Cierpiące białko?
Żeby zmartwychwstać, trzeba umrzeć, a żeby umrzeć, trzeba trochę pocierpieć. I to w różnym wymiarze - z księdzem Janem Kaczkowskim rozmawia Piotr Żyłka.
Piotr Żyłka: Często słyszymy w kościele o Dobrej Nowinie, że powinna nas ona napełniać radością. Przypomina o tym i papież Franciszek, gdy mówi, że chrześcijanin nigdy nie powinien być smutny. Są jednak takie sytuacje w życiu, gdy wszystko nam się wali na głowę, a życie mówi: sprawdzam. Wtedy bardzo trudno nam wierzyć w te wszystkie słowa o radości i szczęściu. Jak pogodzić ten kontrast między tym, co słyszymy, a tym, co przynosi życie?
Ks. Jan Kaczkowski: To jest kontrast między trywialną teorią radosnego chrześcijaństwa, a prozą życia, które daje nam pałą po łbie. Chrześcijaństwo tak niepoważnie traktowane może być ślepą uliczką. Uczeń Chrystusa powinien być radosny optymizmem eschatologicznym (nie lubię tego kościelnego metajęzyka), optymizmem, który pozwala nam zakotwiczyć nasz wzrok ponad naszą biologią. I to nam daje ogromną nadzieję. Ale do cholery - czy wszystko w Kościele musi być mega radosne? Po prostu dostaję szału, gdy słyszę, że adwent ma być "radosnym czasem oczekiwania". Czy nie może to być refleksyjny czas oczekiwania? Czy wszystko w życiu musi być fajne, radosne, uśmiechnięte? Tak, jak w tej durnej pieśni niby-wielkopostnej o Jezusie, który kona na krzyżu i szeroko się uśmiecha - do dzieci, kwiatków, ciężko pracujących…! To nie jest pełna prawda o człowieku i Bogu-człowieku. Po to Kościół każe nam się ubierać w Wielkim Poście i w adwencie w fioletowe szaty, by podkreślić wyjątkowy, a w poście pokutny charakter tych okresów. Z drugiej strony, nie jest to jednak kolor czarny, ale fioletowy, ponieważ jest prześwietlony nadzieją. Zlitujcie się nade mną współcześni teologowie i liturgiści, nie każcie mi skakać z radości w Wielkim Poście. Pozwólcie mi się zasmucić. Także, a może przede wszystkim nade sobą.
Kościół wbrew wszystkiemu, co nas przytłacza, mówi nam, że zawsze jest nadzieja, bo jest Zmartwychwstanie - taki motor, który w każdej sytuacji powinien nas napędzać. Że właśnie Zmartwychwstanie ma nas przemieniać oraz wzbudzać nadzieję i pociągać w stronę czegoś, co jest ponad naszym smutkiem i cierpieniem.
Bo to prawda, co nie zmienia faktu, że jesteśmy biologią, a ona może nam ciążyć. Mamy dwa wyjścia. Pierwsze - przyjąć, że jesteśmy najinteligentniejszą formą funkcjonowania białka. I wtedy utrata tego biologicznego kokonu jest rzeczywistą tragedią i finałem wszystkiego. Albo uwierzyć, że życie biologiczne, chociaż musi się skończyć, ma sens. To znaczy, że to nasze ukochane białko, które nas rano boli, potem trochę mniej, albo które domaga się kawy, jest przy całej irracjonalności zakotwiczone w wieczności. Stąd też dla nas katolików życie biologiczne jest ogromną wartością, ale nie jest wartością bezwzględną. I w tym bym upatrywał nadziei połączonej z radosnym (jak już tak koniecznie chcecie) optymizmem.
Dobrze, ale brzmi to tak, jakby Zmartwychwstanie dawało nam nadzieję na zmianę dopiero po śmierci. Czy może być inaczej? Czy Zmartwychwstanie może przemieniać nasze życie tu i teraz, na ziemi?
"Przemieniać tutaj na ziemi". To ten mój ulubiony Kościelny język. A może jeszcze "z głęboką troską się pochylać w tym szczególnym czasie". Ale poważnie - może i powinno. Bardzo lubię podejście teologii prawosławnej. W tym ujęciu już cała męka Chrystusa ma w sobie aspekt związany ze Zmartwychwstaniem. Męka i umieranie Jezusa już są chwalebne. Dobrze by było, gdybyśmy wyrobili w sobie tyle siły i klasy duchowej, byśmy potrafili wszystkie trudności i nieszczęścia, które nas spotykają, przecedzić w perspektywie światła Zmartwychwstania. To właśnie tam możemy widzieć prawdziwą radość. Nie tą cukierkową, ale radość bardzo poważną.
Czyli zmartwychwstanie jest mocno związane z cierpieniem?
