Brałem udział w Mszach o uzdrowienie. Na początku wydawało się, że nikt mnie nie słyszy
Mam na imię Kuba, mam 16 lat i dziś chciałbym podzielić się z Wami moim świadectwem i opowiedzieć Wam o tym, jak w przeciągu roku Pan Bóg zmienił moje życie.
Urodziłem się w 32 tygodniu ciąży z mózgowym porażeniem dziecięcym i od chwili moich narodzin nie chodzę. Najwyższy jednak dał mi kochającą rodzinę, wspaniałe dzieciństwo i mnóstwo cudownych zainteresowań i pasji.
W dzieciństwie miałem wrażenie, że Bóg mnie nie kocha i, że jestem najgorszym człowiekiem na ziemi. Później okazało się, jak bardzo się myliłem. Mimo jednak tych wszystkich odczuć, bardzo mnie fascynował. Zacząłem bardzo interesować się religią i dużo się modliłem. Prowadziłem nawet rubrykę w pewnym czasopiśmie misyjnym, a także zagrałem w filmie religijnym.
8 sierpnia 2016r. przeszedłem operację osteotomii derotacyjnej i fasciotomii, z konsekwencji której wciąż jeszcze w pełni nie wyszedłem, ale wszystko prowadzi na dobrą drogę :) Wcześniej miałem już podobną operację. Obecna natomiast wiązała się z sześciotygodniowym zakłuciem nóg w gips i blisko dwuletnią rekonwalescencją. Przeszedłem ją.
Odbiła się ona bardzo źle na moim zdrowiu psychicznym. Próbowałem uciekać w ziemskie sprawy - znalazłem sobie "idola", którego piosenki sprawiały, że czułem się choć trochę lepiej. Marzyłem też o tym, by się zakochać, gdyż uważałem, że jest to najlepsze, co może mnie spotkać na przyszłość i sądziłem, że na to właśnie czekam. Poza tym sporo uczestniczyłem we Mszach z modlitwą o uzdrowienie. Prosiłem Ducha Świętego i Maryję, abym wyzdrowiał, ale stale wydawało mi się, że nikt mnie nie słyszy, nawet jeśli wiedziałem, że tak nie jest.
W okresie mojej rekonwalescencji nauczyłem się, że obowiązkiem każdego człowieka jest wykorzystać swoje życie jak najlepiej, nawet do granic szaleństwa (zdrowego, oczywiście ;). Pamiętacie przypowieść o talentach, prawda? Wydałem książkę dla dzieci o św. Ricie, której bohaterka w dzieciństwie zawładnęła moim sercem. Obecnie napisałem drugą i czekam na odpowiedź wydawnictwa. Z pomocą rodziny i przyjaciół zdobyłem wymarzony autograf i spełniłem się jeszcze w kilku innych rzeczach. Myślę, że był to początek mojej drogi w dążeniu do doskonałości.
14 czerwca 2017r. miało miejsce moje bierzmowanie. Tego dnia podjąłem decyzję, że od tego momentu chcę już na poważnie zaangażować się w "te" sprawy. Krótko po namaszczeniu mojego czoła Krzyżmem Świętym stało się coś niespotykanego.
Moją duszę zalała niesamowita miłość i spokój. Czułem się dojrzalszy i niesamowicie ukochany. Miałem wrażenie, jak gdyby Ktoś z całej siły przycisnął mnie do siebie i zatopił w pięknym uścisku. Wydawało mi się to tak niepojęte, że zacząłem się śmiać.
Czułem się tak kochany i akceptowany, jak nigdy wcześniej, a miłość ta wyrażała się właśnie w akceptacji. Wiedziałem, że Bogu zależy na mnie bardziej niż komukolwiek innemu. Oddaliła się ode mnie chęć popełniania grzechów. Nie chciałem stracić tego niesamowitego uczucia. Wszystko wydawało mi się piękniejsze, a gdy słyszałem, jak ktoś przeklina albo obgaduje, odczuwałem swego rodzaju zawód.
W nocy, kiedy tak byłem sam, ogarnęła mnie wielka radość. Wtedy przyszło mi na myśl zdanie: Wszystko będzie dobrze!
Poznałem jak nędzną istotą jestem - nie było to jednak dla mnie dołujące, gdyż wiedziałem, że z Bogiem przeniesienie wielkiej góry nie będzie dla mnie problemem. Byłem (i jestem nadal) Pyłkiem Kurzu przyciąganym przez promienie Jego miłości! Od dnia Bierzmowania jestem jeszcze bardziej utwierdzony w tym, że jestem dzieckiem Najwyższego. Dalej jednak zdarzały się dni ciężkie i puste. Zauważałem, że w moim codziennym życiu nadal obecna jest pustka, nadmierny smutek i zmartwienie.
Kiedyś, czytając książkę o Maryi, natknąłem się na Jej słowa, skierowane do jednej z mistyczek, w których wspominała, że wyrzekła się całkowicie rzeczy ziemskich. Zastanawiałem się: Jak to możliwe? W dzisiejszym świecie? Chyba jednak zrozumiałem ;)…
Zacząłem żyć, codziennie marząc o Niebie - myśląc o tym, że tam wreszcie spotkam swoich ulubionych świętych i nie będzie przy tym żadnych barier.
Przestałem martwić się o przyszłość, bo nieistotne jest dla mnie to, co będzie. Zaakceptuję sytuację jeśli wstanę i wespnę się na Kilimandżaro, jak również tą, kiedy przyjdzie mi nigdy nie zacząć samodzielnie chodzić.
Zrozumiałem, że zawsze żyłem dla kogoś i dla czegoś, wyrzekłem się więc tego i zdecydowałem się nie żyć nawet dla siebie, tylko dla Boga - żyć jak gdyby tylko dla Niego. Staram się żyć tak, akceptując to, że nieraz zdarzy mi się upaść.
Nie przejmuję się nawet, gdy takich upadków zdarzy mi się kilkadziesiąt w ciągu dnia, gdyż ufam w Jego miłosierdzie i wiem, że, jeśli tylko żałuję, on udzieli mi swojego przebaczenia. Tak nauczyłem się być szczęśliwym :) Doszedłem też do wniosku, że te modlitwy, które nazywałem "głuchymi", zostały tak naprawdę wysłuchane.
Chwała Panu!
Skomentuj artykuł