Cierpiące białko?

(fot. Maskacjusz)
Piotr Żyłka, ks. Jan Kaczkowski

Żeby zmartwychwstać, trzeba umrzeć, a żeby umrzeć, trzeba trochę pocierpieć. I to w różnym wymiarze - z księdzem Janem Kaczkowskim rozmawia Piotr Żyłka.

Piotr Żyłka: Często słyszymy w kościele o Dobrej Nowinie, że powinna nas ona napełniać radością. Przypomina o tym i papież Franciszek, gdy mówi, że chrześcijanin nigdy nie powinien być smutny. Są jednak takie sytuacje w życiu, gdy wszystko nam się wali na głowę, a życie mówi: sprawdzam. Wtedy bardzo trudno nam wierzyć w te wszystkie słowa o radości i szczęściu. Jak pogodzić ten kontrast między tym, co słyszymy, a tym, co przynosi życie?

Ks. Jan Kaczkowski: To jest kontrast między trywialną teorią radosnego chrześcijaństwa, a prozą życia, które daje nam pałą po łbie. Chrześcijaństwo tak niepoważnie traktowane może być ślepą uliczką. Uczeń Chrystusa powinien być radosny optymizmem eschatologicznym (nie lubię tego kościelnego metajęzyka), optymizmem, który pozwala nam zakotwiczyć nasz wzrok ponad naszą biologią. I to nam daje ogromną nadzieję. Ale do cholery - czy wszystko w Kościele musi być mega radosne? Po prostu dostaję szału, gdy słyszę, że adwent ma być "radosnym czasem oczekiwania". Czy nie może to być refleksyjny czas oczekiwania? Czy wszystko w życiu musi być fajne, radosne, uśmiechnięte? Tak, jak w tej durnej pieśni niby-wielkopostnej o Jezusie, który kona na krzyżu i szeroko się uśmiecha - do dzieci, kwiatków, ciężko pracujących…! To nie jest pełna prawda o człowieku i Bogu-człowieku. Po to Kościół każe nam się ubierać w Wielkim Poście i w adwencie w fioletowe szaty, by podkreślić wyjątkowy, a w poście pokutny charakter tych okresów. Z drugiej strony, nie jest to jednak kolor czarny, ale fioletowy, ponieważ jest prześwietlony nadzieją. Zlitujcie się nade mną współcześni teologowie i liturgiści, nie każcie mi skakać z radości w Wielkim Poście. Pozwólcie mi się zasmucić. Także, a może przede wszystkim nade sobą.

Kościół wbrew wszystkiemu, co nas przytłacza, mówi nam, że zawsze jest nadzieja, bo jest Zmartwychwstanie - taki motor, który w każdej sytuacji powinien nas napędzać. Że właśnie Zmartwychwstanie ma nas przemieniać oraz wzbudzać nadzieję i pociągać w stronę czegoś, co jest ponad naszym smutkiem i cierpieniem.

DEON.PL POLECA


Bo to prawda, co nie zmienia faktu, że jesteśmy biologią, a ona może nam ciążyć. Mamy dwa wyjścia. Pierwsze - przyjąć, że jesteśmy najinteligentniejszą formą funkcjonowania białka. I wtedy utrata tego biologicznego kokonu jest rzeczywistą tragedią i finałem wszystkiego. Albo uwierzyć, że życie biologiczne, chociaż musi się skończyć, ma sens. To znaczy, że to nasze ukochane białko, które nas rano boli, potem trochę mniej, albo które domaga się kawy, jest przy całej irracjonalności zakotwiczone w wieczności. Stąd też dla nas katolików życie biologiczne jest ogromną wartością, ale nie jest wartością bezwzględną. I w tym bym upatrywał nadziei połączonej z radosnym (jak już tak koniecznie chcecie) optymizmem.

Dobrze, ale brzmi to tak, jakby Zmartwychwstanie dawało nam nadzieję na zmianę dopiero po śmierci. Czy może być inaczej? Czy Zmartwychwstanie może przemieniać nasze życie tu i teraz, na ziemi?