Żeby zmartwychwstać, trzeba umrzeć, a żeby umrzeć, trzeba trochę pocierpieć. I to w różnym wymiarze. Nie na darmo mówiła Szymborska - choć nie podzielała naszej wiary - że rodzimy się bez wprawy, umieramy bez rutyny. Te dwa wydarzenia są do siebie bliźniaczo podobne. To jest coś bardzo indywidualnego, przez co będziemy musieli sami przejść. I to nas napawa strachem, ale i ciekawością połączoną z nadzieją. Trzeba pocierpieć fizycznie, bo nie da się do końca umrzeć bez bólu albo dyskomfortu. Ból fizyczny nie wydaje się mieć wartości etycznej, dlatego go uśmierzamy. Po za nim będziemy mogli Panu Bogu ofiarować wiele innych cierpień i strat na poziomie duchowym, relacji, samotności, tego, że umieramy zawsze zbyt szybko. Nie ma co gonić za bólem fizycznym, choć unikanie wszelkiego dyskomfortu też jest niemądre.
Ksiądz na co dzień spotyka się z osobami cierpiącymi. Życie w ogóle nie jest proste i może nas czasem całkowicie pozbawić nadziei. Jak więc mówić o zmartwychwstaniu w kontekście cierpienia?
Ile ludzi, tyle historii. Niedawno miałem spotkanie z Panią, która miała koszmarnie trudne życie - męża pijaka, który ją katował, trójkę synów, z których jeden uległ bardzo poważnemu wypadkowi. Wiele innych niezwykle trudnych doświadczeń z tymi wszystkimi hardcorowymi rzeczami, które się dzieją w tych naszych "katolickich małżeństwach". Gdy mąż umarł, pomyślała, że w końcu sobie odpocznie. Kilka miesięcy później ciężko zachorowała, jest już w stanie przedagonalnym, mimo to jest przytomna, logiczna, żywo gestykuluje i jakoś dziwnie tryska życiem. Paradoksalnie, po tak trudnym życiu, strasznie tęskni za śmiercią, a tym samym za zmartwychwstaniem. Była całe życie niezwykle pobożna, mądrze pobożna. Nie dała się wpędzić w rolę ofiary. Ta jej stabilna i przemyślana strategia pozwoliła nie tylko przeżyć, zachować radość życia, ale i uczepić się nadziei w niebie. I to jest piękne.
Bywa też zupełnie odwrotnie. Ludzie, którzy od siebie w życiu nie wymagali, odbierają swoje odchodzenie jako najgorszą porażkę. Ich odchodzenie staje się w takich wypadkach typowo biologiczną męką: "Jeszcze dzień! Jeszcze dwa! Czemu nic nie robicie?! Czemu nie ratujecie?!" Tak jakby można było człowieka bez końca ratować, a przez to czynić go nieśmiertelnym.
Co nam może pomóc w przeżywaniu cierpienia?
Skoro trzymamy się biologii, bardzo przemawia do mnie porównanie sumienia oraz walki o bliskie relacje z ludźmi i z Bogiem do… mięśni. Oba te mięśnie musimy ćwiczyć na trudne czasy. Na moment kryzysu, cierpienia. Sumienie ćwiczymy w codzienności po to, by nas nie zawiodło w chwili ogromnej próby np. presji emocjonalnej związanej ze stresem. A bliskość w relacjach po to, by w momencie dramatu ochroniła nas przed rozpadem na tysiąc kawałków i by pozwoliła nam wypracować automatyzm rzucania się w ramiona najbliższych lub w przepaść zaufania Bogu.
Kolejną rzeczą jest połączenie praktykowania wszystkich cnót teologalnych. Nie powinniśmy ich rozdzielać. Wiara, nadzieja i miłość - wszystkie trzy razem. Sama wiara to będzie zimna teologia. Wiara poparta nadzieją to czysta spekulacja - bardziej "Yes, probably" niż "No, probably". To wszystko musimy otulić miłością.
A po trzecie, ilekroć Pana Boga będziemy stawiać poza stworzeniem, jako latającego potwora spaghetti, który jest poza naszym Matrixem, jeżeli będziemy mieli taki Jego obraz, to prędzej czy później oskarżymy Go o wszelkie nasze nieszczęścia. O tsunami, o trzęsienia ziemi, o nowotwory i wszystkie inne paskudztwa. Tak, jak gdyby On, jako nienawistny starzec nam je zsyłał. To nie tyle my musimy łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Chrystusa - bo to się wydaje teza teologiczna dość wątpliwa, tak jakby cierpieniu Chrystusa czegoś nie dostawało - ile musimy widzieć Boga - jakkolwiek by to panteistycznie nie brzmiało - jako tego, który przenika całe stworzenie, a zwłaszcza łączy się z każdym z ludzi. "Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia" (Rz 8,22). I On w całym stworzeniu współtrwa i współcierpi. Zwłaszcza w człowieku. A) Poprzez wcielenie zjednoczył się z każdym z nas B) my przyjmujemy Go w Eucharystii. To mi niezwykle pomogło oddramatyzować moją chorobę. Doświadczyłem, że Pan Bóg ze mną i we mnie współcierpi. On jest z nami maksymalnie blisko. Jeżeli przyjmiemy, że Bóg się we mnie dowiedział o rozpoznaniu śmiertelnej choroby i On we mnie to współodczuwa, to wtedy o wiele łatwiej będzie nam pójść na krzyż - jakby to podniośle nie brzmiało. A dokładniej, to nie my idziemy z Nim na krzyż, tylko On z nami.
