"Nie jestem superwierzącym gościem, a tu pierwszy kontakt - i szok"
"Kramer, musisz koniecznie ze mną jechać, poznałam cudownego faceta, i to księdza!" - zapamiętał Damian Kramski. - Pojechałem, miałem zrobić zdjęcia. Zobaczyłem nieznany mi wówczas świat.
Marzec 2008 roku. "Gazeta Wyborcza" we współpracy z Fundacją Hospicyjną rozpoczynają akcję "Umierać po ludzku". Chodzi o przybliżenie tematu umierania, pomoc hospicjom i promocję wolontariatu. Do redakcji "GW" w Warszawie dzwoni trzydziestojednoletni ksiądz. Od ponad trzech lat prowadzi w Pucku hospicjum domowe, od dwóch buduje stacjonarne. Po tym telefonie ktoś z warszawskiej centrali "Gazety" kontaktuje się z dziennikarką trójmiejskiego dodatku - Bożeną Aksamit. Ma odwiedzić duchownego i porozmawiać z nim na potrzeby związanego z akcją cyklu tekstów.
- Jestem niewierząca, nie chodzę do kościoła, ale on od pierwszej rozmowy wydał mi się kompletnym zaprzeczeniem stereotypu księdza: mało kostyczny, krytyczny wobec "wyskoków" Kościoła - wspomina Aksamit, dziś reporterka "Dużego Formatu". - Dowcipny, fajny facet, z którym świetnie się rozmawia. I który nie udaje, tylko odpowiada wprost na każde pytanie.
- Do działu foto "Gazety", gdzie wówczas pracowałem, wpada Bożenka i mówi: "Kramer, musisz koniecznie ze mną jechać, poznałam cudownego faceta, i to księdza!" - zapamiętał Damian Kramski. - Pojechałem, miałem zrobić zdjęcia. Nie jestem superwierzącym gościem, mam swoje zdanie na opowiedz mi swoją historię temat księży, a tutaj pierwszy kontakt - i szok! Energetyczny, naturalny człowiek, który przyjął mnie w Pucku, jakbym był jakimś ziomkiem. W dodatku zobaczyłem nieznany mi wówczas świat: księdza, który jeździ do umierających swoim rozpadającym się oplem corsą i przynosi im ulgę. Tak rodzą się znajomości, które okażą się przełomowe. I w sensie ludzkim, i zawodowym - wizerunkowo-medialnym.
W sierpniu 2008 roku Bożena Aksamit publikuje reportaż o hospicjum domowym. Bohaterami tekstu - poza założycielem placówki - są młodzi wolontariusze poznani przez du chownego w szkole. Damian Kramski zaczyna robić księdzu serię zdjęć. Pierwsze powstają 19 czerwca 2008 roku. Układają się w historię dnia: ksiądz Kaczkowski przy chorym w szpitalu, z Hostią w ręce; przed wejściem do siedziby hospicjum domowego z telefonem przy uchu; znowu w szpitalu, na oddziale dziecię cym, przy klęczącej kobiecie, pewnie matce, i dziecku bez włosów. 31 lipca, jeden z kolejnych "dni zdjęciowych": ksiądz za kierownicą; rapujący w czapce bejsbolowej nad roześmianą chorą w chustce na głowie; w tym samym po mieszczeniu, ale stojący blisko przywiezionego z siedziby hospicjum łóżka, które skręcają młodzi ludzie. To ostatnie zdjęcie posłuży za ilustrację repor tażu Aksamit o wolontariuszach. Dziennikarka jeździ z nim do pacjentów hospicjum domowego. Zaprzy jaźniają się, będą razem chodzić na imprezy.
Aksamit złamie dla księdza Kaczkowskiego swoją zasadę: że nie należy wchodzić w bliższe relacje z osobami, z którymi styka się zawodowo. Pisze o nim coraz więcej. Można powiedzieć, że w sensie medialnym odkrywa księdza Jana Kaczkowskiego. Wcześniej zajmował się już nim od czasu do czasu "Dziennik Bałtycki", pokazywały go lokalne stacje TV. Ale to teksty Aksamit, publikowane w regionalnym dodatku do "Gazety Wyborczej", zaczynają się też ukazywać w ogólnopolskim wydaniu dziennika. Zwiększają rozpoznawalność księdza. Sprawiają, że na konto stowarzysze nia trafiają pieniądze. W latach 2008-2012 Aksamit tworzy kilkadziesiąt krótszych lub dłuż szych wywiadów i reportaży, w których pojawia się pucki duchowny. Pisze o hospicjum, pacjentach, wolontariuszach, uczniach księdza, o rodzącym się właśnie Areopagu Etycznym, o budowie hospicjum stacjonarnego.
