Podróż poślubna kojarzy nam się przede wszystkim z luksusowym hotelem, plażą i morzem. Czy zawsze tak musi być? Trzy małżeństwa przekonują nas, że pójście do Santiago de Compostela jest równie dobrym pomysłem.
Magdalena i Łukasz: na koniec świata!
"Zabiorę Cię na koniec świata!" powiedział pewien Czech do swojej świeżo poślubionej małżonki i kilka dni później ruszyli spod domu Drogą Świętego Jakuba do Santiago de Compostela i dalej aż do Finisterry - na koniec świata. My nie mieliśmy tyle czasu i swoją podróż poślubną rozpoczęliśmy w Saint-Jean-Pied-de-Port, żeby po 23 dniach i 800 kilometrach znaleźć się u grobu świętego Jakuba. A ze wspomnianym małżeństwem z Czech przeszliśmy wspólnie kilkadziesiąt kilometrów Camino.
Drogę Świętego Jakuba odkryliśmy już kilka lat wcześniej, kiedy wędrując po Europie, dotarliśmy do Santiago de Compostela. Po zaręczynach, kiedy zaczęliśmy planować ślub i podróż poślubną okazało się, że każde z nas - choć wcześniej o tym nie rozmawialiśmy - chce rozpocząć wspólną drogę w małżeństwie właśnie na Camino.
Choć mieliśmy za sobą doświadczenie wspólnych wielodniowych wypraw i górskich wędrówek, to Camino było czymś innym. Pokazało nam jak niewielu rzeczy człowiek potrzebuje, jak niewiele od nas zależy i że nie da się wszystkiego przewidzieć i zaplanować. Pielgrzym musi podążać za strzałkami, ufając Bogu, że będzie miał gdzie spać i co jeść.
Pielgrzymowaliśmy w październiku i doświadczyliśmy zarówno upału, jak i ulewnego deszczu. Na plecakach obok muszli napisaliśmy "Just married" i wielu innych pielgrzymów chętnie dołączało do nas, żeby porozmawiać o tym dlaczego idą i jak wygląda ich życie. Ich twarze pamiętamy do dziś: motorniczy TGV, małżeństwo z Niemiec, Brytyjczyk piszący książkę o Camino, Czesi, emerytowana profesor z Irlandii.
Idąc 6-8 godzin dziennie, mieliśmy dużo czasu na rozmowy, a czasami po prostu milczenie albo wspólną modlitwę. Jeżeli tylko była taka możliwość szliśmy na wieczorną Eucharystię dla pielgrzymów, często doświadczając ze smutkiem pustki w kościele, choć wiedzieliśmy, że wielu pielgrzymów dotarło razem z nami do schroniska. Jednym z owoców wspólnej drogi było spisanie zbioru zasad, które są dla nas ważne i planów na dalsze wspólne życie. Często do tego wracamy w życiu codziennym.
Czy pielgrzymowanie Camino de Santiago w początku małżeństwa było dla nas ważne? Często wracamy do tamtego czasu. Był to czas oddania Bogu naszego małżeństwa, czas doświadczenia, że On nas prowadzi. Podróż poślubna na Camino pomaga spojrzeć na całe życie jak na pielgrzymkę. Czasem świeci słońce, czasem pada deszcz. Niekiedy gubimy żółtą strzałkę i trzeba zawracać.
Poznajemy nowych ludzi, potem każdy idzie w swoim tempie. Pójście na Camino, tak jak i wejście w małżeństwo, nie jest czasem wypoczynku i doświadczeniem luksusu, jest codziennym wysiłkiem, pokonywaniem zmęczenia, ale i drobnymi radościami: świeżością mglistego poranka, pyszną kawą wypitą o świcie, wschodem słońca w Pirenejach i zachodem na Mesecie, dobrym domowym winem po kolacji i wygodnym miejscem do spania na piętrowym łóżku w dormitorium pełnym pielgrzymów.
Pięć lat po ślubie, dziękując Bogu za wspólną drogę, przeszliśmy odcinek polskiego Camino, do Jakubowa. Kolejnych pięć lat później na Camino zabraliśmy trójkę naszych dzieci i udało się wspólnie przejść 120 kilometrów do samego Santiago. Nasze dzieci często wspominają ten czas, proszą żeby pokazywać im zdjęcia i filmy. Kolejne Camino planujemy - już z czwórką dzieci za 2 lata. Tym razem będzie to Droga Portugalska.
Monika i Adrian: każdemu z dumą opowiadał o tym, że na szlaku świętego Jakuba jesteśmy w podróży poślubnej
Najpiękniejszą częścią naszej podróży poślubnej była droga do Santiago. Wędrować razem z dużymi plecakami nauczyliśmy się w początkach naszej relacji. Mąż przeszedł wtedy chyba całe Bieszczady wzdłuż i wszerz. Dlatego pomysł Camino del Norte wydał nam się idealnym sposobem na przeżycie pierwszych dni po ślubie. Największą trudnością były chyba trzy dni siąpiącego non stop deszczu. Nie było to jednak dla nas zaskoczeniem, bo w podróży byliśmy w październiku (ślub braliśmy 27 września) i takiej pogody mogliśmy się spodziewać.