Jeśli chodzi o zmartwychwstanie, to pamiętajmy, że mówimy też o zmartwychwstaniu ciała. Chociaż w naszej teologii nie przywiązuje się specjalnej wagi do tego "ubranka", które po nas zostaje, to jednak traktujemy je z szacunkiem, chowamy, nie rozsypujemy, nie stawiamy sobie na kominku spopielonych zwłok. My wierzymy, że jakoś te ciała z powrotem otrzymamy. Jakie? Nikt tego do końca nie wie. Prawdopodobnie takie, jak Chrystus po Zmartwychwstaniu. Jak Pan Bóg sobie z tym poradzi? Teologia raczej milczy. Jestem pewien, że uda Mu się wskrzesić tych wszystkich, którzy zostali wrzuceni do pieca hutniczego (zob. film "Jack Strong") albo zostali pożarci przez dzikie zwierzęta. Zmartwychwstanie jest bardzo pociągającą perspektywą. Jak to dokładnie po śmierci będzie wyglądało? Na pewno będziemy sobą, będziemy samoświadomi siebie - to doskonale wiemy. A jak niebiosa poradzą sobie z naszą biologicznością? Tego nie wiem.
A jak ksiądz myśli, kogo spotkamy w niebie? Czy będą jakieś zaskoczenia?
To jest pytanie, które sobie cały czas zadaję. Dla mnie rzeczywistość nadprzyrodzona - zarówno zbawienie i potępienie - jest rzeczywistością niezwykle dynamiczną. To nie będzie banalny sąd, w rozumieniu ludzkiego trybunału, ani kotły ze smołą. Dla mnie to jest prześwietlenie sumienia przez światło, dobro, prawdę i piękno Boga osobowego. Bóg jest światłością - mówi Ewangelia. Bóg nas prześwietla. I to nie tyle On wydaje wyrok podnosząc albo opuszczając palec niczym antyczny władca. To my widzimy, że do Boga pasujemy i w geometrycznym wręcz przyroście szczęścia się do Niego przybliżamy. I owo szczęście, brzydko mówiąc, nas rozwala, bo nie spodziewamy się jego ogromu.
Niestety z potępieniem jest analogicznie. Sami widzimy potworny dysonans pomiędzy naszymi wyborami, a pięknem Boga. Nie możemy wytrzymać blasku światła i uciekamy w ciemność, samotność i nienawiść. I tak w nieskończoność, również w przyroście geometrycznym.
Dla mnie najważniejsze pytanie wiąże się z moimi najbliższymi. Część z nich deklaruje się jako niewierzący lub niereligijni. Są to ludzie, których najbardziej kocham. I pojawia się pytanie, na które nie jest w stanie mi odpowiedzieć żaden teolog: co będzie, jeżeli Pan Bóg jakimś cudem stwierdzi, że ja zasłużyłem na czyściec, ledwo bo ledwo, ale jakoś się załapię i będę miał świadomość, że moi najbliżsi nie przyjęli zbawienia i są potępieni.
W takiej sytuacji pełna radość zbawionego chyba nie byłaby możliwa?
Niektórzy teologowi mówią, że Pan Bóg dokona swoistej lobotomii, wytnie nam część mózgu odpowiedzialną za tę pamięć. Ja mam gdzieś takie szczęście, jeśli miałbym zapomnieć o moich najbliższych. To uderza w moją godność jako osoby. Nie byłbym wtedy w pełni wolny, trochę jak na haju. I mam prawo wierzyć, że ponieważ On sam dał nam zdolność przyjaźni, kochania innych, nawet nieprzyjaciół, to owe ziemskie relacje będą miały znaczenie w wieczności. Nawet gdyby nie były akceptowane przez społeczeństwo i Kościół. Niech mi będzie wolno sądzić, że praca nad relacjami i miłość, która łączy nas z bliskimi, jest liną, dzięki której Pan Bóg wciągnie ich do nieba. Nie wbrew ich woli, ale jakoś ich przekona do przyjęcia zbawienia. Myślę, że wolno mi mieć taką cichą nadzieję.
Czyli jest nadzieja dla wszystkich?
Nadzieja oczywiście, ale, znowu, nie bądźmy zbyt zuchwali, sądząc, że piekło jest puste. To by przeczyło wolności, a zatem godności człowieka.
Skomentuj artykuł