napisane zostało także dla naszego pouczenia, abyśmy dzięki cierpliwości i pociesze, jaką niosą Pisma, podtrzymywali nadzieję. A Bóg, który daje cierpliwość i pociechę, niech sprawi, abyście wzorem Chrystusa te same uczucia żywili do siebie i zgodnie jednymi ustami wielbili Boga i ojca Pana naszego, Jezusa Chrystusa” (Rz 15,4-6). W tym nawoływaniu do nawrócenia zobaczmy więc raczej głos samego Boga-Miłości, który cierpliwie na nas czeka i który próbuje nauczyć nas, czym jest prawdziwa miłość. Często nawrócenie utożsamiamy z tym, że komuś udało się opanować swoje złe skłonności czy też przepracować wady, a przez to być lepszym dla innych. Lecz zanim to się wydarzy, musi stać się coś innego. Bo nawrócić się to najpierw zmienić swój sposób myślenia, a co za tym idzie – także swoje postępowanie.
Dosadnie podkreśla to Jan Chrzciciel wobec faryzeuszów i saduceuszów, którzy przyjmowali u niego chrzest: „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: «Abrahama mamy za ojca», bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi” (Mt 3,7-9). Ich myślenie było jeszcze „nienawrócone”, dlatego też Jan Chrzciciel zwraca im uwagę na to, że aby wydać owoce, trzeba zacząć uprawiać rolę swojego serca w inny, nowy sposób.
Tych ludzi, u których widzi jedynie fasadową pobożność, Święty z Ain Karem nazywa „plemieniem żmijowym”. Słowo „żmija” również i w naszym języku nie ma pozytywnych konotacji. Używamy go w odniesieniu do osoby, którą uważamy za złą i podstępną. U proroka Izajasza możemy natomiast przeczytać słowa opisujące rzeczywistość po przyjściu Pana – co możemy odnieść także do stanu po nawróceniu serca – w których znajdujemy następujący obraz: „Niemowlę igrać będzie na gnieździe kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii” (Iz 11,8). Nawrócić się to zmienić myślenie – swoje na Boże. Nawrócić się to przestać być dla innych żmiją. Po prostu. „Dlatego przygarniajcie siebie nawzajem, bo i Chrystus przygarnął was – ku chwale Boga” (Rz 15,7). Nawrócić się to pozwolić Bogu przyjść do mojego serca.
Nie możemy być ludźmi, którzy niby na Pana czekają, ale w głębi serca wcale nie chcą Jego przyjścia. Czyż to właśnie nie byłoby prawdziwym wzywaniem Imienia Pana nadaremno? „Przyjdź, Panie Jezu! Przyjdź Królestwo Twoje!” – te słowa nie mogą pozostać tylko adwentowym zawołaniem, bo tak zwykło się mówić, ale mają wyrażać tęsknotę ludzkiego serca, które nie może się doczekać przyjścia Miłości. Wołać o przyjście Pana to jedno, a otworzyć swoje wnętrze na Jego działanie – to co innego, to kolejny krok w relacji z Bogiem. Oczywiście, to krok niezwykle trudny – wymagający odwagi i zaufania – ale nieodzowny, jeśli chcemy nazywać siebie ludźmi żywej wiary.
Nawracanie się jest zmaganiem z samym sobą, ze swoim wygodnictwem i lenistwem duchowym, z marazmem i bylejakością, z minimalizmem i skupianiem się na sprawach drugorzędnych. W tym procesie wewnętrznej przemiany nie mam w pierwszej kolejności obmyślać strategii, w jaki sposób poradzę sobie z pokusami czy też jak pozbędę się przywar uprzykrzających życie mi i innym wokół mnie. Najpierw mam zwyczajnie „zachcieć” być blisko z Bogiem, żyć z Nim na co dzień, dzielić z Nim każdą chwilę. Mam pozwolić Mu, żeby mnie napełnił: „Zła czynić nie będą ani działać na zgubę po całej świętej mej górze, bo kraj się napełni znajomością Pana, na kształt wód, które przepełniają morze” (Iz 11,9).
Tym krajem, o którym pisze prorok Izajasz, ma być moje serce – przepełnione znajomością Pana. Myślę, że często w procesie nawracania się popełniamy pewien kardynalny błąd. Mamy dobre i wzniosłe pragnienia, ale zabieramy się od złej strony za ich realizację – myślimy, co MY możemy zrobić, żeby osiągnąć to, czego pragniemy, zamiast zadać sobie pytanie, co może BÓG zdziałać we mnie swoją łaską, żebym był zdolny dojść tam, dokąd zmierzam.
Skomentuj artykuł