"Przemieniać tutaj na ziemi". To ten mój ulubiony Kościelny język. A może jeszcze "z głęboką troską się pochylać w tym szczególnym czasie". Ale poważnie - może i powinno. Bardzo lubię podejście teologii prawosławnej. W tym ujęciu już cała męka Chrystusa ma w sobie aspekt związany ze Zmartwychwstaniem. Męka i umieranie Jezusa już są chwalebne. Dobrze by było, gdybyśmy wyrobili w sobie tyle siły i klasy duchowej, byśmy potrafili wszystkie trudności i nieszczęścia, które nas spotykają, przecedzić w perspektywie światła Zmartwychwstania. To właśnie tam możemy widzieć prawdziwą radość. Nie tą cukierkową, ale radość bardzo poważną.

Czyli zmartwychwstanie jest mocno związane z cierpieniem?

Żeby zmartwychwstać, trzeba umrzeć, a żeby umrzeć, trzeba trochę pocierpieć. I to w różnym wymiarze. Nie na darmo mówiła Szymborska - choć nie podzielała naszej wiary - że rodzimy się bez wprawy, umieramy bez rutyny. Te dwa wydarzenia są do siebie bliźniaczo podobne. To jest coś bardzo indywidualnego, przez co będziemy musieli sami przejść. I to nas napawa strachem, ale i ciekawością połączoną z nadzieją. Trzeba pocierpieć fizycznie, bo nie da się do końca umrzeć bez bólu albo dyskomfortu. Ból fizyczny nie wydaje się mieć wartości etycznej, dlatego go uśmierzamy. Po za nim będziemy mogli Panu Bogu ofiarować wiele innych cierpień i strat na poziomie duchowym, relacji, samotności, tego, że umieramy zawsze zbyt szybko. Nie ma co gonić za bólem fizycznym, choć unikanie wszelkiego dyskomfortu też jest niemądre.

Ksiądz na co dzień spotyka się z osobami cierpiącymi. Życie w ogóle nie jest proste i może nas czasem całkowicie pozbawić nadziei. Jak więc mówić o zmartwychwstaniu w kontekście cierpienia?

Ile ludzi, tyle historii. Niedawno miałem spotkanie z Panią, która miała koszmarnie trudne życie - męża pijaka, który ją katował, trójkę synów, z których jeden uległ bardzo poważnemu wypadkowi. Wiele innych niezwykle trudnych doświadczeń z tymi wszystkimi hardcorowymi rzeczami, które się dzieją w tych naszych "katolickich małżeństwach". Gdy mąż umarł, pomyślała, że w końcu sobie odpocznie. Kilka miesięcy później ciężko zachorowała, jest już w stanie przedagonalnym, mimo to jest przytomna, logiczna, żywo gestykuluje i jakoś dziwnie tryska życiem. Paradoksalnie, po tak trudnym życiu, strasznie tęskni za śmiercią, a tym samym za zmartwychwstaniem. Była całe życie niezwykle pobożna, mądrze pobożna. Nie dała się wpędzić w rolę ofiary. Ta jej stabilna i przemyślana strategia pozwoliła nie tylko przeżyć, zachować radość życia, ale i uczepić się nadziei w niebie. I to jest piękne.

Bywa też zupełnie odwrotnie. Ludzie, którzy od siebie w życiu nie wymagali, odbierają swoje odchodzenie jako najgorszą porażkę. Ich odchodzenie staje się w takich wypadkach typowo biologiczną męką: "Jeszcze dzień! Jeszcze dwa! Czemu nic nie robicie?! Czemu nie ratujecie?!" Tak jakby można było człowieka bez końca ratować, a przez to czynić go nieśmiertelnym.

Co nam może pomóc w przeżywaniu cierpienia?

