Poświąteczne tęsknoty to duchowo-emocjonalny crash test. Jego wyniki pokazują, co nam w duszy gra
"Dialogi w połowie drogi" – odcinek ósmy. Tym razem o poświątecznych tęsknotach. Autorzy podcastu Ewa Skrabacz i Wojciech Ziółek SJ rozmawiają o tym, skąd się biorą wiecznie niezaspokojone i czasami niezwykle intensywne głody emocjonalne, co one wyrażają, co nam mówią o nas samych i dlaczego nie powinno się ich zagłuszać.
Święta minęły – rozmawialiśmy już o tym ostatnim razem – ale tęsknoty związane ze świętami zostały. I nie tylko zostały. One dają o sobie znać. Gdzieś na dnie duszy cichutko, a czasami i całkiem głośno wyją, skowyczą, skamlą. Bo święta rozbudzają w nas oczekiwania (nie myślmy tylko o komercji!), a – kiedy nie dochodzi do ich spełnienia – bardzo wyraźnie pokazują nam, czego najbardziej nam brakuje, za czym tęsknimy najmocniej.
Te tęsknoty to taki duchowo-emocjonalny crash test. Nikt nie przeczy, że dużo przy nim huku, że spore zniszczenia, że szkoda pieczołowicie przygotowanego produktu, ale też nikt nie zaprzeczy, że zarówno sam test, jak i jego wyniki są niezwykle pożyteczne dla naszego rozwoju. Przecież zderzenie z rzeczywistością bezlitośnie obnaża wszystkie słabe punkty i wyraźnie pokazuje, co jeszcze trzeba dopracować, ulepszyć itd. Innymi słowy pokazuje kim naprawdę jesteśmy, w jakiej jesteśmy kondycji.
Poświąteczne tęsknoty pokazują, co nam naprawdę w duszy gra. A tam najczęściej słychać pełne żalu i niespełnienia zawodzenie za bliskością, za wspólnotą, za autentycznością relacji, za tym, że do Boga i do człowieka się chce. To taka uniwersalna tęsknota. Za bliskością tęsknimy, bliskości chcemy, żalimy się, że jej nie ma, ale kiedy przychodzi co do czego, to jesteśmy nieporadni, jak dzieci we mgle. Ale to doświadczenie – zarówno tęsknoty jak i bezradności – jest bardzo ważne i potrzebne, bo tak naprawdę pokazuje nam drogę w tej mgle. Trzeba bowiem – jak pisał niemiecki benedyktyn o. Anselm Grün – „iść za tęsknotą zranionego serca”, bo ono wie, co je zraniło i dlaczego cierpi. A znać tajniki swego serca i dzięki temu mieć – choćby mgliste – pojęcie o tym, co i jak robić, to przecież najcenniejsze, a właściwie bezcenne know-how w tym życiu.
Tyle tylko, że od wiedzy do jej wcielenia w życie, od teorii do praktyki jest jeszcze kawałek drogi. Nie jest on bynajmniej usłany różami, lecz naznaczony lękiem. Bo jak intensywnie tęsknimy za bliskością, tak samo intensywnie odczuwamy lęk przed nią, boimy się bliskości. Ale tę naznaczoną lękiem drogę trzeba przejść. Choćby dlatego, że innej nie ma i tylko na niej możemy się nauczyć tego, co nam w życiu przydatne.
Oczywiście uczymy się na błędach, na pomyłkach itd. Ale jeśli się odważymy tęsknić, jeśli – mimo odczuwanego lęku – zgodzimy się na to, by odczuwać piekący ból niespełnienia, to nie tyle nauczymy się żyć (nauka kojarzy się bardziej z teorią), co poznamy tego życia smak, a smak to już samo życie. Dlatego właśnie przez lęk, przez nieporadność, przez niespełnienie, rozczarowanie i liczne – najczęściej niewymuszone – błędy trzeba przejść. Bo największym błędem nie jest popełnienie błędu, ale zatrzymanie się na nim i płakanie nad jego popełnieniem. Nieporozumienia są drogą do porozumienia, a błędy są drogą do prawdy. I tak, jak nie można zatrzymywać się na niespełnieniu, tak też – chcąc tegoż niespełnienia i związanego z nim rozczarowania uniknąć – nie można rezygnować z tęsknoty za bliskością w relacjach: z Panem Bogiem, z rodziną, z ludźmi dookoła i z samym sobą, bo przecież od tej bliskości wszystko się zaczyna.
Po to są święta, które do takiej bliskości niejako przymuszają: przez tradycje, przez wspólny stół, przez liturgię, przez szczególną sakramentalną dostępność, przez całą tę świąteczną otoczkę, która nie jest "magią świąt", ale zaproszeniem do dotknięcia istoty życia. Po to też jest Wielkanoc, czyli ta noc, "w której łączy się niebo z ziemią, sprawy Boskie ze sprawami ludzkimi".
Skomentuj artykuł