Opowiada o postaciach, które po latach staną się znane ze względu na wspólne losy budowniczy z księdzem Kaczkowskim: Krzysztofie Dubienieckim, Patryku Galewskim. Rozmawia z duchownym o odchodzeniu, relacjach międzyludzkich, śmierci, o katastrofie smoleńskiej i żałobie. - Trzeba nazwać to po imieniu, uprawialiśmy propagandę - wspomina dziennikarka. - Wiedzieliśmy, że hospicjum najbardziej potrzebuje pienię dzy, a żeby one się pojawiały, konieczny jest rozgłos. Jan nie był przecież wte dy znany: był co najwyżej jednym z wielu fajnych księży. Postanowiłam więc pisać o nim i o hospicjum przy każdej okazji. Oczywiście robiłam to, bo byłam przekonana, że w Pucku powstają wartościowe rzeczy. Równocześ nie wiedziałam, że nie będzie to trwało wiecznie. I rzeczywiście: "Gazeta" zaczęła się w pewnym momencie bronić rękami i nogami przed tematyką hospicyjną. Ksiądz Kaczkowski zgłasza się też do innych redakcji. Przy okazji jed nej z wizyt w Krakowie odwiedza "Tygodnik Powszechny". Jest rok 2006, może 2007, duchowny pojawia się w dziale promocji na Wiślnej 12.
- Najpierw chciał zamieścić płatne ogłoszenie, na co odpowiedziałam, że o hospicjum lepiej napisać - wspomina Anna Pietrzykowska, wówczas i dziś w dziale kolportażu i promocji "Tygodnika". - Opowiadał mi o Pucku do bre pół godziny. Mówił, że lekarze muszą się uczyć, jak walczyć z bólem i jak rozmawiać z pacjentami. Powiedział też, że próbuje swoimi ideami zaciekawić dziennikarzy, ale nikt nie traktuje go poważnie. W "TP" osta tecznie nikt wtedy o nim nie napisał, choć ja miałam poczucie, że poznałam kogoś wyjątkowego.
Z podobnym przekonaniem zostanie kilka lat później Michał Okoński, w 2011 roku szef działu krajowego i wicenaczelny "TP". Wtedy to ksiądz Kaczkowski odwiedza redakcję po raz drugi, prosząc o spotkanie z księdzem Adamem Bonieckim. - Adam go przyjął, a ksiądz Jan mówił dużo, głośno i żywiołowo - opowiada mi Okoński. - Być może dlatego Adam doprosił do rozmowy także mnie: pewnie chciał, by działanie tego wul kanu energii rozłożyć na dwie osoby. Pamiętam, że ksiądz Kaczkowski namawiał naszego redaktora seniora na przyjazd do Pucka. Wtedy mi się wydawało, że chciał zorganizować jakieś rekolekcje dla księży, ale zdaje się, że chodziło o Areopag Etyczny. Pamiętam, że zrobiło na mnie wrażenie jego trzeźwe podejście: mówił, że na konferencję czy panel nikt nie będzie chciał przyjechać, ale jak się księżom powie, że będą mogli przy okazji opowiedz mi swoją historię popływać na desce, to sukces jest murowany. Opowiadał też dużo o swo im miejscu w Kościele, o tym, jak był traktowany w seminarium, o byciu "sklepanym".
Trwało to w sumie parę minut, na stojąco i w przejściu mię dzy redakcyjnymi pokojami, ale co tu kryć: podczas tych paru minut zo baczyłem kapitalny temat na portret, na sylwetkę dobrego, wolnego księ dza. W kolejnych miesiącach myślałem, kogo by tu wysłać z Krakowa na drugi koniec Polski, żeby taki portret zrobił. W pewnym momencie je chał na reportaż o połowie śledzi na Bałtyku Michał Olszewski, więc go namawiałem, żeby po drodze zajrzał do Pucka, ale okazało się to wtedy niemożliwe. Wywiad udało nam się ostatecznie przeprowadzić dopiero na jesieni 2012 roku, kiedy ksiądz Jan był już chory, o czym zresztą nikt z redakcji wcześniej nie wiedział.