Skoro trzymamy się biologii, bardzo przemawia do mnie porównanie sumienia oraz walki o bliskie relacje z ludźmi i z Bogiem do… mięśni. Oba te mięśnie musimy ćwiczyć na trudne czasy. Na moment kryzysu, cierpienia. Sumienie ćwiczymy w codzienności po to, by nas nie zawiodło w chwili ogromnej próby np. presji emocjonalnej związanej ze stresem. A bliskość w relacjach po to, by w momencie dramatu ochroniła nas przed rozpadem na tysiąc kawałków i by pozwoliła nam wypracować automatyzm rzucania się w ramiona najbliższych lub w przepaść zaufania Bogu.

Kolejną rzeczą jest połączenie praktykowania wszystkich cnót teologalnych. Nie powinniśmy ich rozdzielać. Wiara, nadzieja i miłość - wszystkie trzy razem. Sama wiara to będzie zimna teologia. Wiara poparta nadzieją to czysta spekulacja - bardziej "Yes, probably" niż "No, probably". To wszystko musimy otulić miłością.

A po trzecie, ilekroć Pana Boga będziemy stawiać poza stworzeniem, jako latającego potwora spaghetti, który jest poza naszym Matrixem, jeżeli będziemy mieli taki Jego obraz, to prędzej czy później oskarżymy Go o wszelkie nasze nieszczęścia. O tsunami, o trzęsienia ziemi, o nowotwory i wszystkie inne paskudztwa. Tak, jak gdyby On, jako nienawistny starzec nam je zsyłał. To nie tyle my musimy łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Chrystusa - bo to się wydaje teza teologiczna dość wątpliwa, tak jakby cierpieniu Chrystusa czegoś nie dostawało - ile musimy widzieć Boga - jakkolwiek by to panteistycznie nie brzmiało - jako tego, który przenika całe stworzenie, a zwłaszcza łączy się z każdym z ludzi. "Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia" (Rz 8,22). I On w całym stworzeniu współtrwa i współcierpi. Zwłaszcza w człowieku. A) Poprzez wcielenie zjednoczył się z każdym z nas B) my przyjmujemy Go w Eucharystii. To mi niezwykle pomogło oddramatyzować moją chorobę. Doświadczyłem, że Pan Bóg ze mną i we mnie współcierpi. On jest z nami maksymalnie blisko. Jeżeli przyjmiemy, że Bóg się we mnie dowiedział o rozpoznaniu śmiertelnej choroby i On we mnie to współodczuwa, to wtedy o wiele łatwiej będzie nam pójść na krzyż - jakby to podniośle nie brzmiało. A dokładniej, to nie my idziemy z Nim na krzyż, tylko On z nami.

Jeśli chodzi o zmartwychwstanie, to pamiętajmy, że mówimy też o zmartwychwstaniu ciała. Chociaż w naszej teologii nie przywiązuje się specjalnej wagi do tego "ubranka", które po nas zostaje, to jednak traktujemy je z szacunkiem, chowamy, nie rozsypujemy, nie stawiamy sobie na kominku spopielonych zwłok. My wierzymy, że jakoś te ciała z powrotem otrzymamy. Jakie? Nikt tego do końca nie wie. Prawdopodobnie takie, jak Chrystus po Zmartwychwstaniu. Jak Pan Bóg sobie z tym poradzi? Teologia raczej milczy. Jestem pewien, że uda Mu się wskrzesić tych wszystkich, którzy zostali wrzuceni do pieca hutniczego (zob. film "Jack Strong") albo zostali pożarci przez dzikie zwierzęta. Zmartwychwstanie jest bardzo pociągającą perspektywą. Jak to dokładnie po śmierci będzie wyglądało? Na pewno będziemy sobą, będziemy samoświadomi siebie - to doskonale wiemy. A jak niebiosa poradzą sobie z naszą biologicznością? Tego nie wiem.

A jak ksiądz myśli, kogo spotkamy w niebie? Czy będą jakieś zaskoczenia?