Jednocześnie te ponure dni w wyjątkowy sposób jednoczyły nas z pielgrzymami, z którymi mieliśmy przyjemność dzielić tę drogę. Podobało nam się w niej szczególnie to, że każdy może pokonywać ją tak, jak chce. We własnym tempie mając czas na refleksję, modlitwę, rozmowy, podziwianie piękna okolicy, robienie zdjęć, śpiewanie. We własnym rytmie.
Pięknym dopełnieniem każdego dnia były wspólne posiłki z naszymi towarzyszami drogi. Najczęściej "menu del pelegrino", czyli coś w rodzaju menu dnia, serwowane w wielu restauracjach w miejscowościach, w których były albergue, czyli schroniska. Rozmowy trwały do późna, wszyscy byliśmy sobie równi. Nie liczyło się to, kim na co dzień jest Hiszpan, Holender, Niemka, Szwajcarka, Austriak czy Rosjanka, którzy szli z nami.
Był plan dojścia do Santiago de Compostela w niedzielę, bo wtedy jest uroczysta Msza święta. Były rozmowy o wierze, o kulturze, o regionie, który przemierzaliśmy. Mieliśmy to szczęście, że był wśród nas Javier, Hiszpan, który pochodził z Asturii - regionu Hiszpanii, z którego ruszyliśmy.
Opowiadał nam wiele, jak przewodnik. Z radością tłumaczył, jak są przyrządzane lub jak zjadać lokalne przysmaki i każdemu z ojcowską wręcz dumą opowiadał o tym, że na szlaku świętego Jakuba jesteśmy w podróży poślubnej.
Gdybyśmy mogli coś zmienić, planując naszą podróż poślubną, ruszylibyśmy tam, gdzie zaczyna się Camino del Norte, zamiast z Gijon (357 km od Santiago).
Agnieszka i Karol: te cztery dni pokazały nam, jak będzie wyglądać nasze całe życie
Mój mąż nigdy nie był typem wędrowca. Podczas 9 lat naszego związku ja zdążyłam dojść do Santiago trzykrotnie, on ani razu. Zawsze była albo praca, albo brak urlopu. Pracując w rolnictwie, nie można sobie pozwolić na letni urlop, więc nigdy nie było okazji. Zaręczyliśmy się po moim pierwszym camino. Od tego czasu próbowałam wyciągnąć go na szlak wielokrotnie, bez większego skutku. Wreszcie podczas którejś rozmowy na temat camino pojawiła się w głowie myśl, że może uda się chociaż kilka dni spędzić na szlaku, bez konieczności długiego i dalekiego wyjazdu. Rzuciłam prawie na wiatr pomysł o podróży poślubnej na polskim odcinku camino i, o dziwo, mój ówczesny narzeczony podłapał temat.
Długie godziny planowania trasy, szukanie przewodnika i wszelkich informacji na temat naszego kilkudniowego odcinka i ogólny optymizm ostudził jednak brak noclegów po drodze. Już pierwszego noclegu nie udało się zarezerwować. Drugi nocleg owszem był, ale nie było już trzeciego. Gdy zrezygnowaliśmy już z wyruszenia na szlak na dwa dni przed planowanym wyjściem i po telefonie z rezygnacją z umówionego noclegu na drugi dzień dostaliśmy telefon, że trzeciego dnia jednak możemy przenocować w świetlicy wiejskiej. Szybki telefon do odwołanego wczoraj noclegu - "tak, mamy jeszcze miejsca, możecie przyjść". Robiło się już coraz lepiej, bo tylko po pierwszym dniu nie mieliśmy gdzie spać. Na dzień przed wyruszeniem szybko spakowaliśmy plecaki i bez nadziei na nocleg wyszliśmy z domu.
W drodze spędziliśmy cztery dni. Wyszliśmy z progu własnego domu i przez niedzielną mszę ruszyliśmy w dalszą drogę. Nocleg zaproponowali nam benedyktyni, którzy jeszcze kilka dni wcześniej przez telefon powiedzieli, że nie ma takiej opcji, żebyśmy u nich spali. Drugiego dnia mąż złapał kontuzję stopy i narzekał przez kolejne 75 kilometrów. W ciągu tych czterech dni zdążyliśmy przypadkiem załapać się na nocleg, przecierpieć wspólnie ból stopy, pokłócić się i pogodzić, wielokrotnie błądzić, trafić na dwa ostatnie dni na totalną Mesetę (środkowa część Półwyspu Iberyjskiego, w Hiszpanii i Portugalii) i być zmuszeni poprosić obcych ludzi o wodę. Udało nam się też doznać poparzeń słonecznych, narazić się na wątpiące spojrzenia miejscowych idąc w czterdziestostopniowym upale w długich spodniach i polarach byle tylko zasłonić się przed słońcem, a przy okazji mąż został ugryziony przez psa
I prawda jest taka, że te cztery dni pokazały nam, jak będzie wyglądać nasze całe życie - wielokrotnie ktoś nam czegoś odmówi, równie często coś nam się uda "przypadkiem", będziemy razem się cieszyć, ale też wspólnie cierpieć, kłócić się i wracać do siebie. Dojdziemy do życiowej Mesety, gdzie monotonia będzie nas wykańczać, ale przecież każda pustynia ma gdzieś swój koniec.
Może mieliście też ciekawy pomysł na podróż poślubną? Odezwijcie się na redakcja@deon.pl i zainspirujmy wspólnie przyszłych nowożeńców!
Skomentuj artykuł