Wówczas duchowny z Sopotu jest już znany środowisku "Więzi". W 2011 roku przyjeżdża do Warszawy, by wziąć udział w dyskusji o odcho dzeniu i śmierci. Wspomina Katarzyna Jabłońska: - Pamiętam, że otwiera łam mu w redakcji drzwi i zobaczyłam kogoś zupełnie innego niż ksiądz, na którego - jak sobie wyobrażałam - czekaliśmy. Wszedł przebojowy młody człowiek w koszuli lilaróż, roztaczający wokół intensywny zapach eleganc kiej wody toaletowej. A pierwsze jego słowa wcale nie dotyczyły mającej się odbyć dyskusji: wyraził niepokój, czy aby nie zarezerwowaliśmy mu nocle gu w jakimś świątobliwym miejscu, bo on wieczorem idzie na piwo z kumplami i zamierza wrócić bardzo późno. Pamiętam, że gdy koledzy z redakcji wdali się z Janem w luźną rozmowę, ja usunęłam się do swojej pracy, uzna jąc, że nie muszę w niej koniecznie uczestniczyć.
Ale kiedy rozpoczęła się właściwa dyskusja, i Jan zaczął mówić o umieraniu, jego słowa dosłownie mnie "znokautowały". Mówił, że "trzeba dobrze przeżyć własną śmierć i dla tego należy się do niej zawczasu przygotować", że śmierć w naszym życiu jest tak samo ważna jak narodziny - potem powtarzał te myśli wielokrot nie, wtedy jednak była to dla mnie rewelacja. Uderzyło mnie też coś jesz cze: Jan - powołując się na swoje doświadczenia z towarzyszenia ludziom w umieraniu - z niezwykłą pewnością dowodził, że człowiek, który wydał ostatnie tchnienie, nadal jest - nie przestał istnieć. Mówił to w taki sposób, jakby kwestia życia po śmierci wynikała nie tylko z głębokiej, autentycznej wiary, ale namacalnego doświadczenia. W jego słowach była niezachwiana pewność. To robiło wrażenie!
*
Fragment pochodzi z książki "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia".
Lead pochodzi od redakcji DEON.pl
Przeczytaj też: Pierwsza w historii biografia księdza Jana Kaczkowskiego >> oraz Mama ma raka, prawdopodobnie umrze >> To linki do dwóch fragmentów z książki, które publikowaliśmy w minionych tygodniach.
*
Zapraszamy Was do udziału w KONKURSIE
Ksiądz Jan bez wątpienia żył na pełnej petardzie. Dzisiaj, kiedy go wspominamy i przyglądamy się momentom z jego codzienności, widzimy, że było to również życie pod prąd. Chcemy dowiedzieć się, jak Wy je widzicie? Jakie określenie według Was pasuje do życia księdza Jana Kaczkowskiego?
Co trzeba zrobić?
Podajcie pomysł na jedno określenie, np. życie pełne miłosierdzia, życie wymagające, życie radosne itp. i uzasadnijcie, dlaczego akurat to pasuje do życia ks. Jana. Odpowiedź powinna mieć maksymalnie 1000 znaków ze spacjami. Wybierzemy 3 najciekawsze propozycje, opublikujemy je na DEON.pl i nagrodzimy.
Odpowiedzi wyślijcie na adres konkurs@deon.pl do 31 marca.
Co można wygrać?
Pierwsze miejsce
Trzydniowe rekolekcje w ciszy u jezuitów w Zakopanym (termin do ustalenia ze zwycięzcą), torba, kubek, "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia", "Życie na pełnej petardzie" z autografem księdza Jana.
Drugie miejsce
Torba, kubek, "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia", "Życie na pełnej petardzie" z autografem księdza Jana.
Trzecie miejsce
Torba, kubek, "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia".
Regulamin konkursu znajdziecie TUTAJ >>
*
Już za tydzień na DEON.pl przeczytacie kolejny fragment z najnowszej książki o ks. Janie Kaczkowskim.
"Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia" możecie już zamawiać TUTAJ >>
Skomentuj artykuł