To jest pytanie, które sobie cały czas zadaję. Dla mnie rzeczywistość nadprzyrodzona - zarówno zbawienie i potępienie - jest rzeczywistością niezwykle dynamiczną. To nie będzie banalny sąd, w rozumieniu ludzkiego trybunału, ani kotły ze smołą. Dla mnie to jest prześwietlenie sumienia przez światło, dobro, prawdę i piękno Boga osobowego. Bóg jest światłością - mówi Ewangelia. Bóg nas prześwietla. I to nie tyle On wydaje wyrok podnosząc albo opuszczając palec niczym antyczny władca. To my widzimy, że do Boga pasujemy i w geometrycznym wręcz przyroście szczęścia się do Niego przybliżamy. I owo szczęście, brzydko mówiąc, nas rozwala, bo nie spodziewamy się jego ogromu.

Niestety z potępieniem jest analogicznie. Sami widzimy potworny dysonans pomiędzy naszymi wyborami, a pięknem Boga. Nie możemy wytrzymać blasku światła i uciekamy w ciemność, samotność i nienawiść. I tak w nieskończoność, również w przyroście geometrycznym.

Dla mnie najważniejsze pytanie wiąże się z moimi najbliższymi. Część z nich deklaruje się jako niewierzący lub niereligijni. Są to ludzie, których najbardziej kocham. I pojawia się pytanie, na które nie jest w stanie mi odpowiedzieć żaden teolog: co będzie, jeżeli Pan Bóg jakimś cudem stwierdzi, że ja zasłużyłem na czyściec, ledwo bo ledwo, ale jakoś się załapię i będę miał świadomość, że moi najbliżsi nie przyjęli zbawienia i są potępieni.

W takiej sytuacji pełna radość zbawionego chyba nie byłaby możliwa?

Niektórzy teologowi mówią, że Pan Bóg dokona swoistej lobotomii, wytnie nam część mózgu odpowiedzialną za tę pamięć. Ja mam gdzieś takie szczęście, jeśli miałbym zapomnieć o moich najbliższych. To uderza w moją godność jako osoby. Nie byłbym wtedy w pełni wolny, trochę jak na haju. I mam prawo wierzyć, że ponieważ On sam dał nam zdolność przyjaźni, kochania innych, nawet nieprzyjaciół, to owe ziemskie relacje będą miały znaczenie w wieczności. Nawet gdyby nie były akceptowane przez społeczeństwo i Kościół. Niech mi będzie wolno sądzić, że praca nad relacjami i miłość, która łączy nas z bliskimi, jest liną, dzięki której Pan Bóg wciągnie ich do nieba. Nie wbrew ich woli, ale jakoś ich przekona do przyjęcia zbawienia. Myślę, że wolno mi mieć taką cichą nadzieję.

Czyli jest nadzieja dla wszystkich?

Nadzieja oczywiście, ale, znowu, nie bądźmy zbyt zuchwali, sądząc, że piekło jest puste. To by przeczyło wolności, a zatem godności człowieka.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Cierpiące białko?
Komentarze (26)
S
senior
3 kwietnia 2014, 17:24
Serdeczne podziękowania dla Ks. Jana za ten wywiad, a w szczególności za świadectwo Życia z zapewnieniem w systematycznej modlitwie. Szczęść Boże w trudnych chwilach.
E
Eovina
3 kwietnia 2014, 17:03
Bardzo Ci dziękuję za ten tekst. 
A
andrzej
2 kwietnia 2014, 16:40
A jakby tak ksiądz zajrzał tu przypadkiem, lub inny potrzebujący to dopiszę. Nowotwory wszystkie oprócz mózgu i kości (choć nigdy nie wiadomo) można wyleczyć osiągając PH organizmu na poziomie 8.0 jedynie przez 3 dni. Zwiększony metabolizm uniemożliwia żarłocznym komórkom nowotworowym wydalić np. sód (w przeciwieństwie do normalnych komórek), co powoduje że obumierają, puchną, a następnie są wchłaniane przez organizm. Żadnego skalpela, żadnych cudów. Już nasze prababcie stosowały picie szklanek sody kuchennej na przewlekłe uciążliwe bóle. Sam ze zdziwieniem widziałem jak nawet w obecnych czasach ten zwyczaj w niektórych mieścinach nadal egzystuje, pośród ludzi co pokoleniowo nie wiedzą co to skalpel. Metoda obecnie jest rozpowszechniana jako metoda wysokiego PH i posiada wiele innych zaleceń, jak dodawanie glukozy, kontrola PH oraz stosowanie zamiennie również innych  substancji niż sód. W Internecie jest mnóstwo informacji na temat tej metody jak również met dr Gersona (usuwanie szkodliwych toksyn z organizmu). Nie zamykajmy się z naszymi chorobami przed wiedzą egzystującą na świecie. Obecny Internet jest kopalnią wszelakiej wiedzy, a Bóg czasami poprzez różne źródła podaje nam rozwiązania, o które się do niego modlimy. Nie oczekujmy od Niego transcendentalnych znaków i cudów. Bóg wybiera czasami najprostsze metody komunikacji, tylko my czasem zamykamy się zbyt szczelnie odrzucając te najprostsze rozwiązania.
ZR
zdrowy rozsądek
2 kwietnia 2014, 17:36
Są trzy metody leczenia nowotworów: chirurgia, radioterapia lub chemioterapia. Innych metod nie ma. Jedzenie czegokolwiek nie ma wpływu na PH ciała czy komórek nowotworowych, można co najwyżej zmienić PH moczu lub się otruć jak ktoś będzie jadł czy pił jakieś dziwaczne mikstury czy mieszanki.
A
andrzej
2 kwietnia 2014, 16:18
Cierpienie w samotności jest czymś innym niż cierpienie z Chrystusem. Ludzie cierpiący z Chrystusem nieco inaczej odczuwają ból, bo choć ciało cierpi to umysł bywa od bólu uwolniony, a ból psychiczny bywa nawet 4x większy niż ból fizyczny. Dlatego cierpiący uciekający się do Boga są w stanie jeszcze się uśmiechać i zachowują nie opisany spokój wewnętrzny, wiedząc że Pan jest z nimi i bliżej czując Jego Miłość. Cierpiący w samotności, mimo bliskiej rodziny i przyjaciół cierpią o wiele bardziej fizycznie i psychicznie. Nierzadko sumaryczny ból bywa nieadekwatnie większy, niż obrażenia go powodujące.  Jednak Chrześcijaństwo to nie samo cierpienie, które de facto może być rónież jedynie skutkiem naszego grzechu pierworodnego rozciągającego się poprzez naszych przodków do nas samych i ich kolidacją z prawem Boga. My nie jesteśmy uwolnieni od występków naszych przodków i choć tego nie wiemy, dziedziczymy je po przez więzy miłości oraz więzy krwi i ciała. Jezus potrafi uwolnić nas od tego brzemienia, ale jedynie w pewnym wymiarze. Bardzo często nasz upór serca stanowi ogromną przeszkodę dla Boga, aby mógł nam pomóc. Każdy z nas ma wolną wolę i wybiera, jednak czy czyni to świadomie czy też nie, wybór bywa zatwierdzany, bo takie jest Prawo. Dlatego Jezus wprowadził nowe przymierze z Bogiem, a wraz z nim Miłosierdzie, jako dar Miłości Boga dla człowieka. Dlatego Chrześcijaństwo uwalnia nas od wielu skutków więzów Prawa i daje nam nie tylko nadzieję, ale i lepszą przyszłość. Doczesność też w Chrześcijaństwie jest lepsza. Jakby każdy wątpiący przeprowadził studium wszystkich religii i porównał swoje życie w każdej z nich, to by się przekonał, że nie ma lepszej religii, a nawet innej dorównującej Chrześcijaństwu.
A
andrzej
2 kwietnia 2014, 16:19
Chrześcijaństwo to najlepsza wiara dla człowieka, nawet w obecnych czasach. Szkoda, że wielu tego nadal nie pojmuje i podważa sens tej wiary wykrzykując to publicznie za 10. Tym samym 10 krzyczy niczym przez megafony z siłą 100 , a 100 z siłą już tysiąca. Ta medialna iluzja, bywa dla wielu bardziej przekonująca niż prawda spisana na kartach PŚ. Dlatego medialny krzyk przenoszony poprzez wtórujące dźwięki akompaniamentu np w rodzaju hevy oraz nawet słabe środki odurzające,  mają siłę zagłuszyć odczucia naszego serca,  a uwypuklać jedynie iluzję. I tak rośnie upór naszego serca, przeradzający się z czasem w mur życia, prawdy i przyszłości. A iluzja kiedyś znika za pstryknięciem palców „cwaniaka”, odkrywając gorzką rzeczywistość, która najbardziej boli w tamtym wymiarze, choć i w tym przynosi o wiele więcej cierpień niż  są potrzebne, aby się narodzić i aby umrzeć z przyszłością.
M
MA
2 kwietnia 2014, 20:55
To przez megafny mowili też o tym, jak jest w tamtym wymiarze?
T
tomtom
2 kwietnia 2014, 16:05
@PZ Jest "progress"!!! Dziękuję. ;-)
MT
Matka Teresa
2 kwietnia 2014, 14:54
Pewnego dnia Matka Teresa, odwiedzając śmiertelnie chorą na raka kobietę, powiedziała do niej, że cierpienie „to nic innego jak pocałunek Jezusa, znak, że jesteś tak blisko Niego na krzyżu, że może cię pocałować”. Usłyszawszy to, umierająca kobieta złączyła swoje dłonie jak do modlitwy i odparła: „Matko, proś Jezusa, by nie przestał mnie całować”.
MT
Matka Teresa
2 kwietnia 2014, 14:56
„Kobieta złożyła ręce i powiedziała: ‘Proszę, niech matka powie Jezusowi, żeby przestał mnie całować’.
A
Anka
2 kwietnia 2014, 14:46
"To nie tyle my musimy łączyć swoje cierpienie z cierpieniem Chrystusa - bo to się wydaje teza teologiczna dość wątpliwa, tak jakby cierpieniu Chrystusa czegoś nie dostawało"... a jednak coś na kształt potwierdzenia tej wątpliwej teologicznie tezy mamy u św. Pawła: "Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1, 24).
V
Vega
1 kwietnia 2014, 21:48
Odnośnie lobotomii. Czy tych teologów nie należałoby czasem egzorcyzmować, albo ekskomunikować? Nie za teorię. Z sam fakt badania i przewidywania "Co zrobi Pan Bóg". Szczyt głupoty i odważę się stwierdzić, że zakrawa to na chorobę psychiczną - z pychy.
R
rudolf
2 kwietnia 2014, 14:12
Chyba nie, bo pierwszy Kościół Chrześcijański też był niejako podzielony na tych co zgłębiali słowo Boga, a tym samym w jakiś sposób starali się przewidwać wolę Boga, poprzez studium Pism Świętych, czyli ST oraz tego co znano z przekazów ustnych, a my znamy jako NT.  No i tych pozostałych realizujących bardzo różne posługi w tym Kościele, w zależności od okoliczności. Nie oznacza to, że ci pierwsi zamykali się przed życiem w jakiejś izolacji. Jednak człowiek wystawiony bezpośrednio na działania tego świata, zbyt często upada doświadczając ciężaru biologicznego bytu, określonego tutaj mianem białka. Dlatego wierzący potrzebuje doświadczeń "pustyni" realizującej się w bardzo indywidualny sposów w naszym życiu.
V
Vega
2 kwietnia 2014, 17:44
Myślę, że odczytywanie woli Bożej a próba odczytania domniemanej interwencji Boga na tamtym świecie, to jednak dwa całkowicie odmienne tematy, których nie można wrzucać do jednego worka. PŚ niczego na ten temat nie mówi (o lobotomii) a przekazy ustne, albo pisma - które musiały być potem "skasowane" aplogiami, nie są źródłem na podstwie którego można budować takie teorie. PŚ mówi wyraźnie o tajemnicy w zakresie spraw eschatologicznych.
E
Emilia
1 kwietnia 2014, 21:32
A czy do cholery, ci mega święci chrześcijanie a zwłaszcza mega śwątobliwi katecheci i księża byliby łaskawi nieść swoje brudy i ciężary samodzielnie, zamiast wkładać je na barki niewinnym ludziom? A potem rzucają w twarz treścią napisu umieszonym  nad brama do pewnego miejsca o którym pisał Dante w Boskiej komedii: "Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie" i przekonywać, że chrześcijaństwo to takie mega radosne to do choleryn nie jest a szczęście nie istnieje? Wszak własnie za taki światopogląd obecnie dostaje się misje kanoniczne. Faktycznie... dla nich nawet Zmartwychwstanie jest smutne, bo muszą podkreślać i rozpamiętywać BÓL a jeszcze lepiej uświęcać nim innych, bo sami są PONAD. Niszczą dobro w innych, aby potem rzucić im w twarz, że SĄ KŁAMCAMI, bo dobro nie istnieje, o nie, nie, przynajmniej nie dla nich, ani nie w ich "wykonaiu". Wszak byłoby to bluźnierstwo. Tym sposobem wyrządzają krzywdę swoim dobroczyńcom. To właśnie ich Dante ich umieszcza w dziewiątym kręgu piekieł... To taka luźna myśl. Boska Komedia to dobre źródło na odparowanie niektórych sączonych w kościele bzdur, gloryfikujących ateodiabelską głupotę, pod płaszczykiem bardziej wszechstonnego światopoglądu. Bogu dzięki za Dantego. I za takie teksty jak powyżej też. I nie zgadzam się z tym, że jestem białkiem.
A
andrzej
2 kwietnia 2014, 14:50
Ależ doprawdy wielu próbuje samodzielnie nieść swoje słabości, szkoda że Ty tego nie dostrzegasz. Wielu próbuje i wielu również upada, bo upadek jest tym "łatwiejszy" im większy bagaż obowiązków jest nałożonych. Jako kobieta doskonale znasz rolę matki, która również bierze na siebie ogromny bagaż obowiązków. Jej również w życiu bywa bardzo ciężko i ona również stara się, ale i jej czasem po prostu braknie już sił. Same już upadki posiadają naturę niesamowicie indywidualną, więc je pominę, co nie znaczy że nie są mega interesującymi przykładami, zawierającymi mega lekcje życia, ale również pożywkę dla ludzi z flagą "ANTY". Jest jeszcze inna perspektywa postrzegania wiary i Boga, której Dante po prostu nie dostrzegł. Jest nią wielowymiarowość samego Boga i tym samym wielowymiarowość wszystkich stworzonych przez Niego dzieł. Człowiek też ma tą wielowymiarową naturę. Posiada ciało, o którym tyle wiemy, a np. taki mózg nadal jest dla nas zagadką. Posiada również duszę, czyli ten nierozerwalny byt z ciałem, jakby podobny do relacji opisanej w Buddyzmie jako Yin Yang, choć tam zostało to zinterpretowane wyłącznie na fundamencie ciała i przyporządkowane głównie cechom męskim i kobiecym. No i jakże rzadko pomijany jest byt człowieka w formie Ducha. Wydaje się, iż ten byt jest już darem od Boga i pojawia się dopiero po osiągnięciu określonego rozwoju duchowego. Byt Ducha jest niczym bóstwo, o którym jest mowa  w koronce do Miłosierdzia Bożego. Jezus był pierwszym człowiekiem, który to bóstwo posiadał, dopiero po Nim człowiek został uzdolniony do posiadania Ducha.
A
andrzej
2 kwietnia 2014, 14:52
Właśnie na tym trzecim bycie człowieka została sformułowana teoria o oświeceniu, której oddani są buddyści na wschodzie i iluminaci na zachodzie. Niestety zarówno jedni jak i drudzy się ogromnie mylą, bo to w co oni wierzą jest jedynie iluzją upadłego, który kiedyś nosił to światło. Jednak człowiek nadal posiada możliwość osiągnięcia swojej wielowymiarowej tożsamości, ale jedynie poprzez Syna Bożego, który ten dar nam ofiarował, poprzez swoje Zmartwychwstanie. Tym samym Jezus powołuje każdego z nas z osobna na drogę bezpośredniego dialogu z Nim i wzrastania z Nim w głębokiej wierze. Natomiast sam  duchowny bywa jedynie pomocnikiem na tej drodze, choć czasami sam jest zmęczony i bardziej potrzebuje pomocy niż my sami. W życiu pozory bywają bardzo mylące, a czytanie w ludzkich duszach stanowi dar jedynie dla niektórych.
V
Vega
2 kwietnia 2014, 18:05
Nie naspisalam i nie uważam, że nie ma ludzi niosących własne ciężary. Pisałam o tych, którzy swoje, wkladają na barki innych a utożsamianie jednego z drugim, to rozmycie sensu, prowadzące d usprawiedliwienia zła. Nie wiem, co mówi Buddyzm, natomiast, a Dante, jak najbardziej, dostrzega tą wielowymiarowość. Tyle, że nie pisze z pozycji teologa, ale doskonale dostrzega wszelkie aspekty złożonej natury ludzkiej. Rozumiem, że jest deprecjonowany, bo zakodowano, że "został wypędzony", ale to bardzo wartościowe dzieło. Galileusza też zrehabilitował dopiero Jan paweł II. A jeśli chodzi o dantego, to nawet scena z "Raju" zainspirowała Benedykta XVI do napisania pierwszej encykliki "Deus Caritas est". Czy tak wybitny Teolog, o niepodważalnym autorytecie mógłby sie zainspirować czymś na wskroś "płaskim"? O odnośnie buntu, przeciwko pewnemu rodzajowi cierpienia - bo że cierpienie, cierpieniu nie równe - to oczywiste - nie można wrzucać do jednego worka, postawy ATNY przeciwko złu i jak to zostało określone "pożywki". Słowo "pozywka" staje się wtedy argumentem, na ... "zamiatanie pod dywan".
V
Vega
2 kwietnia 2014, 18:07
Może będzie, że się czepiam. Ale uważam Pana wypowiedź za zwyczajną manipulację. I to do tego psaną w trwodze.
V
Vega
2 kwietnia 2014, 18:39
Skoro dla nie których matek dziecko jest "bagażem" - jak Pan pisze, to chyba jednak nie spodziewajmy się zbyt wiele, odnośnie poziomu dojrzałości duchowej tych osób... Bo cóż.. postrzegają je jako gorycz, za którą muszą frustracją "rekompensować" sobie "ciężar" wyładowując się na innych? Własnie widać powszechnie "wartość" tychże latorośli... A takie postawy do rzadokości nie należą.
GA
gruby A-Tomek
1 kwietnia 2014, 21:20
Trochę pocierpieć? No tak, księża cierpia tylko trochę. Np. jak muszą pić swój koniak sami. Taki "krzyż", a raczej kpina.
W
waldek
1 kwietnia 2014, 22:54
a skąd wiesz. czyżby ex-ksiądz?
GA
gruby A-Tomek
1 kwietnia 2014, 23:01
Z wpisów na forum deonu.
GA
gruby A-Tomek
1 kwietnia 2014, 23:42
Ups, nie zauważyłem, że to Ks. Jan Kaczkowski. To co napisałem oczywiście nie odnosi sie do Księdza, najmocniej przepraszam. Całkowitego powrotu do zdrowia zyczę.
A
Anka
2 kwietnia 2014, 14:37
I pięknie. Może następnym razem choć raz pomyślisz, zanim napiszesz kolejną głupotę... Kimże Ty jesteś, żebyś umiał zobaczyć, ocenić, czy drugi człowiek - jak drugi człowiek cierpi, kimkolwiek by był?
GA
gruby A-Tomek
3 kwietnia 2014, 21:11
A ty pocałuj mnie gdzieś, wypinam na ciebie tę część ciała żeby ci nie było tak pięknie.